Obiecana niespodzianka:
(To moja pierwsza tak długa recenzja, dlatego proszę o wyrozumiałość
)
Take That - Progress
Kiedy w 2006 roku grupa Take That powróciła po 11 latach z nowym krążkiem, zatytułowanym "Beautiful World" wielu mówiło, że bez Robbiego Williamsa ten zespół nie ma prawa bytu. Szybko okazało się jednak, że bez swojej gwiazdy, którą niewątpliwie został Robbie Williams po rozpadzie Take That, potrafią tworzyć naprawdę ciekawe i piękne melodie. Pierwszy singiel, który promował ten album - "Patience" przez wiele tygodni znajdował się w czołówkach list przebojów na całym świecie.
Po dwóch latach od wydania tego krążka światło dzienne ujrzała płyta "The Circus", nagrana przez tę samą czwórkę. Choć znalazło się na niej kilka niezłych nagrań to jednak odstawała poziomem od swojej poprzedniczki. Już w tym czasie dużo mówiło się o powrocie Robbiego Williamsa do Take That.
Stało się to jednak dopiero w 2010 roku.
Wielki szum medialny, milion sprzedanych biletów na trasę koncertową i nowy album - "Progress".
Już sam tytuł jest dość przewrotny. Czym dla panów z Take That jest tytułowy Postęp? Powrotem - Robbiego Williamsa i brzmienia lat 80.
Podczas tworzenia tego krążka Take That podziękowało za współpracę swojemu dotychczasowemu producentowi (John Shanks, którego do współpracy zaprosił inny boysband - Westlife) i rozpoczęli pracę nad krążkiem ze Stuartem Price, który ostatnio ma na swoim koncie kilka bardzo przeciętnych płyt. Od razu było wiadomo czego można się spodziewać - dużej ilości elektroniki, którą pan Price po prostu uwielbia. Osobiście nie lubię go za zmianę brzmienia The Killers, z których zrobił popowy zespół. Nie sądziłem jednak, że Take That tak bardzo zagłębią się w elektroniczne dźwięki. Myliłem się.
Pierwszy singiel promujący album - "The Flood", przypominający swoją podniosłością wspomniane wcześniej "Patience", wzbogacony został o syntezatorowe brzmienie, które jednak przyćmiewa świetna partia skrzypiec i wokal. Główną rolę w tym utworze odgrywa niekto inny tylko sam Robbie Williams. To on, swoimi nieprzeciętnymi umiejętnościami wokalnymi, nadaje mu niesamowity charakter. W ty utworze idealnie słychać, że panowie z Take That świetnie brzmią razem. Możemy tylko żałować, że w kolejnych kawałkach już tego tak bardzo nie słychać.
Drugim utworem na płycie, zupełnie innym od wyżej wymienionego jest "SOS". Tutaj wyraźnie słychać wpływ Stuarta Price. Mnóstwo elektroniki, taneczny beat wzięty żywcem z "Humana" The Killers i... wciągający refren. Mark Owen, który śpiewa w kółko powtarzane "It's a SOS" sprawia, że ten utwór szybko nie ucieknie z naszych uszu.
Później słyszymy "Wait", który rozpoczyna się skrzypcami i pianinem, by później przerodzić się w elektroniczną balladę. Słychać wpływ twórczością Pet Shop Boys. Szkoda, że ta ballada tylko przepływa przez głośniki w ogóle nie zostawiając śladu w naszej pamięci.
Dużo lepiej jest w przypadku "Kidz" - utworu, który brzmi niczym podkład do dziecięcej rewolucji. Niesamowity, porywający refren burzy trochę zbyt duża ilość elektroniki. Choć klimat, który udało się wytworzyć m.in. przez dziecięce chórki, śpiewające "La La La" przypomina trochę "Uprising" Muse. Pewny kandydat na singla. Niestety to ostatni tak dobry numer na płycie.
"Pretty Things" śpiewane przez Robbiego Williamsa i Gary'ego Barlowa brzmi nieźle, szczególnie refren, w którym słychać, że ich głosy bardzo do siebie pasują.
"Happy Now", które rozpoczyna się dość mrocznie, by później stać się dyskotekowym utworem, brzmi bardzo przeciętnie.
Trochę lepiej jest w przypadku "Underground Machine", gdzie znów możemy usłyszeć Robbiego Williamsa "grającego pierwsze skrzypce". Choć zwrotka jest zupełnie nieciekawa to refren, śpiewany wysokim głosem przez Robbiego zdecydowanie zwraca naszą uwagę. Mimo ciekawego syntezatorowego motywu, czegoś jeszcze w tym utworze brakuje. Może duszy, której maszyny nie posiadają.
"What Do You Want From Me?" jest powoli rozkręcającym się popowym kawałkiem, którego podkład znów przypomina "Humana". Czyżby Stuartowi kończyły się już pomysły na tło muzyczne?
"Affirmation" to najsłabszy utwór na płycie. Nie ma niczego, co by mi się w nim podobało. Wokale i melodia, brzmiąca momentami niczym zwykła "rąbanka" są po prostu słabe.
"Eight Letters" - ballada, oczywiście o miłości, byłaby idealnym podkładem pod reklamę jakiejś czekolady, ale nie utworem na płytę szanującego się zespołu.
Podsumowując, panowie z Take That stworzyli płytę nowoczesną, z dużą dawką elektroniki, kilkoma potencjalnymi przebojami, kilkoma średniki utworami, nieporywającymi balladami, którym brakuje nieco do elegancji i przebojowości znanej chociażby z debiutanckiej płyty Hurts. Można się zastanawiać po co nastąpiła ta zmiana w ich stylu, choć po części spowodował ją powrót Robbiego Williamsa, który miał już do czynienia z elektroniką na bardzo przeciętnym "Rudebox". Zapewne wpływ ma moda na brzmienia dyskotekowe i lat 80. Nie uważam, że zabawianie się na siłę elektroniką jest dobrym zjawiskiem. Panom z Take That do końca nie wyszło, choć można się spodziewać, że o kilku utworach z tej płyty będzie głośno.