OPEN'ER FESTIVAL 2017
DZIEŃ DRUGI – 29.06.2017r.
THE KILLS
Szkoda, że The Kills byli zmuszeni odwołać zeszłoroczny koncert na Off Festivalu i prawdę mówiąc spodziewałem się, że w tym roku nadrobią tą zaległość właśnie w Katowicach. Stało się jednak inaczej i grupa zawitała do Gdyni. Spodziewałem się świetnego występu i od razu powiem, że taki właśnie był. Zresztą po doskonałym zeszłorocznym albumie „Ash & Ice” nie mogło być inaczej, to po prostu doskonały materiał i niewątpliwie przysporzył The Kills wielu nowych fanów. To zresztą oczywiste, bo debiutanckiego albumu zespołu „Keep on Your Mean Side” minęło w tym roku czternaście lat, więc wiele osób obecnych na tym występie miało wtedy zaledwie po kilka lat. Kto by pomyślał The Kills są już wiekowym zespołem?!
Koncert rozpoczął się od doskonałego singla „Heart of a Dog” z ostatniego albumu zespołu „Ash & Ice”. I pomimo przyśpieszonego harmonogramu dnia, a więc przesunięcia koncertu o pół godziny z 21:15 na 19:45 pod sceną zjawił się naprawdę wielki tłum, który powitał The Kills niesamowitą energią. Jeszcze z większą radością i entuzjazmem tłum przyjął kolejne, tym razem starsze nagrania „U.R.A. Fever” i „Kissy Kissy”. Jednak prawdziwa zabawa i totalny szał pod sceną rozpoczął się od skocznego i niesamowicie dynamicznego „Hard Habit to Break”. Wtedy też przedostałem się w najbardziej zapalne miejsce koncertu pod samą sceną. Atmosfera była niesamowita, ludzie wyśpiewywali kolejne przeboje „Black Balloon”, „Baby Says”, „Tape Song” z nieukrywaną radością i przyjemnością. Coraz więcej osób przelatywało mi też nad głową i właśnie wtedy nagrałem swoim telefonem genialny filmik z „Echo Home” w roli głównej. Oglądam to nagranie bardzo często i zastanawiam się nawet czy nie udostępnić go w sieci, bo uchwyciłem tam całą esencję zabawy pod sceną na tym festiwalu. Na filmie widać, jak ludzie zrobili wielki krąg w tłumie, później zaczęli się w nim bawić, wygłupiać, a na końcu nawet tłuc w plastikową podłogę rękami i pięściami. Alison była takim przyjęciem utworu bardzo oczarowana i niezwykle wzruszona. Następnie przyszła kolei na „Doing It to Death”, największy przebój z ostatniego albumu. Był to jeden z najfajniejszych momentów tegorocznej edycji festiwalu. Doskonałe energiczne wykonanie, Jamie przechodził tego dnia samego siebie, a tłumne wykonanie piosenki na długo zapadnie mi w pamięć. Kolejna piosenka tego wieczoru „Pots and Pans” zdecydowanie uspokoiła atmosferę pod sceną, co wszystkim rozgrzanym do czerwoności fanom naprawdę się przydało, potem szybka wycieczka w przeszłość za sprawą „Monkey 23”, a po niej piękny set z płyty „Ash & Ice”, „That Love” (piękne solowe wykonanie Alison), „Whirling Eye” oraz „Siberian Nights”. Czas tak szybko przeleciał, że ze sporym zaskoczeniem usłyszałem po „Sour Cherry”, że to już koniec. Zespół pięknie nam podziękował i wykonał jeszcze „No Wow”. Genialne zakończenie i naprawdę świetny, jak stwierdziłem już na początku koncert. I pewnie, że szkoda, że nie było „Satellite”, „Cheap and Cheerful”, „Impossible Tracks”, „Bitter Fruit” czy „Fried My Little Brains” jednak takie, a nie inne są reguły festiwali oraz jak widać tych hitów The Kills przez ponad piętnaście lat kariery nazbierali już naprawdę dużo.
FOO FIGHTERS
Foo Fighters to bez cienia wątpliwości najważniejszy koncert festiwalu. Nie skłoniłoby mnie do przyjechania samo Radiohead, reszta headlinerów też delikatnie mówiąc nie powalała na kolana. Zatem tego dnia na openerze liczył się tylko jeden zespół (choć o The Kills nie zapomnieliśmy) Foo Fighters! Najbardziej martwiliśmy się pogodą, bo organizatorzy już od południa zapowiadali burze, nie zmartwił by mnie zbytnio deszcz, bo koszulka tak czy siak zaraz i tak będzie mokra, natomiast jakiś huragan mógłby pokrzyżować organizatorom plany. Tak jak to było choćby rok temu przy koncercie The 1975. Tym razem jednak pogoda nas oszczędziła. W sumie to jasne sam Dave Grohl na scenie, a on bez wątpienia zawarł pakt z diabłem. Koncert zaczął się z przytupem od „All My Life”, tłum dosłownie wirował, napięcie pod sceną rosło i w końcu wszyscy eksplodowali przy pierwszym refrenie piosenki. Co słabsi jak zwykle wypadli i zaczęła się mordercza walka o przetrwanie pod sceną. Przy drugiej tego wieczoru piosence „Times Like These” sytuacja się co nieco ustabilizowała, zająłem bardzo fajne miejsce gdzieś dwa metry od przednich i środkowych barierek i mogłem wypełni skupić się na muzyce oraz muzykach. A było co oglądać, bo Dave bez tronu to dosłownie wulkan energii szkoda tylko, że zabrakło samolotów z papieru przy „Learn to Fly”, te które puszczaliśmy półtora roku temu w Krakowie na poprzednim koncercie zespołu wypadły naprawdę świetnie. Po morderczym i maksymalnie czadowym początku przyszła pora na pierwszy odpoczynek przy wolniejszych zwrotkach „Something From Nothing” zresztą podobnie było przy kolejnej kultowej już dziś po dziesięciu latach piosence „The Pretender”. Tam końcówka już naprawdę nieźle dała mi w kość, a to przecież dopiero początek koncertu! Później Dave postanowił tak samo zresztą jak w Tauron Arenie przedstawić zespół i każdy muzyk po kolei wykonał fragment jakieś znanej piosenki Chris Shiflett zagrał „Eruption” z repertuaru Van Halen, Nate Mendel „Another One Bites the Dust” (Queen), a Pat Smear „School's Out” (Alice Coope). Później zespół tak jak ma w swoim zwyczaju wykonał „Cold Day in the Sun” z Taylorem Hawkins’em na wokalu. Reasumując bardzo podobnie jak w Krakowie. Dave pytał nas też ile osób widziało już koncert Foo Fighters i z tego co zaobserwowałem pod sceną, większość ludzi podniosła ręce, choć oczywiście nie miałem perspektywy na cały tłum, tylko co najwyżej na dwa metry przed sobą. Po tych śmiesznych i fajnych konferansjerskich zabawach Dave’a koncert ruszył dalej w postaci „Congregation” z ostatniego albumu zespołu. Pojem cofnęliśmy się jeszcze oczko niżej do płyty „Wasting Light”. Dave powiedział, że jak był u nas ostatni raz, to nawet nie mógł chodzić, dlatego na tą okoliczność piosenka „Walk” była jak znalazł. Foo Fighters wykonali też kolejny raz „These Days”, choć osobiście nie do końca rozumiem dlaczego zespół tak upodobał sobie tą piosenkę. W zasadzie nie wypada ona z repertuaru koncertowego. Tak czy inaczej wszyscy razem wyśpiewaliśmy „Easy for you to say, Your heart has never been broken”. Tak samo zresztą jak niestarzejące się i wciąż pomimo upływu lat genialne „My Hero”. I w końcu po naprawdę długim i wyczerpującym secie grzałek i mega hitów, przy których łatwo zedrzeć sobie gardło przysyła pora na chwilę odpoczynku za sprawą „Skin and Bones”. Przez cały koncert muzyków Foo Fighters obserwowała z boku sceny Alison Mosshart, jednak zupełnie nie spodziewałem się tego, co zdarzyło się przy kolejnym utworze. Dave zaprosił ją na scenę, powiedział że się kumplują, a nawet nagrali razem piosenkę, która znajdzie się na nowym albumie zespołu „Concrete and Gold”. No i teraz wykonają ją razem, a nazywa się „La Dee Da”. Wszyscy przyjęliśmy Alison z wielką radością, cały czas mając jeszcze w sercu genialny występ The Kills z przed dosłownie dwóch godzin. Dave powiedział też, że Allison przekonywała, go przed wyjściem na scenę, że ta publiczność jest niesamowita. Można by powiedzieć - bardzo nam miło i zapraszamy ponownie, ale to już tak polska norma. Naprawdę na koncertach potrafimy dać z siebie wszystko (to oczywiście nie tyczy się Warszawy, tam zawsze jest coś nie tak). Piosenka naprawdę przyjemna, ale dopiero teraz po paru przesłuchaniach naprawdę ją doceniam. Fajnie jest poznawać nowe utwory na żywo (jak choćby w przypadku „Błysku” Hey’a), ale jest to jednak automatycznie inny, mniej ekspresyjny rodzaj koncertu. Tak czy siak takie obrazki ja Dave i Alison przy jednym mikrofonie na długo zapadają w pamięć. Następnie zespół wykonał kolejne dwie piosenki z „Wasting Light” czadowe „White Limo”, i równie dynamiczną piosenkę „Arlandria”. Tego wieczoru miałem na sobie koszulkę z okładką „Wasting Light”, a więc jak można się domyślić nie byłem tym faktem zasmucony. Później Dave zapytał nas czy chcemy czegoś szybkiego, czy może powinniśmy zwolnić. Odpowiedź na takie pytanie mogła być tylko jedna i usłyszeliśmy „Monkey Wrench”. Wpadłem w wir szalonej zabawy, ludzie bez przerwy skakali biegali w kółko obijając się o siebie, co tam siniaki nie mogłem się powstrzymać, w końcu to muzyka mojej młodości, szalone „Monkey Wrench”. Zespół rozciągną piosenkę przed ostatnim refrenem i zaproponował nam zrobienie morza świateł. Niby zgrany numer, ale takie obrazki ciągle potrafią zachwycić. Później było wolne wykonanie „Wheels”, a Dave zachęcał całą publiczność do głośnego śpiewania i powiedział, że jeśli będziemy głośno śpiewać to na pewno wrócą do nas niedługo. Nie wiem czy byliśmy wystarczająco głośni, ale Dave chyba nie wie, że Polska to nie Niemcy i u nas te piosenka ze składanki największych przebojów zespołu, wcale nie była tak bardzo popularna. Później zespół wykonał najnowszą piosenkę „Run” i choć od premiery nie minęło za wiele czasu, to wszyscy znali ją na pamięć, co niewątpliwie spodobało się całemu zespołowi. Miałem wrażenie, że nie spodziewali się tak dobrego przyjęcia swojego najnowszego działa. Na dostaliśmy to co najlepsze, a najlepsze jest oczywiście „Best of You” oraz niezniszczalne „Everlong”. Czas szybko zleciał i choć miałem wrażenie, że już gdzieś widziałem ten występ, to i tak uważam, że było warto wybrać się na tegoroczną edycję Openera i przeżyć to wszystko w naprawdę magicznym i specjalnym miejscu, jakim niewątpliwie jest lotnisko w Babich Dołach.