Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Z gawry
neo01 Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 10 088
Dołączył: Dec 2009
Post: #101
RE: Z gawry
No ciekawe, ciekawe... Icon_smile
I niezłą obsadę sobie wymyśliłeś, tylko Tomasz Kot nie wiem czy jednak nie za wysoki, a Olbrychski rzeczywiście już nie te lata raczej. Ale kto komu zabroni marzyć? Icon_smile

WOLNE MEDIA!!!
17.11.2023 12:28 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
santosz Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 034
Dołączył: May 2021
Post: #102
RE: Z gawry
(15.11.2023 09:00 PM)bear napisał(a):  Bardzo jestem dumny z tego, jak Raków wygląda w Europie. Kibicowskie serce jest nieobiektywne i bije inaczej, ale liczyłem się ze znacznie boleśniejszym zderzeniem, patrząc na klasę rywali i brak doświadczenia.
0:2 Atalanta Bergamo
0:1 Sturm Graz
1:1 Sporting Lizbona
1:2 Sporting Lizbona

Wstyd. Hańba. Kompromitacja.

Dla prostego porównania - Amica Wronki w sezonie 04/05
0:5 Glasgow Rangers
1:3 Grazer AK
1:3 AZ Alkmaar
1:5 AJ Auxerre .
czyste wyniki może nie takie złe, co prawda oglądałem tylko mecz z Atalantą, ale tam jednak piłkarsko wyglądało to dość brutalnie, gracze Bergamo kręcili się jak na karuzeli a Rakowianie mogli tylko stać w środku, przyglądać się i płakać z bezradności, że piłka nie dla nich
wtedy znowu zraziłem się do polskiej piłki klubowej widząc jaka to przepaść,
ale trzeciego miejsca w grupie i wiosny w Konferencji im życzę

Karpie zjem!
17.11.2023 02:12 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #103
RE: Z gawry
Nie mam za bardzo pomysłu na tradycyjne trzy większe wątki, więc dziś inaczej - kilka mniejszych, luźniejszych, bez większego ładu.

---

Czechy.
Gdy podczas hymnu widziałem twarze naszych reprezentantów, to pomyślałem sobie o ludziach, którzy mają szczęśliwe życie i nie śledzą polskiej piłki na bieżąco.

Przecież normalny człowiek prawie połowy z tych ludzi nie kojarzy z twarzy.

Mniej niż rok temu wychodziliśmy z grupy na mundialu.
Teraz to jest wieczny plac budowy, na którym nikt nie trzyma prosto poziomicy.

W obronie wychodzą Bednarek i Bochniewicz, czyli dwóch ludzi, których nie było na pierwszym zgrupowaniu, choć wtedy byli zdrowi, zwarci i gotowi.
Miesiąc temu się nie nadawali, dzisiaj filary.
Zalewskiego miesiąc temu odesłano do młodzieżówki, teraz pierwszy plac i najlepszy na boisku.
Środek pola wylosował chyba Norbi w "Kole Fortuny".

Koncepcja, wizja, stabilizacja.

Zdaniem trenera z Mołdawią zagraliśmy dobry mecz.
To czemu nagle tyle zmian?

---

Wędka.
Jedna z najgorszych rzeczy, jaka może spotkać piłkarza. Wchodzisz na zmianę, a potem wracasz do bazy.

Kilka lat temu jeden z moich podopiecznych poszedł ligę wyżej, śledziłem co tydzień, jak sobie radzi.
Gdy zobaczyłem, że w jednym meczów został zmieniony w 30 minucie, zadzwoniłem na drugi dzień bojąc się, że przytrafiła się jakaś kontuzja.

"Stary, nie uwierzysz. Przed meczem trener mówi mi: wychodzisz od początku, ale masz tylko pół godziny, dajesz z siebie wszystko, zasuwasz na dupie jak te króliki w reklamie, ja potem Cię ściągam, taki mam plan na ten mecz".

Tym trenerem był niestety już świętej pamięci Gothard Kokott, legendarny szkoleniowiec Rakowa Częstochowa z czasów (wtedy tak się wydawało) największej świetności klubu w latach 90-tych, który na stare lata pomagał swoim doświadczeniem klubom z niższych lig w regionie (kiedyś poświęcę mu osobny akapit, bo zasłużył).

---

W meczu z Czechami klasyczną wędką dostał Patryk Peda.
Wszedł w drugiej połowie, nic wielkiego nie zawalił, wrócił do bazy.

Nie rozumiem tego tym bardziej, że trafiło właśnie na Pedę. Na "synka", którego sobie polski Guardiola wymyślił, a potem ugotował jak jajko na twardo (albo na miękko, nieistotne, i tak zawsze wychodzi inaczej, niż się chce).

Zmiana taktyczna, bo trener chciał przejść w końcówce na grę 4 napastnikami (ciekawe jak chciał to zrobić, skoro powołał 3, a w przerwie musiał zejść Świderski).
Chaos.

Wypada Bochniewicz, odsyłasz Pedę do młodzieżówki.
Wypada Zieliński, robisz to samo z Łęgowskim.
Nikogo nie dowołujesz.
Logiczne.

O tym, że konsekwentnie upierasz się, że Drągowski jest trzecim bramkarzem i nie ma go tylko przez kontuzję, nie chce mi się nawet wspominać.

Możesz być najlepszym bramkarzem ligi francuskiej, możesz bronić bramki Kopenhagi w Lidze Mistrzów.
Hierarchia jest niepodważalna, numerem 3 w głowie selekcjonera jest ręcznik powieszony w bramce średniaka z Serie B.

Drągowski świetnie się zapowiadał, ale coś ewidentnie poszło nie tak.
Ktoś bardzo źle pokierował jego karierą.

A kto jest jego menadżerem?
Bratanek Cezarego Kuleszy.
Przypadek.

---

W piątkowy poranek Pani Dorota w sklepie mięsnym zagaduje:
- to dzisiaj wieczorem meczyk?
- no tak.
- czyli będziemy grać w 10.
- czemu?
- no bo Lewandowski wrócił.

Potem wracam z tymi kilkoma plasterkami niemiłosiernie chudej szynki do mieszkania i rozmyślam po drodze, jakie to jest niesprawiedliwe.
Ten gość nie zasłużył na to, by dzisiaj Pani Dorota z mięsnego (z całym szacunkiem dla niej, złota kobieta) jechała z nim jak z furą gnoju.

A wieczorem oglądam mecz i zaczynam rozumieć ten społeczny odbiór.

Pesel dogania każdego, ale to może być bardzo smutny zmierzch...

---

Dzień po meczu z Czechami odbyła się gala 100-lecia istnienia Znicza Pruszków.
Był na niej Lewandowski i nie mam z tym problemu.
Lepiej, żeby kapitan opuszczał na chwilę statek z takich względów, a nie przez imprezę urodzinową właściciela Inpostu, jak to dawniej bywało.

Odebrał tam nagrodę piłkarza 100-lecia klubu.
Dobrze pamiętać o miejscu, z którego się wypłynęło.

Nie rozumiem za to, z jakiego powodu tę galę swoją obecnością uświetnił selekcjoner, który z klubem z Pruszkowa nigdy nie miał nic wspólnego.

"Work-Life Balance" nie dotyczy roli najważniejszego trenera w kraju, a na pewno nie w środku zgrupowania, nie dzień po meczu.

To raczej czas, by zrobić jakieś mityczne pomeczowe analizy.
Przemyśleć to, co się wydarzyło.
Dlaczego Czesi w doliczonym czasie gry mieli trzy patelnie, chociaż to my teoretycznie graliśmy o wszystko.
Ale najważniejsze, że jesteś dumny z tej drużyny.

A jeśli od nudnych analiz ma się sztab (próbuję wyobrazić sobie w tej roli Sebastiana Milę - bardzo go lubię, ale nie potrafię), to jest ten czas, by chociaż przejść po pokojach, porozmawiać z tymi chłopcami, dowiedzieć się czegoś o ich życiu.
Co ich boli, co ich cieszy, co w domu. Zbudować więź.
Zabrać tych chłopaków na kręgle, do zoo, gdziekolwiek.
Niech się zintegrują, polubią, staną się wreszcie zespołem.
Zrobić wszystko, by dało się na nich bez bólu patrzeć.

Nie, Pruszków wzywa.
Bankiet i darmowa wyżerka.

W hotelu też to masz, selekcjonerowi nikt kalorii i promili liczył nie będzie.

Nie płacz później, że nie masz kiedy z tymi ludźmi pracować, że masz ich do dyspozycji tak rzadko, że praca selekcjonera jest trudna.

I jesteś niepokonany od trzech meczów a nie od trzech meczy, do ch*ja wafla!
Ludzie na tym stanowisku nie mają prawa robić tego błędu.

---

W sobotę na stadionie w Tychach zagrali Allesandro del Piero, Michael Owen, Luis Garcia, Marco Materazzi.
Wiedzieliście o tym?
Nic dziwnego, że nie.
Nikt nie wiedział.

Pokazowy mecz (sędziowany przez Szymona Marciniaka) dawnych gwiazd z reprezentacją polskiej ligi biznesu (podobno jest coś takiego) obejrzała garstka ludzi, promocji wydarzenia nie było praktycznie żadnej.

Bilety nie były tanie (100 PLN dla dzieci, 200 PLN normalne), ale znam takich, którzy szarpnęliby się na to, by zobaczyć z bliska swoich idoli z dzieciństwa, z innego, nieosiągalnego dawniej świata.
Mieć ich na wyciągnięcie ręki, przy odrobinie szczęścia zrobić zdjęcie.
Śledząc reakcje na "socjalnych mediach", złość ludzi jest potężna.

---

Znów nie będzie Norwegii na Euro.
Odkąd w 2001 roku dostali dwa razy w cymbał od bandy Engela, do tej pory się nie odkręcili.
Cały XXI wiek bez tej niegdyś bardzo solidnej reprezentacji na wielkich turniejach.
Rune Bratseth, Kjetil Rekdal, potem Tore Andre Flo, Ole Gunnar Solskjear, John Carew, John Arne Riise.
Dziś mają Haalanda i Odegaarda, na Euro w miarę poważnym drużynom trudniej nie awansować niż awansować, a oni urządzili się już na dobre w ciemnej dupie.

Teraz ich drogą podążają Szwedzi (też zresztą posypali się po tym, jak zostali wyjaśnieni przez Polaków).

Rumuni i Bułgarzy rozpalili moją dziecięcą wyobraźnię i miłość do piłki podczas World Cup'94.
Grecja to był typowy jednostrzałowiec, ale potem jednak regularnie bywali na dużych turniejach.
Irlandia zawsze była nieobliczalna w swej solidności.
Słowenia kilka razy pokazała się z bardzo ciekawej strony.
Bośniacy powalczyli z Argentyną na Maracanie.

Spoglądam w stronę tych drużyn z nostalgią, ale też z nadzieją, że grzeją nam ciepłe miejsce w swoich jaskiniach, przywitają chlebem i solą.

Za chwilę tam będziemy.

---

Upada katowicki "Sport".
Z końcem listopada przestanie się ukazywać w formie papierowej dziennik, który był na rynku od 1945 roku.

Pewnie po przeczytaniu tej informacji większość zdziwiła się, że jeszcze istniał.
Nie do końca też wiem, jak było z dostępnością tego tytułu w innych regionach Polski, ale nie zmienia to faktu, że ta gazeta była kiedyś kultowa.

Trochę zgłębiłem temat i ostatnie lata to była degrengolada nie tylko wynikająca z oczywistych zmian na rynku, ale też jakościowa.
Artykuły na portalu notowały jakieś śmiesznie liczby wyświetleń, nakład stale się zmniejszał.
"Sport" czytali już tylko ludzie (świadomie lub nie) wykluczeni cyfrowo, a to jest już (niestety dosłownie) wymierająca grupa.
Smutek, ale też nieuchronny znak czasów.

Za każdym razem, gdy opłacam kwartalną prenumeratę "Piłki Nożnej" myślę sobie, że to może być ostatni raz...

---

To nie jest dobry rok dla ludzi o nazwisku Santos.
Przekonał się o tym niejaki Ethan Santos, lewy obrońca Manchesteru.
Ale nie United czy City, tylko gibraltarskiego klubu o nazwie Manchester 62.

W marcu nie podniósł się z ławki w meczach z Holandią i Grecją (oba przegrane tylko 0:3).
We wrześniu zagrał 19 minut w nieznacznie przegranym starciu z Maltą (0:1) i symboliczną minutę z Grecją (0:5).
W październiku ława z Walią (0:4).

Wreszcie jednak przyszedł ten dzień.
Pierwszy skład.
Lazurowe Wybrzeże, a dokładnie Nicea.
Mecz z wicemistrzami globu.
Griezmann, Mbappe, Coman, Thuram, Giroud, Upamecano.
Moment, który będzie się pamiętać do końca swoich dni.

Bo i trudno będzie zapomnieć.
Otwierasz wynik golem samobójczym w 2 minucie, kwadrans później wylatujesz z boiska.
Ostatecznie mecz kończy się rekordowym wynikiem 14:0.

Raczej nie tak sobie wyobrażałeś ten dzień.

---

Wisła Sandomierz wciąż w stabilnej formie.
W ostatnim meczu rundy jesiennej 0:11 u siebie z Arką Pawłów.
Tydzień temu również 0:11 na wyjeździe z GKS Nowiny.

Mam nadzieję, że na wiosnę przystąpią do dalszych rozgrywek.

Bo piłka nożna tym różni się od życia, że zawsze jest w niej runda rewanżowa.
21.11.2023 02:08 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #104
RE: Z gawry
#21 ŁOTWA, 1 Z 10, WIECZYSTA

Nie chcę każdego wątku zaczynać od Michała Probierza. Spadł śnieg, sezon grillowy już dawno się skończył.
Ale nie da się inaczej.

Czasami zastanawiam się, dlaczego aż tak dobrze wspominany jest Adam Nawałka, i chyba zaczynam rozumieć.
Najlepszy selekcjoner reprezentacji w XXI wieku nie udzielał w ogóle wywiadów poza tymi, które musiał. Konferencje były do bólu banalne ("zarówno w ofensywie jak i w defensywie"), co też budowało pozytywną aurę tajemniczności.
Nie mówił głupot, czasami tyle wystarczy.
Przede wszystkim jednak (do feralnego mundialu) zgadzały sie wyniki.

Probierz dzień po meczu z Łotwą udzielił jedenastu audiencji.
Każdej telewizji, każdemu internetowemu kanałowi.
Większość była przed nim niemalże na klęczkach, całując w selekcjonerski pierścień.
Tyle dobrze, że pielgrzymowano do niego i że to nie on musiał jeździć po tych wszystkich redakcjach, bo by się biedactwo w tym swoim parciu na szkło zamęczyło.

Szkoda (choć nie dziwi), że w PZPN nie ma jednego odważnego, który powiedziałby mu: "Stary, odpuść. Fatalnie wypadasz w wywiadach, nakręcasz się, zapętlasz w swoich teoriach, co chwilę sam sobie zaprzeczasz, sprawiasz wrażenie buca i aroganta, popełniasz błędy językowe. Dla wszystkich będzie lepiej, jak nie będziesz ludziom wyskakiwał z lodówki".

"Nie k***a! Ustawić mi ich w kolejce, żeby nikt z rozpędu dwóch wywiadów nie dostał!".

Obejrzałem tylko jedną z tych rozmów, bo są granice masochizmu.
Oczywiście wybrałem ten na Weszło bo wiedziałem, że będzie jedyna bez smyrania się po wiadomo czym.

Zrobiłem to do obiadu, co było błędem.
Przyszedł moment, gdy makaron z tuńczykiem i cebulą stanął mi gardle.

- mam wrażenie że kusi Pana, żeby budować twierdzę, czytał Pan mój tekst.
- czytałem, ale to nie jest prawda. Może kiedyś by mnie to ruszyło, ale to jest jak z dzieckiem - jeśli ciągle je się wali w tym samym temacie, to w którymś momencie już nie boli.


Nie dowierzałem, że naprawdę to powiedział.
Nie wiem, co przeraziło mnie bardziej.
Użycie takiej kretyńskiej metafory czy odniesienie jej do swojej sytuacji.

Dłuższą chwilę zastanawiałem się, że to może ze mną jest coś nie tak.
Szczególnie, że to przeszło bez echa, nikt tego nie wyłapał, nikt się na to nie oburzył.
Może jestem przewrażliwiony, może też uprzedzenie sprawia, że podświadomie czekam na takie wpadki i je wyolbrzymiam.

I mam dość tego populistycznego pieprzenia o zmianie pokoleniowej, bo nie ma czegoś takiego.
Jest proces, cykl, biologia, a nie nożyczki i cięcie.

Jeśli Grosik będzie w gazie, to jest dalej potrzebny.
Jak Glik na wiosnę wróci do siebie, to musi być na baraże.
Nawet jeśli nie do gry, to ktoś musi tych plastusiów złapać w szatni za wiadomo co.

I nic mnie tak nie irytuje, jak te podśmiechujki z Estonii.
Jeśli te eliminacje nie nauczyły niektórych pokory, to już nic tego nie zrobi.
Estończycy pewnie przezimują z nadzieją, że jeśli nie z taką słabą Polską jak teraz, to z kim?

Swoją drogą, dobrana z nas barażowa para.
Dwie drużyny, które nie powinny w ogóle myśleć o grze na Euro, na skutek błędu w matriksie dalej mają na to szanse.
Estonia w eliminacjach ugrała 1 punkt z bilansem 2:22.
Polska zdobyła po punkcie na Mołdawii i na Czechach.
Baraż wstydu, totalny absurd.

Robert Lewandowski został najstarszym strzelcem gola w historii reprezentacji Polski. Rekord Lucjana Brychczego przetrwał 54 lata.
Trochę zaskoczyła mnie ta wiadomość. Refleksje o przemijaniu pojawiają się tu często, więc tym razem Wam je odpuszczę.

Nie wiem, kto jest najstarszym strzelcem gola w meczu przeciwko reprezentacji Polski. Pierwsza myśl była taka, że być może jest to Jari Litmanen, który w 2006 roku w Bydgoszczy ośmieszył Dudka.
Wiem za to, kto może zostać nim w marcu.

40-letni Kostia Wasillew uciszający Stadion Narodowy... widzę to


A wie, jak to zrobić. 12 lat temu w debiucie Fornalika (pierwszy mecz po Euro 2012) strzelił jedynego gola w meczu towarzyskim, pewnie też dzięki temu trafił później do Polski i został tu gwiazdą.

Gdy w sierpniu Flora Tallin grała z Rakowem kilka razy pokazał, że mimo wieku wciąż "to" ma.

---
Pan Artur, ekonomista ze Śliwnik.
Niekwestionowany, pozytywny bohater ostatnich dni.
Myślę, że każdy już to zobaczył, ale dla formalności...





Rozbity bank. Rozwalony system.
I nagła popularność, która przytłacza.
Memy (niektóre nawet zabawne), przeróbki, zainteresowanie mediów.
Korona Kielce i Lechia Gdańsk wykorzystują przerobione fragmenty programu do zapowiedzi swoich meczów - potem się z tego wycofały i przeprosiły.
(To, do czego jest w stanie posunąć się sztuczna inteligencja coraz bardziej przeraża, ale to temat na osobny wątek).

Cała Polska czeka na wielki finał teleturnieju, na który...
Pan Artur nie dojeżdża, bo zepsuł mu się samochód.
Co oczywiście mogło się wydarzyć, ale ja w to jednak nie dowierzam.

Odcinki są rejestrowane z wyprzedzeniem, finał był nagrany przed emisją programu z Panem Arturem, więc to raczej nie było tak, że przeraził się tym, co dzieje się wokół niego.
Media, telefony do sołtysa, sąsiadów, zaproszenia do telewizji śniadaniowych.

Ojciec mówi, że syn od emisji prawie cały czas śpi (szkoda, że nie na pieniądzach - dysproporcje w nagrodach między "1 z 10" a innymi teleturniejami są wciąż zatrważające, ludzie grają tam dla prestiżu, dla kasy gra się gdzieś indziej).

Może jednak przewidział to, co będzie się działo po emisji.
Nagle spokojne życie wywraca się do góry nogami.

Tylko na chwilę, bo to minie.
Ludzie zapomną, szczególnie gdy jest się jednoznacznie pozytywnym bohaterem (gdyby się skrompomitował, ludzie nie zapomnieliby tego mu tam nigdy).

To może przytłoczyć.
Nikt nie jest na to gotowy, by z dnia na dzień stać się misiem z Krupówek.

Przypuszczam, że Pan Artur uznał, iż to, co chciał zrobić, już zrobił, przeszedł do historii, nie ma już czego poprawiać.
Łatwiej mi uwierzyć w taką wersję zdarzeń niż w to, że Pan Artur nie wie, jak naprawić samochód.

---

Był taki czas gdy żałowałem, że nigdy nie wziąłem udziału w żadnym teleturnieju (marzyłem o "Milionerach", gdy się zdobyłem na odwagę to odpadłem w przedbiegach, może i lepiej).

Tak gdzieś między maturą a ostatecznie nieskończonymi studiami był czas na to, by zawojować świat.
Ze szkoły jeszcze pamietałem wtedy wszystkie niepotrzebne do dalszego prawdziwego życia definicje, stolice i wzory, te chemiczne, matematyczne i fizyczne, i wszystko to, co do życia nie za bardzo mi jest potrzebne.

Dziś trochę żałuję. Zwyciężył strach, którego Pan Artur z Świdnik nie miał.

Dwie dekady temu w tym samym teleturnieju był mój brat.
Dostał pytanie: "czy sosna zrzuca igły na zimę?""
K***a. Zrzuca czy nie zrzuca? Chyba zrzuca.

Odpowiedział poprawnie.
Nie byłoby w tym ekstremalnym stresie i w tym myśleniu nic dziwnego gdyby nie to, że brat jest z pasji, z wykształcenia i z zawodu leśnikiem.

Potem ludzie mu w lesie gratuwali występu i współczuli.
Odpadł jako ostatni przed finałem, wzięli go na wyniszczenie.
Nie znał nazwiska krytyka literackiego z dwudziestolecia miedzywojennego.

Gdyby wyłożył się na tym pytaniu o sosnę, nie miał by już tutaj życia.

Dlatego chyba lepiej, że ja nigdy nie zmierzyłem się z życiem nawet w tym aspekcie.

Gdybym na pytanie kto był królem strzelców mundialu w 1974 wypalił "Włodzimierz Lubański" to byłby tylko mój osobisty dramat, świat by wybaczył.
Gdybym jednak nie znał odpowiedzi na pytanie, czy jesienią sieje się zboża jare czy ozime, albo w którą stronę należy prawidłowo obracać śrubokręt by dokręcić śrubkę...

Emigracja.

---

W sobotę wywiało mnie do Krakowa.
Byłem tam pierwszy raz nie przejazdem w drodze w góry czy nie na jakimś konkretnym wydarzeniu (koncert Deep Purple, mecz Wisły) od prawie 9 lat.

Choć akurat tym razem bezpośredni powód był taki, że wolałbym tam nigdy nie być.
(Nawiązując jednak do pierwszego mojego tekstu po długiej przerwie - jest dobrze. I jest też nadzieja, że od lutego będę mógł wrócić w pełni do życia).

W sumie to chyba dobrze, że wciąż nie umiem sobie zorganizować żadnego wyjazdu bez uprzedniego sprawdzenia, czy da się przy okazji zobaczyć jakiś mecz czy stadion.
Tutaj wszystko zgrało się więcej niż idealnie.





W sobotę Wieczysta Kraków podejmowała Karpaty Krosno.
Widziałem pierwszą połowę ("widziałem" to duże słowo, bo przez śnieżycę momentami niewiele było widać).
Widziałem otwierającą wynik bramkę szczupakiem Michała Pazdana.
Po zaśnieżonym placu biegali także Jacek Góralski czy Thibout Moulin.
Moment, gdy przestanie mnie wewnętrznie jarać to, że z bliska oglądam grę takich piłkarzy będzie oznaczał, że sam już będę doszczętnie zjarany (czyli mówiąc brutalnie - skremowany).
Póki co, ten ogień płonie jeszcze po właściwej stronie.

Wieczysta Kraków - Karpaty Krosno 5:0.
Wieczysta kończy rundę jako lider, 3 punkty przewagi nad Avią Świdnik.
Byłoby ciekawym zjawiskiem, gdyby klub, który zatrudnił i pogonił już wielu szkoleniowców z dużymi nazwiskami do awansu doprowadził trener Sławomir Peszko.
Wziął awaryjnie, na chwilę, i tak już został.

Nie jestem i nie będę kibicem Wieczystej, ale też nie boli mnie ten projekt.
Nic mi do tego, jeśli ktoś chce przepalać swoje pieniądze.
Patologią byłoby, gdyby to była kasa publiczna, samorządowa, nasza.
Gdy Jacek Góralski mająć na stole oferty z Wisły i z Wieczystej wybrał drugą, nie zdziwiłem się.
Trochę nawet rozumiałem.

W Krakowie raczej bardziej powinni się zastanowić nad czymś innym.
Dlaczego gdy obecny właściciel Wieczystej chciał swego czasu wejść w Wisłę i ją ratować, nie mógł dogadać się z Błaszczykowskimi i "marsjaninem w okularach".
Ostatecznie znalazł inny sposób na siebie, wybrał piłkarską zabawę od niższych lig w "Football Manegera" na swoim budżecie.
I ma prawo się bawić, bo fantazja, bo fantazja, bo fantazja jest od tego...
Grunt, że robi to za swoje.

Do typowego "groundhoppingu" raczej już nie będzie dane mi wrócić.
Mógłbym mieć o to żal do życia, ale z nim już za bardzo nie mam odwagi się mocować.

Ale jeśli zdradzę swoje dwie docelowe lokalizacje, to być może sobie nie zagrabię.

Chciałbym zobaczyć stadion Jadowniczanki Jadowniki, to siedzi we mnie od reportażu o meczu z Widzewem.
Chciałbym też dotrzeć do Goczałkowic, dopóki gra w nich najbardziej długowieczny reprezentant mojego rocznika, Łukasz PIszczek.
Symbolicznie ten rocznik 1985 pożegnać...

Obie te lokalizacje są po drodze w góry.
W które kiedyś wrócę.

---

Ten tekst jest mocno zaległy.
O tym, co wczoraj opowiem za chwilę.

Pozwólcie przeżyć i przeczekać...

Zaczął się grudzień, czas podsumowań.
Rok 2023 nie był najlepszym w moim życiu, nie tylko dlatego że na taki naiwnie wciąż czekam.

Ale był rokiem absolutnie najbardziej popierdolonym.
Dziękuję Wam za to Panowie.





"O mój Rakowie
Jesteś w sercu mym
Od najmłodszych lat
Miłość moja trwa
Zawsze tylko Ty"
02.12.2023 12:32 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #105
RE: Z gawry
#23 MŁODOŚĆ, STURM, SAINT KITTS & NEVIS

Młodzi trenerzy zmieniają polską piłkę. Ta fala wydaje się już nie do zatrzymania. Szczególnie, że wszyscy dają radę i robi się z tego zdrowa moda. Kluby wolą stawiać na świeże twarze niż na zgrane karty.
Do stracenia jest niewiele, do zyskania bardzo dużo.

Wyliczankę muszę zacząć od najbliższego memu sercu.
Strach przed tym, jaki będzie Raków po Papszunie był w każdym kibicu. Wiara i zaufanie w to, co robią władze klubu to jedno, ale wątpliwości i obawy siedziały z tyłu głowy bardzo mocno.
Dziś wiemy, że niepotrzebnie.
Dawid Szwarga (w październiku skończył 33 lata, pewnie nawet nie miał kiedy świętować) przeprowadził Raków przez tę jesień jak Mojżesz swój lud przez Morze Czerwone.
To, jak niedoświadczony szkoleniowiec zarządza drużyną i godzi grę na trzech frontach jest chwilami niesamowite.
To nic, że przepychamy te mecze czasami kolanem.
Jest grudzień, a Raków jest wciąż w grze o wiosnę w Europie, mistrzostwo i Puchar Polski.

Ale prekursorem tego trendu był inny Dawid - Szulczek (33 lata). To on był kamykiem, który poruszył lawinę. Przejął biedną Wartę i robi tam wyniki dużo powyżej potencjału drużyny, która kadrowo nie pasuje w ogóle do ekstraklasy.

Adrian Siemieniec, 31 lat. Trener rezerw Jagiellonii przejął pierwszy zespół w końcówce zeszłego sezonu i najpierw uratował ją przed spadkiem, a potem zrobił z niej czołową ekipę ligi, do tego chyba najładniej grającą dla oka.

Trochę starszy jest nowy trener Radomiaka, Maciej Kędziorek (43). Człowiek, który dla mnie nie jest anonimowy, bo długo był asystentem Papszuna (swoją drogą to ciekawe, że dziś dwaj jego uczniowie pracują w ekstraklasie, a "mistrz" jest przymierzany do OFI Kreta - trudno o fajniejsze miejsce do życia, ale to 12 drużyna ligi greckiej, a znając krewkość tamtejszych prezesów i umiarkowaną pracowitość Greków... no nie widzę tego).
W Częstochowie odpowiadał głównie za stałe fragmenty gry, z których Raków słynął w pierwszej lidze (do tego stopnia, że Michniewicz "wypożyczył" go do sztabu na młodzieżowe Euro). Ostatnie lata spędził jako asystent w Lechu, pod Skorżą i pod van der Bromem.
Właściwie myślałem, że już zawsze będzie tym drugim, nie byłoby w tym nic złego - niektórzy nie mają predyspozycji, by być liderem, lepiej sprawdzają się w cieniu.
Ale nie pierwszy raz jest pierwszym. Zanim stał się asystentem, prowadził takie kluby jak Wilga Garwolin, PKS Radość, Start Otwock czy Victoria Sulejówek. Ależ tam muszą być teraz dumni.
Na dzień dobry pojechał na Widzew i wygrał tam 3:0.
Widzew, który tydzień wcześniej rozniósł taktycznie i fizycznie w Poznaniu Lecha.
Widzew prowadzony od niedawna przez kolejnego młodego gniewnego, któremu poświęcę osobny akapit.

Trochę po znajomości, bo Daniel Myśliwiec (rocznik 1985) to jedyny trener dziś pracujący w ekstraklasie, który lata temu do mnie zadzwonił.
Pamiętam dobrze tamten wieczór, to był piątek, była zima.
Nieważne, co robiłem w momencie, gdy na telefonie wyświetlił się nieznany numer, ale byłem w pozycji siedzącej.
Co chciał ode mnie w tamtym momencie Daniel Myśliwiec?
Szukał na gwałt rywala dla rezerw Lechii Tomaszów. Ktoś ich wystawił, a mieli już wynajęte boisko ze sztuczną nawierzchnią.
Termin: niedziela, 9 rano.
To nie mogło się udać z oczywistych względów.
Zrobiłem ekspresowy wywiad i zgodnie ze swoimi przewidywaniami szybko zorientowałem się, że nie damy rady się zebrać.
Oddzwoniłem, podziękowałem, życzyłem powodzenia.

Dlaczego Daniel Myśliwiec, który był trenerem pierwszej drużyny w III lidze angażował się tak mocno i interesował rezerwami Lechii?
Też się tym wtedy zdziwiłem.
Widocznie miał tam kilku chłopaków do obserwacji i zależało mu na nich.
Siłą rzeczy potem śledziłem, jak się rozwija jego droga.
Cieszyłem się czytając, jak pod nim kwitnie Stal Rzeszów.

Gdy po Papszunie było jasne, że nowym trenerem zostanie ktoś nieoczywisty, po cichu liczyłem na niego.

Ostatecznie i tak trafił do ekstraklasy.
Konsekwencja, charakter, poświęcenie.

Dzisiaj widzę jak jego Widzew ogrywa Lecha i po ludzku mam z tego frajdę.

---

Mecz ze Sturmem Graz był pierwszym meczem Rakowa od nie pamiętam kiedy, który oglądałem w samotności.
To też będzie kiedyś świetne wspomnienie tego kosmicznego czasu - bo to zawsze było święto i zintegrowało naszą małą grupę, było pretekstem do spotkań.
W czwartek wyszło inaczej i to też miało swój urok.

W Austrii zadziała się magia. Raków uczył się Europy, wreszcie złapał ją za rogi. Choć gdy marnowaliśmy kolejne sytuacje, zwątpiłem.
Eksplodowałem w środku po golu Johna.
A potem ta dominacja do końca.

Fascynująco zapowiada się ostatnia kolejka.
Uczta dla matematyków.
Anita Lipnicka miała rację wieszcząc, że wszystko się może zdarzyć.
Raków może przegrać i grać dalej, może wygrać i odpaść.

Gdy w pierwszej kolejce Raków dostawał lekcję europejskiego futbolu od Atalanty Bergamo wbrew wszystkiemu pomyślałem sobie, że w rewanżu ich ogramy.
Przeczuwałem, że Włosi do tego meczu już zapewnią sobie awans, może przyjadą drugim garniturem.
Zobaczą Sosnowiec, polską zimę, śnieg, mrozy, bałwany na ulicach.
Wszystko się spełnia.
I wszystko wskazuje na to, że tam będę.

Raków po meczu w Austrii jedzie na mecz z liderem do Wrocławia, i w pierwszej połowie dominuje Śląsk, fizycznie wygląda znakomicie.
Potem Vladanovi gps nawalił jak mi krokomierz, gdy rzekomo szedłem z Tanzani przez ocean. Zdarza się najlepszym.

Jeśli Raków ma nie obronić mistrzostwa, to niech nim zostanie Jacek Magiera z swoim Śląskiem.
Wszystko wtedy i tak zostanie w Częstochowie.

---

Raków Częstochowa i Puchar Polski w ostatnich latach to jest historia niebywała.


2018/19
1/32 Victoria Sulejówek - Raków 0:4
1/16 Raków - Lech 1:0
1/8 Wigry - Raków 0:3
1/4 Raków - Legia 2:1 (po dogrywce)
1/2 Raków - Lechia 0:1

2019/20
1/32 Chojniczanka - Raków 0:1
1/16 Olimpia Elbląg - Raków 0:4
1/8 Cracovia - Raków 0:0 karne 4:1

2020/21
1/32 Sandecja - Raków 0:3
1/16 Nieciecza - Raków 0:2
1/8 Raków - Górnik 4:2
1/4 Lech - Raków 0:2
1/2 Cracovia - Raków 1:2
Finał: Raków - Arka 2:1

2021/22
1/32 Stal Rzeszów - Raków 2:4
1/16 KKS Kalisz - Raków 1:2
1/8 Nieciecza - Raków 0:2
1/4 Arka - Raków 0:2
1/2 Raków - Legia 1:0
Finał: Lech - Raków 1:3

2022/23
1/16 Zagłębie Sosnowiec - Raków 0:1
1/8 Pogoń - Raków 0:1
1/4 Motor - Raków 0:3
1/2 Górnik Łęczna - Raków 0:1
Finał: Legia - Raków 0:0 karne 6:5

2023/24
1/16 ŁKS - Raków 0:2 (po dogrywce)
1/8 Raków - Cracovia 1:0 (po dogrywce)

Ja tak nie umiem, ale statystycy oficjalnie porażki po karnych traktują jako remisy, więc według nich Raków jest niepokonany w Pucharze Polski od 4 sezonów, od 21 spotkań (z których tylko 3 zagrał u siebie).
W 16 z nich nie stracił gola.

Kosmos.

---

Dwa dni temu przewijając wieczorem dzisiejsze wyniki na Flashscore moją uwagę przykuł jeden rezultat. Normalnie tak głęboko się nie zapędzam, ale tego dnia działo się niewiele i to wisiało prawie na wierzchu.

Saint Kitts & Nevis - Costa Rica 0:19.
Mecz kobiet.
Eliminacje Gold Cup, czyli mistrzostw strefy Concacaf.

Nie byłbym sobą, gdybym tego tematu nie rozgryzł.
W jednej grupie bohaterki tego akapitu mierzyły się właśnie z Kostaryką i Haiti.
W pierwszych meczach solidarnie przegrały z nimi po 0:11.
W spotkaniach między Kostaryką i Haiti było 2:1 i 0:1.
Haitanki w rewanżu ograły Saint Kitts & Nevis 13:0, więc Kostaryka by wywalczyć awans, musiała pokonać je jeszcze wyżej.
Już do przerwy było 12, w drugiej połowie dołożyły kolejne 7.
Jest cały ten mecz na Youtube, ale trochę boję się go włączać.

---

Chciałem w tym tygodniu bez wątku okołoPZPNowego, ale się nie da.

Jakub Kwiatkowski wydawał się niezniszczalny.
Był jak Zbigniew Zapasiewicz w "Psach" - czasy się zmieniały, a on ciągle był w komisjach.
Przy reprezentacji Polski trwał od 2012 roku.
Przeżył Fornalika, Nawałkę, Brzęczka, Sousę, Michniewicza, Santosa.
Przyszła jednak kryska.

Dla higieny psychicznej wyłączyłem się ostatnio, nie chce mi się też w ten temat zbytnio zagłębiać.
To, co przykuło moją uwagę to fakt, że o swoim zwolnieniu dowiedział się od selekcjonera.
Jeden pracownik informuje drugiego pracownika o tym, że już nie będzie pracował w firmie.

Dziś federacja kolejny raz kompromituje się kuriozalnym oświadczeniem.
"Decyzją selekcjonera Reprezentacji i Dyrektora Departamentu Komunikacji i Mediów Jakub Kwiatkowski zakończył współpracę z PZPN".
Można różnie oceniać jego pracę, ale to jednak było 11 lat oddania, poświęcenia, zaniedbywania życia rodzinnego.
I na koniec nawet prostego "dziękuję"...

Ale cieszę się, że znaleziono winnego tego fatalnego roku dla polskiej kadry.
Bo to oznacza, że jednak leci z nami pilot.
07.12.2023 07:57 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #106
RE: Z gawry
#25 SEJM, KOMPROMITACJA, SOSNOWIEC

(Wbrew temu, co być może niektórzy sobie już zdążyli pomyśleć - w tym tytule nie ma żadnego ciągu logicznego ani bezpośredniego powiązania, to będą tradycyjne trzy odrębne wątki).

Pierwsze dni poprzedniego tygodnia spędziłem z obradami sejmu.
Bo ponad 200 000 ludzi oglądających na żywo obrady sejmu nie może się przecież mylić (ja jestem na L4 i mam pełne prawo robić o tej porze głupoty, ale przeraża mnie, że aż tylu ludzi w tym kraju spędza w ten sposób czas).

Włączyłem się na chwilę w tle, i tak zostałem.
Byłem po ludzku ciekaw, jak to się skończy, i jak to się zacznie.

Migawki z przeszłości, gdy ubzdurałem sobie, że politologia to może być fajny sposób na życie (okazała się tylko fajnym pomysłem na przedłużenie sobie młodości, a życie dogoniło szybko).
Kiedyś ten świat mnie naprawdę na swój sposób fascynował.

Dziś czekając na koniec i na początek, wkręciłem się w to jednak zbyt mocno.
Robiłem sobie notatki na bieżąco, quasirelację na żywo którą chciałem tu w pierwszym przypływie opublikować.

A potem w jeszcze większym przypływie obrzydzenia skasowałem te licytacje na samobójstwa, na obwodnice w Chełmie, na wszystko inne nic nie warte słowa.
Wszyscy jesteście tam siebie warci.

Przepraszam, jeśli komuś tytułem wątku narobiłem niepotrzebnych nadziei na to, że rozprawię się z tym całym gównem po swojemu.

---

Jednym z moich ulubionych użytkowników na portalu X (ś.p. Twitter) jest Michał Sagrol. Poza tym, że co weekend przedstawia rozpiskę, w której telewizji emitowany jest stary "Znachor" (czasami się to pokrywa, jak tak można...), na co dzień dostarcza znakomitą dawkę ironi na każdy z bliskich mi tematów, a dla mnie najlepszym glejtem jakości jest czasami nieokiełznana zazdrość, że nie ja to wymyśliłem...

Luźna rozmowa z lekarzem po wybudzeniu ze śpiączki po 6 miesiącach.
- Co się stało, gdzie ja jestem?
- był wypadek, obudził się Pan w nowej Polsce.
- no ale jak to, o co chodzi?
- PiS przegrał wybory i teraz znowu rządzi Tusk.
- mój Boże, kto na nich głosował?
- Polki i Polacy, a Tusk wszedł w układ z lewicą, Kosiniakiem, Kamyszem i Hołownią.
- To on już nie jest w "Mam talent"?
- Nie, on teraz jest marszałkiem sejmu.
- mój Boże... A co w piłce? Real czy Barcelona?
- Girona.
- Ale nie pytam o Segunda Division. A jak sobie radzi Śląsk po spadku?
- Śląsk jest liderem.
- czyli szybki powrót? Super.
- jest liderem ekstraklasy.
(puls skacze do 200)
- A Puszcza? Znowu pewnie walka o utrzymanie.
- tak, walka o utrzymanie, ale w ekstraklasie.
- jak to? Czyli Fernando Santos jeździ do Niepołomic?
- Fernando już nie ma, teraz jest Michał.
- jaki Michał?
- Probierz proszę Pana, Probierz.
(Pacjent zaczyna się pocić, włącza TVP)
- dochodzi 19.30, zaraz wszystko zrozumiem. Gdzie moja Danka?
- Danki już nie będzie.
- A co to za pożar? Sejm się palił?
- Nie, to poseł Braun gasił chanukę gaśnicą i teraz tym żyje cały świat.
- mój Boże, to za dużo jak na moje nerwy, muszę sprawdzić co o tym mówi Stanowski w Kanale Sportowym....

---

Ze zdumienieniem w ostatnich dniach czytałem słowo "kompromitacja" odmieniane przez wszystkie przypadki.
Mam niebiesko-czerwone serce i odbieram to wszystko inaczej, nazbyt emocjonalnie, nie stać mnie trzeźwą ocenę, ale czytając moje wynurzenia doskonale to wiecie, więc nie muszę się z tego tłumaczyć.

Czym jest kompromitacja?
Według słownika PWN, "narażenie siebie lub kogoś innego na wstyd, śmieszność lub utratę dobrej opinii".

Niestety nie pamiętam kto to powiedział, ale podpisuję się pod tymi słowami wszystkimi swoimi kończynami.
Liga Europy to obecnie faza przejściowa dla drużyn, które mogły by być w Lidze Mistrzów i dla tych, które powinny być w Lidze Konferencji.
"Nasza" grupa była na to najjaskrawszym dowodem.

Pycha, która zawsze gubi i mnie też w ostatnich dniach zgubiła.
Zostałem wyjaśniony przez jednego z kompanów już w drodze do Sosnowca.
"Serio myślisz, że będzie łatwiej? Byłoby, gdyby Atalanta wyszła pierwszym składem. Tłuste koty mogły by to zlekceważyć, odstawić nogę. Dublerzy wyjdą na nas z pianą na pyskach, bo mają coś do udowodnienia".

Kolejny raz przekonałem się, że nic nie uczy pokory tak jak piłka.

Co by nie mówić, Raków Częstochowa w grze o mityczną dla polskich drużyn wiosnę w Europie był do ostatniej minuty.
Nieważne, że przez to co działo się w Lizbonie, jaki byl układ gwiazd i czy panienka jasnogórska robiła co mogła, ale tu już nawet ona nie pomogła, choć w pewnym momencie zaczęła już jednak zbyt mocno przeginać.
Myśl, ze dlaczego Sporting nie dojechał tego Sturmu, gdy miał ich na widelcu. Gdyby wygrali 5:0, a my nie stracilibyśmy czwartej bramki w końcówce...

Tak czy owak...
Byliśmy tej jesieni jako nowicjusz dłużej w Europie niż Manchester United, Sevilla i wiele innych uznanych firm.
"Tego nie mogą zabrać nam"...

W czwartkowy wieczór w Sosnowcu nie powiedziałem "Europo żegnaj", z tyłu głowy miałem bardziej słowa Kazika "Ja tu jeszcze wrócę", a może bardziej kultowy cytat z "Psów": "my tu jeszcze wrócimy. Z Olem".

Do zobaczenia Europo.
Świetnie było Cię poczuć.
Jedno z nas jeszcze do końca nie było na to wspólne obcowanie gotowe, ale i tak to był kosmos.

Bo cały ten rok był kosmosem.
Symbolicznie i spontanicznie zakończyłem go w niedzielę, pojawiając się na naszym kurniku.

Przepchane zwycięstwo z Koroną Kielce po golu samobójczym w końcówce strzelonym dupą byłoby dobrym podsumowaniem mojego życia.
Być może pojawiając się na Limance pierwszy raz od pół roku przyniosłem tam swoją żabę.
Ale Raków ma 3 punkty.
Bezcenne.

A gdy dowiedziałem się, kto przed tym meczem będzie żegnany, to wiedziałem, że po prostu muszę tam być.





Legend nie powinno się żegnać.
Legendy trzeba pielęgnować.

Cholernie tego gościa dzisiaj brakuje.
Zbyt lekką ręką rozstano się latem z kilkoma ważnymi postaciami z boiska i z szatni (Peti, Gutek, Wdowiak, wcześniej Niewulis).
Ilościowo te letnie transfery się broniły, ale czas był jednak dla nich mało łaskawy.

Pojadę Łazarkiem: "Nie chcę drapać się po nieswoich jajach", bo i kimże jestem, by oceniać politykę kadrową Rakowa...

Niechże ten nowy dyrektor sportowy z Belgii, który ma niby już 28 wiosen ale wygląda, jakby właśnie szykował się do matury...

To wielkie szczęście wiedzieć, że klubem rządzą ogarnięci ludzie i wiedzą co robią, bo bez tego byłoby mi ciężko.

--

Sosnowiec.

Ważne miejsce na rodzinnej mapie.
Byłem tam kilkanaście razy w życiu - obiektywnie niedużo, ale ma to dość proste wytłumaczenie.
Do 2010 roku serce rodziny biło w domu Babci, tam się najczęściej spotykaliśmy.

Potem siłą rzeczy spotykaliśmy się wszyscy przeważnie w okolicach 1 listopada.
("Wszyscy"... duże słowo...).

Ciocia mieszkała i nadal mieszka tuż przy starym stadionie Zagłębia.
Jako mały chłopiec z zapadłej prowincji zawsze będąc tam wymykałem się na krótki spacer, oddychałem tym klimatem, by chłonąć zapach poważnego sportu.
Odprapane mury, stęchłe drewniane siedziska, zewsząd zalegające śmieci.
A więc to tak smakuje polska piłka.
Tak, wchodzę w to, to będzie mój świat.

Czułem się trochę dziwnie, gdy w sierpniu jechałem do Sosnowca na mecz Rakowa z Kopenhagą. Przetłumaczyłem sobie w głowie, że przecież jadę z większą, zorganizowaną grupą a stadion jest już gdzieś indziej, nie mam jak odwiedzić rodziny i nie mam powodu, by robić sobie z tego powodu wyrzutu.

Rolada, kluski śląskie, modra kapusta, kompot, a Wujek przy gościach też nigdy nie siadał do stołu "bez niczego".
To była zawsze kusząca perspektywa.

Ciocia zawsze robiła to z radością, ale gdybym wpadł do niej przed meczem z ekipą kilkunastu ludzi...
Tak w pamięci zachowanego uśmiechu mógłbym wtedy nie zobaczyć, bo gościnność wszędzie ma swoje granice, nawet w Sosnowcu.

---

Nie mogłem przewidzieć, że następny wyjazd będzie nieporównywalnie trudniejszy..

14 grudnia Raków grał z Atalantą Bergamo.
Bilety kupiliśmy i busa wynajęślimy dwa dni wcześniej.

Dzień później nie byłem pewien, czy nazajutrz chcę jechać do Sosnowca.
13 grudnia tuż przed południem odszedł Wujek Kazik.

Wiedząc, że kolejnego dnia Wujek przemierzy tę samą drogę, ale ta już będzie jego ostatnią...
(Ogólnie mocno byłem zaskoczony tym, że ostatnią wolą Wujka było pochowanie w rodzinnych stronach, a chyba jeszcze bardziej tym, że najbliższa rodzina się na to zgodziła).

Ale potem przypomniałem sobie Wujka.
Wszystkie rozmowy przy rodzinnych stołach. Że Olisadebe że ta nasza Czarna Perła która nas uratuje, trzeba otwierać się na świat i być tolerancyjnym, że może Małysz kuleje ale ten Stoch całkiem dobrze się zapowiada.

Pamięta się to, co chce się pamiętać.

Druga połowa lat 90-tych, internet raczkował, komórki były tylko dla elit, siostra była już we Francji.
Telefony stacjonarne były jedynym (cholernie drogim) sposobem komunikacji.
Wujek w dniu urodzin Siostry wykręcił na swojej sosnowieckiej tarczy numer do Francji.
Natrafił jednak na przeszkodę, której się nie spodziewał.
Była to automatyczna sekretarka.

"Był sygnał, wszystko było dobrze, ale się jakaś franca po francusku włączyła i coś tam po swojemu pier**i."

To się oczywiście nagrało, siostra do dziś wspomina, że nigdy nie usłyszała lepszych urodzinowych życzeń.

I nie usłyszy, bo tego nie da się przebić.

Ironia.
Czasami zastanawiam się, kto w tym genetycznym kotle tak obficie zamieszał i wlał mi o tych kilka chochli za dużo.

Potem przypominam sobie Wujka.
Że Olisadebe to nasza Czarna Perła, i wszystkie jego inne jeszcze bardziej niepoprawne politycznie życiowe bon moty, które zupełnie nie nadają się do cytowania.

Z powiedzonek znany był Wojciech Łazarek, który odszedł tego samego dnia, co Wujek.
Przypadek, a może nie.

O zmarłych dobrze albo wcale, więc były selekcjoner nie doczeka się tutaj osobnego akapitu. Byłoby to nieszczere, nie załapałem się na jego czasy.
Czytałem za to biografie Bońka, Dziekanowskiego, Smolarka, Okońskiego...

I jeśli do historii polskiej piłki przechodzi się głównie z rubasznych powiedzonek, to jednak jest to wymowne.

Ale jeśli coś mógłbym teraz powiedzieć Łazarkowi, to powiedziałbym coś w jego stylu.

Chujowy dzień Pan sobie wybrałeś na śmierć.

Jeśli ktoś w życiowych bon motach miał się z Panem równać, to w mojej głowie Wujek Kazik zmiatał Pana z planszy przed pierwszym rozdaniem kart.

Razem tę grę ukończyliście, niebo żadnego 13 grudnia nigdy nie było weselsze.
Nie umiem wyobrazić sobie, jaką tam zrobiliście rozpierduchę, gdy tam ramię w ramię weszliście.
21.12.2023 11:24 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
neo01 Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 10 088
Dołączył: Dec 2009
Post: #107
RE: Z gawry
bear napisał(a):przeraża mnie, że aż tylu ludzi w tym kraju spędza w ten sposób czas
Hmm, zewsząd słyszę raczej pozytywne opinie na ten temat. I raczej się do nich przychylam. I rozumiem to zainteresowanie: z jednej strony ludzie chcą zobaczyć, jak nowa władza rozprawia się z tymi, którzy tak bardzo zatruwali nam życie przez te 8 lat, z drugiej - jest jednak nowa jakość w postaci Marszałka...
Swoją drogą, ciekaw jednak jestem, jak go oceniasz.
bear napisał(a):Luźna rozmowa z lekarzem po wybudzeniu ze śpiączki po 6 miesiącach.
Dobre! Icon_smile

WOLNE MEDIA!!!
21.12.2023 11:41 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #108
RE: Z gawry
Świetny post! Brawo! Super się to czyta! Przy życzeniach przez telefon śmiechłem na maxa Icon_lol .

PS. Zgadzam się, nic dobrego o Łazarku chyba nie potrafię powiedzieć, nie wiem jakim cudem on doszedł do tak wysokich stołków.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
21.12.2023 11:57 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #109
RE: Z gawry
#26 WOJTEK...

Nie takim tekstem chciałem zaczynać ten rok...
Miało być podsumowanie roku na wesoło, ale muszę to odłożyć na za czas jakiś.
Bo dziś źle bym się czuł w luźnej konwencji.

---

2 stycznia nad ranem odszedł Wojtek Bąkowicz, jedna z najbardziej pozytywnych postaci polskiej piłki w ostatnich latach i jeden z najfajniejszych ludzi, które w życiu poznałem.

Mieszkaliśmy 40 kilometrów od siebie, ale to nie geograficzna bliskość sprawiła, że nasze drogi się przecięły. Choć ten świat jest bardzo mały i znałem z piłkarskiego szlaku jego Tatę i Brata.

Kilka lat temu, po odejściu z piłki szukałem nowego pomysłu na siebie. Bo piłka jest narkotykiem, bez którego nie da się żyć. Może dlatego tak dobrze się z Wojtkiem dogadywaliśmy, bo on rozumiał to jak mało kto.

Po rocznym detoksie zdecydowałem się założyć na Fb stronę poświęconą temu, co w tamtym czasie namiętnie robiłem, czyli rowerowym wyprawom na mecze niższych lig. Wrzucanie relacji, okraszone specyficznym humorem, niekiedy żartami, na jakie w tamtym czasie niekoniecznie mogłem pozwolić sobie pod imienienem i nazwiskiem.
Coś, co początkowo miało być tylko przestrzenią dla relacji ze starymi znajomymi z piłkarskiego szlaku, odskocznią ale i napędem do dalszego działania, w pewnym momencie rozhulało się nadspodziewanie dobrze, choć nigdy nie dbałem o promocję.

Któregoś dnia Wojtek napisał do mnie, czy zgodziłbym się udzielić mu wywiadu dla portalu, w którym pracuje. Nie znaliśmy się wcześniej, choć już kojarzyłem jego działalność.

Umówiliśmy się na telefon. Kilka razy po drodze próbowałem go odwieść od tego pomysłu, bo wywiady powinno się przeprowadzać z ciekawymi ludźmi, a ja się za takiego nie uważam. Nieskutecznie.
Zaproponowałem, że do niego przyjadę, ale wszystkie wywiady robił dotychczas telefonicznie, nie chciał tego zmieniać, miał już swój system pracy.

Dziwne to jest uczucie. Nie znasz kogoś, nigdy nie widzieliście się na żywo, a po kilku minutach rozmowy telefonicznej kompletnie nie czujesz żadnej bariery.
Otwierasz się. Nie wiesz, kiedy minęła godzina rozmowy, czasem dwie.

W autoryzacji wyrzuciłem jedno zdanie, jedno dodałem. Potem dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie regularnie. Czasami raz w miesiącu, czasem częściej, czasem rzadziej.
Zaskakiwało mnie, że interesuje go to, co myślę o tym czy o tamtym.
Zawstydzał mnie swoją wiedzą. Podziwiałem w nim najbardziej to, że jego pasja dotyczyła całej polskiej piłki, nie tylko wybranych klubów czy tematów. Wiedział tyle samo o Legii co o Niecieczy.

Zaglądam w skrzynkę, jeszcze w maju wysyłałem mu zdjęcia z mistrzowskiej fety Rakowa. Ostatnia wiadomość z 22 grudnia, w odpowiedzi na złożone przez niego życzenia...

---

O Wojtku pierwszy raz usłyszałem, gdy wziął w udział w wyzwaniu Zbigniewa Bońka. Ówczesny prezes PZPN nagrał film, w którym zrobił 50 żonglerek piłką, ludzie odpowiadali na to swoimi próbami. Czasami to wyzwanie modyfikowali, żeby nie było za łatwo.
Świat pierwszy raz zobaczył chłopca, który 50 razy podbija piłkę kulą, przy pomocy której się porusza. Przyjechał TVN, Krychowiak zaprosił go na mecz reprezentacji do swojej loży.
Sam mi później powiedział, że to był moment, który go ośmielił do publicznych występów i dał mu wiarę, żeby walczyć o swoje marzenia.

A to, oprócz zdrowia, miał od początku tylko jedno.
Dziennikarstwo.
A miał naprawdę dobre pióro.

Cieszę się, że przyszło mu żyć w czasach, gdy to wszystko jest duże prostsze, gdy można zaistnieć w tym świecie nie wychodząc z domu.

Cieszę się, że trafił na ludzi, którzy pozwolili mu zaistnieć. Choć już słyszę, jak Wojtek karci mnie za słowo "pozwolili".

Bo o jedno dbał szczególnie.
Nie chciał, by ludzie oceniali go przez pryzmat niepełnosprawności, nie chciał żadnej taryfy ulgowej, chciał być wszędzie traktowany jak pełnoprawny dziennikarz.
Był bardzo wyczulony na wszelkie oznaki litości.

Więc lepszym słowem będzie "umożliwili". A najlepszym - "wyrozumiałość" i czekanie na niego, gdy nie mógł pracować.

Cieszę się, że na koniec trafił do Goal.pl, bo mam wrażenie, że tę redakcję dziś tworzą nie tylko bardzo dobrzy dziennikarze, ale też fajni ludzie. Dla mnie to chyba obecnie najlepsze piłkarskie miejsce w polskim internecie.

--

Nigdy mu chyba tego nie powiedziałem, ale ja nikomu innemu bym tamtego wywiadu nigdy nie udzielił. Nie zależało mi na rozgłosie, przede wszystkim jednak nie chciałem się ujawniać. Taką przyjąłem koncepcję, by nigdy w swoich wpisach nie podawać danych wrażliwych, by na zdjęciach nie pokazywać swojej twarzy. Kto miał wiedzieć, ten wiedział kim jestem.
Jemu jednak nie mogłem odmówić.

Nigdy nie rozmawialiśmy o jego chorobie.
Kiedyś przypadkiem spotkałem na mieście jego Tatę. Początkowo dziwna to była rozmowa - kojarzyliśmy się "z piłki", ale on nie miał świadomości, że mam teraz kontakt z jego synem. Szybko jednak zorientował się, że nie jestem przypadkowym gościem, który z ciekawości wypytuje o Wojtka.

Miał świetną rodzinę. Kochających rodziców, Babcię o której bardzo często wspominał i brata bliźniaka, który od kilku lat gra w piłkę na poziomie III i IV ligi. Dopóki zdrowie pozwalało, Wojtek regularnie jeździł na jego mecze i zdawał z nich relacje.

Wojtek od urodzenia żył z wyrokiem śmierci.
Dysplazja włóknisto - kostna, na którą cierpi około 200 ludzi w Polsce.
Wiedziałem, że ta wiadomość kiedyś nadejdzie, ale jednak nie da się na nią w pełni przygotować.
Szczególnie, że choć w poprzednim roku coraz częściej znikał na dłuższy czas, to zawsze wracał pełen werwy.
Ostatniej jesieni z naprawdę dużym impetem - zrobił duże wywiady z trenerami Korony Kielce, Warty Poznań czy Stali Mielec.
To wszystko wlewało w serce nadzieję, że wciąż dużo przed nim.

W imponujący sposób szedł przez życie, mimo wszystkich przeciwności. Zdał maturę, zaczął studia.

Ze względu na prywatną relację chyba nie do końca dostrzegałem, jak bardzo Wojtek stał się popularny. Widziałem, że jest bardzo ceniony i lubiany w środowisku piłkarskim, ale to jednak jest nisza, twiterowa bańka.

Jednak gdy wczoraj zobaczyłem, że o jego śmierci informują wszystkie sportowe portale, że kondolencje składają Zbigniew Boniek czy oficjalny profil Ekstraklasy...
Oczy się zaszkliły...

Pewnie znów się zaszklą jutro, na pogrzebie.

Wycisnąłeś Chłopaku z tego czasu, który tu miałeś, wszystko, co mogłeś.
Nie zdawałeś sobie sprawy, ile sił swoją postawą i determinacją dawałeś innym.

To był zaszczyt Cię znać.

---

Ostatni wpis Wojtka na Twitterze z 31 grudnia łamie serce...

"To mogło być podsumowanie 2023 roku, ale nie musiało. A nie musiało być z prostej przyczyny - byłoby nudne jak flaki z olejem.
Jednakże to dobry moment na podziękowania. Tak, między innymi Tobie. Dziękuję Ci z całego serduszka za wszystkie słowa wsparcia. Niby to tylko słowa, ale potrafią działać cuda.
Tym bardziej że było - i w sumie nadal jest - ciężko. Niemniej jednak widząc, jaki odzew budzi tu moja aktywność - naprawdę nie wiem, jak mam za to dziękować.

Życie jest, jakie jest. Może i mam pecha od poczęcia. Ale za to ogrom szczęścia do ludzi.

Ten rok to też dla mnie dowód na to, że można się rozwijać nie tyle nie wychodząc z domu, co nie wstając z łóżka. Co prawda sam sobie troszkę przeczę, bo zawsze uważałem, że dziennikarstwo to przede wszystkim wyjście do ludzi, a wywiad w cztery oczy nie zastąpi telefonicznego. Podobnie relacja z meczu - sprzed telewizora to nie to samo, co z trybuny prasowej.

Ale jest, jak jest... trzeba działać, jeśli tylko ma się okazję. I chęci...

Zdrowego (przede wszystkim) i Wesołego Nowego Roku dla wszystkich bez wyjątku!

Ostatni artykuł Wojtka na goal.pl z 21 grudnia:
https://www.goal.pl/ekstraklasa/absurdy-...straklasy/

Piękne pożegnanie piórem Kuby Olkiewicza:
https://www.goal.pl/ekstraklasa/wojciech...aja-swiat/


(Jeśli ktoś jest zainteresowany tamtym wywiadem, niech się odezwie na pw, podam link).
03.01.2024 11:46 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #110
RE: Z gawry
Nie słyszałem o człowieku, ale pięknie napisane. Choć ostatecznie smutne. Ale, ostateczność jest smutna, tak już jest.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
04.01.2024 02:59 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #111
RE: Z gawry
#27 DŻEM

Są rzeczy, których się nie wybiera.
Rodzisz się w danym miejscu, i potem to samo idzie.
Twoim pierwszym dużym meczem, na który zabrał Cię chrzestny był mecz Rakowa z Pogonią Szczecin w 1997 roku? To jak wyrok na całe życie (w ostatnim czasie słodki, ale przecież doskonale pamiętasz, jak smakowała IV liga).
Pierwszy finał Ligi Mistrzów? Milan w Atenach rozbija Barcelonę, więc na przekór Twoja dusza staje się w jakiejś części już na zawsze katalońska, choć z czasem to blaknie i po latach nie za bardzo rusza Cię nawet to, że Polak w tych barwach zostaje królem strzelców.

To wszystko można w miarę racjonalny sposób wytłumaczyć, ale gdybym miał odpowiedzieć, dlaczego Dżem jest zespołem mojego życia, to miałbym problem.

Może to był jakiś element dziecięcego buntu, szukania własnej drogi.
No, to tu akurat Dżem trafił na podatny grunt.

I tak już został, na całe życie.

---

Wiemy, kto został nowym wokalistą grupy Dżem! To nazwisko znacie dobrze!

Od dwóch dni krzyczą nagłówki portali, a ja czuję niejako w obowiązku odnieść do tej kwestii, choć tak naprawdę nie wiem, co mam myśleć.
Na gorąco pewnie byłby ten wpis bardziej emocjonalny, teraz już troszkę ostygło.

Mam poczucie, że w ostatnich miesiącach wyszedłem z jaskini, ale jak widać jednak nie do końca - zupełnie przegapiłem bowiem wiadomość z 21 grudnia o tym, że Dżem kończy współpracę z Maciejem Balcarem.

W ostatnich latach odpuszczałem świadomie koncerty Dżemu, ostatni raz byłem chyba dekadę temu. Nie trafiały do mnie stare utwory zespołu z interpretacjach Balcara, jego barwa głosu zupełnie mi do nich nie pasowała, zdarzało mu się też zmieniać fragmenty tekstów na swoją modłę, co niebotycznie mnie irytowało.
Ale to pół pustej szklanki. Uważam bowiem, że świetnie pasował do zespołu, tchnął w niego nowego ducha. Tylko dwie płyty nagrane przez dwie dekady, ale obie świetne, a momentami wybitne. Wprowadzić do dżemowego kanonu kilka nowych pereł to była wielka sztuka, która Balcarowi się udała. I za to bardzo nisko chylę przed nim czoła.

---

Balcar był trzecim wokalistą zespołu i wydawało się, że będzie ostatnim.

Zastąpił gościa, o którym chyba zbyt łatwo zapomniano i nie do końca docenia się ten okres (a moim zdaniem pierwsza płyta z nim była znakomita).
Udźwignął to, nie wchodził w buty Legendy, nie kopiował, po prostu więcej niż godnie go zastąpił.

Zapłacił za to jednak bardzo dużą cenę. Wchodził do zespołu jako zdeklarowany abstynent, syn wojskowego, nauczyciel przysposobienia obronnego, a po kilku latach opuszczał kapelę jako zdewastowany rockandrollem alkoholik (mówiło się, że grubsze tematy też zaczęły być grane).

Pod koniec liceum nielubiana, gruba katechetka zabrała nas do MDKu na "spotkanie z muzykiem".
Zdębiałem. Na scenie stał Jacek Dewódzki ze swoim nowym zespołem Revolucja, śpiewał cover Tracy Chapman z polskim tekstem, że "Jezus zrobi rewolucję".
Niestety, miałem duże wątpliwości do jego ówczesnego stanu, próbował coś mówić między piosenkami, ale...
Smutne to było.


https://m.youtube.com/watch?v=LDdWAuPbwq...p1cw%3D%3D






Nie wiem, czy udało mu się odkręcić.
Został na chwilę wokalistą Harlemu, zdążyli nawet zagrać razem koncert w Trójce, ale szybko zniknął.
Co jakiś czas gdzieś się przewija w różnych kooperacjach.

Dziś gdy odwiedzam Mamę, zdarza mi się usłyszeć znajomy wokal. W Radiu Jasna Góra, na liście przebojów "Muzyczne dary".
To pewnie nie jest temat na książkę czy film, ale rzetelny i uczciwy reportaż czy dokument bardzo chciałbym kiedyś o jego życiu przeczytać.

---

Jeszcze dygresja odnośnie występów w szkole, też w pewnym sensie łącząca się z Dżemem...

Po odejściu Dewódzkiego długo nie ogłaszano nazwiska następcy.

Pamiętam, że kiedyś próbowałem to po latach weryfikować, ale nie znalazłem nigdzie żadnego śladu.
W każdym bądź razie jestem całkowicie pewien tego, że któregoś dnia w Teleekspresie Maciej Orłoś podał, że nowym wokalistą Dżemu będzie Gabriel Fleszar.
Pamiętam, bo dobrze wiem w jaki stan mnie wprawiła ta wiadomość.
To wydawało się tak absurdalne i niedorzeczne (takim się koniec końców na szczęście okazało), ale przecież Teleekspress nie robił sobie żartów, to był 2001 rok, zupełnie inny świat niż dziś.

Kilka lat temu spotkałem kolegę, który uczy WFu w jednej z lokalnych szkół podstawowych. Nagle rozmowa ze sportu przeszła na inny temat.

Stary, nie uwierzysz kto ostatnio był u nas w szkole.
Gabriel Fleszar.
Nie do poznania, długie włosy, brzuch jeszcze większy od twojego, gitara. Między piosenkami pogadanki, w których przestrzegał dzieciaki przed używkami.

I jak dzieciaki reagowały?

W ogóle, przecież nie miały pojęcia kto to jest. Nauczycielki za to entuzjastycznie.

No tak, pewnie niektóre nadal wierzą w to, że to je malował kroplą deszczu...

---

Trudno mi pisać o tym, jak ważną postacią jest dla mnie Sebastian Riedel. Był taki czas, że śpiewał dokładnie o tym, o czym ja bym pisał, gdybym potrafił. Od tych najbardziej ponurych tematów, po te, które nigdy się nie wydarzyły, choć bardzo tego chciałem.

Odkąd pierwszy usłyszałem Cree już wiedziałem, że to jest to. Choć z Dżemem nigdy się rozjechałem, to jednak twórczość młodego Riedla była dla mnie naturalną kontynuacją.

I długo byłem zły na to, że Cree nie przebija się do mainstreamu, że świat już dziś takiej muzyki nie potrzebuje.
Z drugiej strony to też dodawało jakiejś magii, sprawiało, że to pozostawało właśnie takie "moje".

Dżem i Cree były przez ostatnie dekady bytami rownoległymi, czasami się przenikającymi.
Przez wiele lat razem organizowali w Tychach festiwal "Ku przestrodze" (Cree było gospodarzem pierwszego dnia, Dżem drugiego), razem też co roku w grudniu dawali dwa koncerty w warszawskiej Stodole (z czasem chyba Cree przestało być tam traktowane jako support i było na plakatach równorzędnym podmiotem).
Czasami Bastek coś na tych koncertach zaśpiewał z Dżemem, czasem Jurek Styczyński zszedł do Cree zagrać gościnnie jakąś solówkę.
Między innymi w takich okolicznościach została zagrana najbardziej poruszająca wersja "Listu do M.", niedługo po śmierci Goli Riedel.

https://m.youtube.com/watch?v=HBUs0ypbdr...IGRvIG0%3D





Zawsze chciałem, by polscy Rolling Stonesi zestarzeli się jak Rolling Stonesi.
By na koniec nie stali się swoją karykaturą.

I choć moją pierwszą myślą było: "nie, to nigdy nie powinno się wydarzyć", to teraz bliżej mi do: "a właściwie dlaczego nie?".

Nie mi oceniać, czy to jest tylko monetyzacja sentymentu.
Nikt też nie wie, czy Rysiek by tego chciał i nikt nie ma prawa podnosić teraz tego argumentu. Bastek w chwili śmierci ojca miał 16 lat, Cree jeszcze grało w piwnicy.

Myślę, że Rysiek najbardziej chciał tego, by Bastek nie popelnił w życiu jego błędów. I tak się stało, jest świetnym człowiekiem.

(swoją drogą, ten wywiad i pytanie z 1 minuty... Trudno się dziś nie uśmiechnąć).

https://m.youtube.com/watch?v=DL4BzawMDAs





Może ta historia musiała spiąć się taką klamrą?

Dla mnie najważniejsze, że fakt dołączenia Sebastiana do Dżemu nie oznacza końca Cree, będą istnieć dalej.
13.01.2024 02:24 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #112
RE: Z gawry
#28 ŻYCIE, RAKOW ON TOUR, BARAŻ

Trochę mnie tutaj nie było.
Jak to przeważnie w takich sytuacjach bywa, powodów jest kilka.

Na początku lutego życie znów na chwilę zmiotło mnie z planszy.
Chwila nieuwagi, poparzenie nieistotne już którego stopnia.

Plastry, opatrunki, żele, rozdzierający ból, nieprzespane noce, skrawki snu w pozycji siedzącej na fotelu z ręką zgiętą jakby była gotowa do pobrania krwi, bo tylko w takiej sen bywał przez chwilę możliwy.

Blizna w kształcie mapy Włoch od nadgarstka po łokieć pozostanie już ze mną pewnie do końca.

Pocieszam się, że niektórzy za tak finezyjny tatuaż zapłaciliby grube pieniądze, ja dostałem go od losu za darmo, w pakiecie z nielimitowanym pechem i zostało mi jeszcze trochę miejsca na ewentualne dorobienie Sardyni.

Ale to już za mną (nie przypuszczałem, że aż tak może cieszyć wyprostowanie do końca ręki).

Dobrze po tylu zdrowotnych perypetiach wrócić do normalnego życia i znów wytwarzać PKB.

Ostatnie miesiące na L4 pokazały mi, że jeśli doczekam, to całkiem dobrze odnajdę się na emeryturze, ale to jeszcze nie jest ten czas.

---

Są też inne powody przerwy w pisaniu tutaj.

Wiem, że może dziwnie to zabrzmi, ale cholernie przygniotła mnie świadomość, iż w swojej nierównej batalii z życiem zacząłem ostatni rok z trójką z przodu.

Milcząc, w pewnym sensie chciałem tej momentami ekstremalnej i nieznośnej melancholii Wam tutaj oszczędzić.

A gdy już z tym stanem się uporałem, poszedłem do przychodni po receptę dla Mamy.
Pani Agnieszka na mój widok zagaiła:
- "Panie Marcinie, dobrze że Pana widzę, może zapiszę Pana na badania, mamy teraz taki bezpłatny profilaktyczny pakiet dla ludzi po 40stce, to nic nie kosztuje".

Wznieś się człowieku na nieznane sobie wyżyny i wybrnij z tego z klasą...

To, że umiem w sytuacyjne żarty kolejny raz mnie uratowało, choć z tyłu głowy miałem tylko jedną myśl - wiem, że ostatnio zdziadziałem, ale czy aż tak...?

W mniej więcej tym samym czasie spotkałem w sklepie kolegę z klasy, z ławki przede mną.
Nauczony doświadczeniem ostatnich lat, by uniknąć pytania "co słychać?", pierwszy wyprowadzam cios, niech rozmówca się broni.

- "co tam? Przyjechałeś odwiedzić stare śmieci?"
- "nie, zjechałem tu już na stałe, na emeryturę. Teraz już tylko stajnia, konie, staw i ryby".

Oniemiałem.
Mój rocznik, 39 lat skończy na jesień.
Zaraz po technikum wstąpił do policji.
Patrolował konno Park Jasnogórski, kilka razy spotkałem go też na służbie przy stadionie Rakowa.

Zawsze, gdy w różnych rozmowach w oczywistym kontekście pojawiał się temat wczesnego przejścia na emeryturę kogoś z wojska, straży czy policji reagowałem zaczepnie - przecież nikt nikomu nie bronił wybrać takiej życiowej drogi.
Teraz, gdy rzecz zaczyna dotyczyć ludzi z moich roczników, trochę zmieniła mi się optyka.
Nie wiedziałam, że to aż tak boli.

---

Jest jeszcze trzeci powód, też ważny.
Stałem się w pewnym sensie niewolnikiem swojego wydumanego perfekcjonizmu.

Chciałem wrzucać tutaj tylko teksty należycie wypieszczone, w moim odczuciu dobre.

Potem poprawiałem te szkice naście razy i nadal to nie było to, aż w końcu się dezaktualizowały.

Ta przesadna pedanteria ma związek z tym, że w międzyczasie udało mi się (ten pewnie ostatni raz) ruszyć za dawno uśpionymi marzeniami.

Jeszcze nie czas, by się chwalić (bo jeszcze nie ma czym), ale jedno już mogę i chcę powiedzieć.

Gdyby nie to, że zacząłem tutaj popełniać różne formy to raczej nigdy nie uwierzyłbym w to, że mogę jeszcze spróbować zaistnieć ze swoim pisaniem gdzieś bardziej na poważnie.

Dlatego też ten kącik jest dla mnie tak ważny i nie chcę go unicestwiać, nawet jeśli będą obiektywne problemy z regularnością.

Bo myślę sobie, że to też może być mi bardzo potrzebny wentyl - miejsce, gdzie nie muszę udawać, że jestem poważny (bo tu i tak już nikt raczej się na to nie nabierze) i pisać na większym luzie, pozwalać sobie na więcej.

Ale też podczas jednej z tych nieprzespanych w lutym nocy przeczytałem swoje dotychczasowe teksty tutaj i zrobiłem coś w rodzaju rachunku sumienia.

Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby wyp*****ć wulgaryzmy z gawry.

(to oczywiście zapożyczenie z pamiętnej akcji społecznej Kartoflisk: "wyp*****lmy wulgaryzmy ze stadionów").

---
Wolna majówka.
Szkoda.

Człowiek musi zmierzyć się z planowaniem czegoś, co od kilku lat życie planowało za niego.

[Obrazek: 1e4f77a5b8e8ce4agen.jpg]

Łatwo przyzwyczajamy się do dobrego.
Trzy z rzędu finały i dwa wygrane Puchary Polski to był lot w kosmos, nigdy go nie zapomnę.
Oswajanie się z niespodziewaną wielkością.

Dwa drugomajowe, warszawskie popołudnia na Stadionie Narodowym.
Pierwszy był jednym z najpiękniejszych dni w życiu, drugi nie.

W zeszłym roku powiedziałem sobie, że gdy już ten sen się skończy i Raków nie dojdzie do finału PP, to i tak będę chciał na taki mecz przyjechać, przeżyć to święto zupełnie neutralnie.

Ale nie tym razem, finał Pogoni z Wisłą zupełnie mnie nie grzeje (kibicuję Paprykarzom, niech wreszcie coś wygrają bo nie przystoi, by tak zasłużony klub miał pustą gablotę, i niech Grosik zrobi dla swojego klubu coś historycznego, zasłużył na to jak nikt inny - mógłby sobie na leżaku sprawdzać stan konta w drugiej lidze tureckiej, a ciągle jest głodny i mu się chce).

---

Średnio odnajduję się w obecnej sytuacji.
Jako kibic nie wiem jak to jest bić się o mistrzostwo Polski. 
Szczególnie, że ta sytuacja jest zbyt dynamiczna i trochę mnie to mentalnie przerasta.

W zeszłym sezonie nikt nam nie zagrażał, wtedy pokora nie pozwalała mi tego nie postrzegać ale karty było od początku rozdane, to nie była kwestia "czy" ale "kiedy".

W poprzednich latach Raków był wprawdzie dwa razy wicemistrzem, ale w pierwszym szybko stało się jasne, że nie dogonimy Legii, w drugim po ograniu Lecha w finale PP finisz sezonu był już na totalnym kacu (przynajmniej ja tak to pamiętam, ale w środku też coś musiałoby być na rzeczy).

Teraz trzeba się o tytuł zabijać, w ten wyścig żółwi zaplątanych jest 6 drużyn, a przez chwilę wydawało się, że mogą włączyć się do niego jeszcze Stal Mielec i Górnik Zabrze.

Dla ligi i dla neutralnego kibica to dobrze.

(Pierwotnie, kilkanaście dni temu napisałem, że...)

Dla nas też - to mistrzostwo będzie wybornie smakować.

Bardzo doceniam i szanuję Jagiellonię, rozumiem też to, że obiektywni obserwatorzy życzą im mistrzostwa, bo grają najlepszą dla oka piłkę.

Ale oni tego nie dowiozą.

To jebnie.

(aktualizacja po wynikach z Wielkiej Soboty i po tym, co Jaga zrobiła ŁKSowi)

Już nieco mniej we mnie tej nadziei...

Ale nadzieja jest przecież matką takich jak ja i dlatego wciąż marzy mi się ostatni mecz sezonu o tytuł na Limance ze Śląskiem...
Częstochowa po nim nie zaśnie.

Pytanie - czy cała, czy tylko mała enklawa w rodzinnym domu Jacka Magiery na Błesznie.

---

Lech Poznań.
Niedawno świętował swoje rzekome 102 urodziny, ale ja mam chyba inne dane.

[Obrazek: b077e0f4bd41b964gen.jpg]

Dwa tygodnie przed meczem Rakowa z Lechem ogłoszono "sold out" - nic dziwnego, zważywszy na temperaturę relacji między kibicami od czasu pamiętnego finału Pucharu Polski.

Kilka dni przed spotkaniem udostępniono do sprzedaży miejsca w "klatce" gości, bo Lech ma nałożony zakaz wyjazdowy (nie zaryzykuję jednak stwierdzenia, że na pewno obyło się bez dopingu, bo wrócił już Salamon).

Szybka decyzja. Zdążyliśmy, jedziemy.
Oczywiście naczytałem się, że "nikt z naszych nie powinien tam siadać", ale ja chyba lepiej czułem się tam, niż w pobliżu flagi z napisem "Janusz Waluś naszym wzorem".

4:0.
Wykolejona lokomotywa na tramwajowej pętli.
Skończyło się rumakowanie.
Pyry ugotowane na miękko.
Cudowna to była niedziela.

Powtórkę czwartej, samobójczej bramki z podkładem z Benny Hilla obejrzałem pewnie więcej niż 50 razy.
Z niewiadomych powodów nawet Disney w tym dniu zagrzewał Raków do boju.

[Obrazek: ad9f964951b7e8e7gen.jpg]

Następnego dnia na chłodno obejrzałem sobie powtórkę tego starcia gołej dupy z batem na TVP Sport, o wow...
To być może był najlepszy mecz Rakowa w tej nowej erze.
Było już 4:0 z Legią, wynik ostatecznie równie kosmiczny i też do oprawienia w ramki, ale tam nie było takiej dominacji, 3 ostatnie gole w końcówce.
Było 7:1 z Wisłą, 5:0 z Zagłębiem, ale to rywale innego kalibru.
Była Europa, zdemolowana Astana, potem wyszarpane zwycięstwo nad zdaniem ludzi z Poznania najsłabszym w historii Karabachem, który niedawno prawie okiełznał niepokoskromionego potwora stworzonego przez Xabiego Alonso w Leverkusen.

Bardzo byłem ciekaw tego jak Raków zareaguje, gdy przyjdzie pierwszy poważny kryzys.
Bo przecież kiedyś musiał przyjść.

I właśnie tak to sobie wyobrażałem.
Spokój, konsekwencja, brak nerwowych ruchów.
Obserwuję zagrzane głowy w Poznaniu czy w Warszawie z łagodnym uśmiechem politowania.

Miejsce na pudle w sezonie, w którym Raków grał w fazie grupowej Ligi Europy, z młodym, wciąż uczącym się (już na tylko swoich błędach) fachu trenerem to będzie coś, co uczyni mnie na koniec szczęśliwym.

Bo zawsze trzeba sobie zostawiać sobie margines na większe szczęście.

---

Wracamy do gry.
Tak wtedy po Lechu pomyślałem.
Rzut okiem na terminarz.

Raków On Tour.
W 8 dni trzy najbliższe wyjazdy do miast w promieniu około 100 kilometrów.

Robimy to (szczególnie gdy się wie, że kwiecień i maj będą w tym temacie organizacyjnie i logistycznie trudne), nie musiałem długo kompanów przekonywać.

Nasza maskotka, czyli 10-letni syn jednego z kolegów mocno się wkręcił w kibicowanie i cholernie mu tego czasu zazdroszczę.

Chciałbym mu stojąc w prawdzie powiedzieć, że nie zawsze świeci słońce, bo piłka to największa suka, a to, czego teraz doznaje w swoim życiu na jego starcie to jest tylko chwila, na którą tacy jak jego tata czekali całe życie i nigdy nie wierzyli, że to się może naprawdę ziścić, że bycie kibicem to tylko permanentny ból z krótkimi pauzami na szczęście...

Ale jakoś nie umiem mu tego powiedzieć, niech mu tata powie, od tego chyba jest się ojcem, dlaczego ja miałbym go wyręczać... 
Póki co niech się dzieciak cieszy, ma z czego.

(tylko boję się, że jeśli zaczyna się kibicowską przygodę z takiego pułapu, to później może być ciężko podtrzymać ten ogień, gdy przyjdą chudsze czasy...)

---

Sobota, Kraków. Najpierw derby.
Mi nie zależało, bo byłem już tam jesienią, ale kompani bardzo chcieli spędzić cały dzień w grodzie Kraka, a męska część wyprawy chciała wcześniej zobaczyć Wieczystą.
Zdążyliśmy na drugą połowę, w której maszyna trenera Sławomira Peszki załadowała Hutnikowi wszystkie 4 gole.

Potem obiad na tej samej barce, na której prawie dekadę temu omal nie przeżyłem przygody życia.

Podczas rowerowej wyprawy do Krakowa, którą zorganizowałem w roku swoich 30 urodzin finalnie zakotwiczyliśmy tam na obiad.

Do tej samej barki przycumowana była druga, mniejsza.
A ponieważ na naszej barce była kolejka do ubikacji, byłem zmuszony szukać szczęścia na tej drugiej, i je znalazłem (a naprawdę byłem już na tak zwanym mu-siku).

Dosłownie kilka sekund po tym, gdy wróciłem na swoją (tę bardziej pozostawioną na brzegu) barkę, kładka się podniosła i ta mniejsza odpłynęła w siną dal...

Dopytałem potem kelnera - okazało się, że na tej drugiej był organizowany jakiś gruby wieczór kawalerski (mieli odpłynąć godzinę wcześniej, ale czekali na kogoś ważnego...).

Do dziś zdarza mi się pomyśleć co by było, gdyby wtedy życie przypiliło mnie trochę bardziej, jakby się moje życie potoczyło, ilu ciekawych ludzi bym poznał, gdyby nie te nieszczęsne kilka sekund...

(swoją drogą to więcej niż wymowne, że normalni ludzie z rozrzewnieniem wspominają to, co im się w życiu przydarzyło, a ja wciąż rozkminiam takie historie jak ta powyżej...)

---

Pierwszy raz na stadionie Cracovii, gdzie swoje domowe mecze rozgrywa Puszcza Niepołomice. Przyjemny obiekt, taki w sam raz.
Szkoda, że w większości pusty...
Wiadomo, że Puszcza jest lokalną, sympatyczną ciekawostką i nie wzbudza wielkiego zainteresowania, ale myślałem, że wizyta mistrza kraju w Krakowie przyciągnie jednak więcej ludzi.

Na minus - na własne życzenie zremisowanie wygranego meczu.
Na plus - bardzo dobra kiełbasa, całkiem obficie polana niezbyt ostrą musztardą, do tego kiszony ogórek i względnie świeża kajzerka.

Odnajdywanie pozytywów w każdej sytuacji to jedna z nielicznych cech, które w sobie lubię.

---

Środowy wyjazd na zaległy mecz do Kielc najchętniej bym przemilczał...

Przede wszystkim dlatego, że głównie z mojego powodu wyjechaliśmy kwadrans później niż planowaliśmy, potem niby udało się to po drodze nadrobić, ale na miejscu korki, szukanie miejsca parkingowego, kolejki przy wejściu i...

Na stadion Korony weszliśmy w 10 minucie, gdy było już po meczu.
Nie widzieliśmy bomby Crnaca z 3 minuty ani gola Koczergina na 2:0.

Nie jest fajnie zasuwać tyle kilometrów na mecz i przegapić takie momenty...
Naprawdę zaległy mecz w środku tygodnia trzeba było grać o 18.30, nie dało się godzinę później..?

Moje przepowiednie są zazwyczaj pocałunkami śmierci, ale jeśli Ante Crnac będzie się rozwijał w takim tempie, to 10 baniek Euro wydane przez Besiktas za Ernesta Muciego nie musi przetrwać długo jako rekord ligi.

Lubię stadion Korony.
Pamiętam czas, gdy uchodził za najnowocześniejszy w Polsce.
Dziś już trochę trąci myszką (po stadionach tak jak po dzieciach najlepiej widać, jak się starzejemy), a przez prześwity w konstrukcji zawsze mocno tam wieje (jak to w kieleckim).

Najbardziej lubię w nim to, że bez względu na to na który sektor ma się bilet, można go sobie bezproblemowo obejść i oglądać mecz z różnych perspektyw.
I właśnie na takich spacerach minęła mi większość czasu, bo wynik rozstrzygnął się przed naszym wejściem i później niewiele się działo.

---

Wreszcie Łódź, której nigdy nie polubię, ale potrafię docenić to, jak się zmieniła i rozwinęła w ostatnich latach.

Trochę dziwne, że jeszcze nie byłem na nowym stadionie tak bliskiego mojemu sercu Widzewa (bo zdobycie biletu wymaga determinacji, której jeszcze w sobie nie wykrzesałem) i najpierw odwiedziłem obiekt ŁKS-u, który okazał się nadspodziewanie przyjemny - architektoniczne i akustycznie.

I to niestety wszystkie pozytywy, jakie zachowam w pamięci z tego wyjazdu (najadłem się wcześniej chińskiego żarcia w Manufakturze i potem już nie znalazłem w sobie przestrzeni, by sprawdzić stadionowy catering).

--

Dwie smutne, łódzkie impresje na koniec, bo źle bym się czuł sam ze sobą, gdybym te tematy przemilczał.

Raków wyszedł na drugą połowę totalnie nagrzany. Pełna dominacja, której udokumentowanie wydawało się kwestią czasu, w końcu musi coś wpaść.

Niestety, w 48 minucie "nasi" rozpoczynają racowisko na swoim sektorze, mecz z powodu zadymienia zostaje przerwany na kilka minut, co całkowicie wybija zespół z rytmu.

(Jeśli nie potrafisz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj...)

Potem głupi karny i drżenie o remis do ostatnich sekund...

Druga rzecz, znacznie bardziej bolesna i dla mnie niepojęta...

Jestem człowiekiem piłki, ale to nie ma tutaj większego znaczenia.
Bo to akurat powinna być wartość uniwersalna, wyniesiona nie tylko z piłkarskiej szatni.
Nie pamiętam, czy ktoś mnie tego uczył gdy jeszcze wierzyłem, że mogę czasami trafić piłką w inny obiekt niż własne czoło - prawdopodobnie nie musiał.

Gdy później byłem w innych rolach po drugiej stronie też nie przypominam sobie, bym swoich chłopców w tym temacie musiał jakoś specjalnie uczulać.

To było naturalne.
Nie było w tym żadnych podziałów - tak młodzi jak i starzy pilnowali tych spraw tak samo.

To, w jakim stanie zostawiamy po meczu szatnię, świadczy tylko o nas.

Dlatego nie jestem w stanie pojąć jak jakikolwiek zespół moze pozostawić po sobie taki chlew.

[Obrazek: b2cad1f0c1be10adgen.jpg]

Nie ma na to żadnego wytłumaczenia.

Naprawdę nikt tego nie dopilnował - w zespole, gdzie aktualnie członków sztabu jest więcej niż zdrowych zawodników...?

Wstyd jak wiadomo co, ale obiecałem sobie już tutaj nie rzucać wulgaryzmami, choć tu akurat byłoby to zasadne.

Gdyby coś takiego wypłynęło za Papszuna, to ten w połowie drogi z Łodzi do Częstochowy zawróciłby autokar i wytarłby tę podłogę swoimi podopiecznymi.

Warto mimo wszystko docenić, że Raków tego tematu nie zamiótł pod dywan, choć w sumie i tak niewiele to zmienia...

"Zgadzamy się, że takie zachowanie Mistrzom Polski nie przystoi. Po każdym spotkaniu dbamy o czystość w szatni, szanując pracę innych. Dziś emocje oraz pośpiech sprawił, że ten temat został niedopilnowany. W ramach zadośćuczynienia wesprzemy środkami z funduszu wewnętrznego wybraną, lokalną organizację ekologiczną"

__

To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że coś złego się dzieje w środku - przez swoją wypaczoną doświadczeniem optykę patrzę na wszystko trochę szerzej i widzę to od jakiegoś czasu, że jest jakoś inaczej. Gorzej.

Trochę wiążę to z niespodziewanym odejściem zimą Michała Szprendałowicza - rzecznika klubu, który robił świetną robotę i mam wrażenie, że spinał wszystkie gałęzie na tym drzewie.

Nie znam okoliczności, nie wiem co się stało, ale jeśli jeden z najlepszych ludzi w swoim fachu zamienia mistrza Polski na pracę w pierwszoligowej Lechii Gdańsk, to trudno to logicznie pojąć i nie snuć domysłów (jeśli go zwyczajnie przepłacili, to tym gorzej o Rakowie świadczy).

Po wygraniu zaległego meczu w Kielcach i trzech meczach z beniaminkami mieliśmy święcić jajka w mieście lidera i wjechać na autostradę po obronę tytułu.

Ale chyba nie da się zrobić mistrza, jeśli w 4 meczach z ostatnimi 4 zespołami w ligowej tabeli robi się 6 punktów...

Dawid Szwarga jest materiałem na bardzo dobrego trenera.
Cokolwiek się nie wydarzy, zawsze będzie miał miejsce w moim sercu, będę mu dobrze życzył i będę wdzięczny za ten jesienny, pucharowy lot.

Wszedł w bardzo duże buty, dał radę i przyniósł nam mnóstwo radości.

Pięknie mówi o piłce, niewiele wprawdzie z tego rozumiem więc z urzędu zakładam, że to są mądre rzeczy.
Fazy przejściowe, tercje, półprzestrzenie, płynne przesuwanie z niskiej do wysokiej obrony.

Ale teoria i praktyka to są czasami dwie różne rzeczy, a piłka nożna to nie jest fizyka kwantowa.
Można pisać płomienne elaboraty o metodach wbijania gwoździ, ale można też wziąć do ręki młotek i... (nie przeklinamy).

Ten sezon może się jeszcze skończyć pięknie, wciąż w to wierzę.

Nie mogę wiedzieć, co dzieje się teraz w głowie Michała Świerczewskiego, bo on też nie wysyła żadnych sygnałów na zewnątrz (a może powinien - po tym, jak odpalił się po odpadnięciu z Pucharu Polski, "ligowy średniak" zmiażdzył klub dumnie grający na licencji Amiki Wronki).

Nie jestem mocny w antycypowaniu, ale nie zdziwię się, jeśli w nowy sezon Raków wejdzie z nowym trenerem.

Że taki pomysł już kiełkuje w głowie szefa wszystkich szefów.

I cokolwiek zrobi to wiem, że zrobi mądrze, po swojemu, bez żadnej zewnętrznej presji, choć paru oszołomów na twiterze już teraz nie trzyma ciśnienia (Gonzalo Feio przelicytował i wyleciał z Lublina, tylko ten wariatuncio może nam ten sezon uratować. Człowiek, który zwyzywał rzeczniczkę od k... i zaatakował prezesa Motoru kuwetą, a z Rakowa będąc asystenentem musiał odejść po przegranej bójce z kierownikiem drużyny - tak, właśnie takiej stabilizacji nam teraz potrzeba, niech wróci na białym koniu, bo przecież łobuz kocha najmocniej).

---

(z zakurzonych szkiców wrzucę jeden... Przywitałem gościa z pompą, to wypada się godnie pożegnać)

Jeśli mimika jest odzwierciedleniem tego, co dzieje się wewnątrz człowieka...

[Obrazek: 95ca7a615f1a3224gen.jpg]

Nie pykło. Bywa.
Czytałem tu i ówdzie, że to największy niewypał transferowy w polskiej lidze od czasu Eduardo w Legii.
Nie jestem aż tak radykalny w ocenie - może dlatego, że mam tyle lat, by pamiętać 17 minut Olega Salenki w Pogoni czy 8 meczów Uliego Borowki w Widzewie.

(Ciekawe, że takie słowa póki co nie padają zbyt często w kontekście Irańczyka z Lecha, którego nazwiska wciąż nie zapamiętałem. Najdroższy transfer przychodzący w historii ekstraklasy, uczestnik mundialu - przychodził z kontuzją, którą miał wyleczyć na grupowe mecze Kolejorza w pucharach, ostatecznie zagrał 4 razy w lidze i poleciał na Puchar Azji, z którego wrócił trochę później bo dawno nie widział się z rodziną - przecież to jest jakiś żart).

Sonny Kittel był trochę ciałem obcym w Rakowie. Widać to było na filmikach z szatni, gdzie sprawiał wrażenie właśnie wyobcowanego.
Niby bywał uśmiechnięty, ale tak bardziej po niemiecku - szorstko, z dystansem.

Za mało wiem, by snuć tu jakieś głębsze rozważania.
Powodów, dla których ta historia się nie udała i dlaczego Sonny nie był pod Jasną Górą szczęśliwy może być mnóstwo, tak jak mnóstwo jest obiektywnych powodów, by nie czuć się w tym mieście dobrze.

To temat na inne opowiadanie, ale nie ma przypadku w tym, że moi Przyjaciele, którzy żyli w tym mieście od dekady w czerwcu wracają na wieś, bo mają już dość, niech tylko dzieci skończą rok szkolny.

Wydaje mi się, że jednym z tropów może być to, że klub przy tym transferze odszedł od swojej filozofii.

Rozdzierający krzyk Iviego podczas sparingu z Puszczą w Arłamowie sprawił, że Raków potrzebował kozaka na już.
Klub chciał też pewnie wysłać jasny przekaz w świat: wypadła największa gwiazda, nie poddajemy się, reagujemy.
Europo, idziemy po Ciebie, tym razem nam nie uciekniesz.

Na papierze wszystko się zgadzało.
Kosmiczne liczby, regularność, szok ekspertów od niemieckiej piłki na wieść o tym, że Raków bierze gościa kilka lat temu na poważnie przymierzanego do gry w reprezentacji Polski.
Polskie korzenie, babcia w Katowicach, rozumienie języka, co może pójść nie tak.

Nie wiem jak jest teraz, ale za Papszuna zawodnik przed podpisaniem kontraktu musiał przejść pozytywnie rozmowy z trenerem mentalnym i psychologiem sportowym.
Bywało, że duże tematy wysypywały się przez to na ostatniej prostej (Igor Lewczuk nie chciał żyć w mieście w którym jest tylko jedna duża galeria handlowa, Tomas Pekhart nie znalazł tu prywatnej szkoły na poziomie odpowiednim dla swoich dzieci - w obu przypadkach chodzi o ich powroty do Polski po zagranicznych wojażach, gdy mieli swoje karty na rękach i gdy Raków walczył o nich z Legią i ją finansowo przebijał, ale miasto było ważniejsze).

Piłkarz przychodzący do Rakowa musiał pasować do klubu charakterologicznie, mentalnie, systemowo.

Tutaj ewidentnie tego rozpoznania w boju zabrakło. Coś przeoczono. Postawiono na efekt "wow", ale z czasem obustronna frustracja i wzajemne rozczarowanie wzięły górę.

Debiut i wejście smoka z Karabachem, cudowna bramka w doliczonym czasie na wagę jesieni w Europie. Mateusz Borek w ekstazie krzyczał, że "tak się Sonny Kittel wita z Częstochową".

Miał być piłkarzem momentów, został piłkarzem momentu.

Szkoda.
Do końca naiwnie wierzyłem, że odpali.
Bo gdy pojawiał się na murawie, czuć było jakość.
Cztery gole i jedna asysta to nie jest dużo, ale to też więcej niż nic - szczególnie, jeśli przeliczy się to na minuty, które dostawał na placu.

Gdy zobaczyłem, że w pierwszym sparingu na obozie w Turcji wychodzi od początku, pomyślałem sobie, że to może być jego runda.

Zszedł w przerwie, spakował się i nazajutrz opuścił zgrupowanie.

Niech mu się wiedzie w Australii, choć to, że wybrał właśnie taki kierunek dużo mówi o momencie jego kariery i tak zwanych priorytetach.

W Sydney może lepiej będzie mu się żyło, choć tam też linia tramwajowa jest tylko jedna (śmieszne 6,7 km długości i ledwie 14 przystanków, pewnie nawet nie mają niskopodłogowców, na kangurach do nich wskakują).

No ale mają operę, to mogło przeważyć.

Dla mnie Sonny pozostanie pod postacią kota dziko żyjącego pod moim blokiem, z którym się zaprzyjaźniłem i którego regularnie dokarmiam.

Pojawił się jakoś w okolicach tego meczu z Karabachem, więc zawołałem do niego "Sonny, chodź", a on wtedy pierwszy raz przyszedł.
I przychodzi do dziś, zaakceptował to imię, czasem nawet pozwala się pogłaskać po swej rudo-białej sierści.

Z mało istotnych ciekawostek - w rodzinnym domu na moje dwa czarne sierściuchy wołam Ivi i Fran, choć one akurat przychodzą do mnie nawet, gdy ich nie wołam, bezwarunkowo ze swoich dziwnych, kocich powodów cieszą się na mój widok.
Przynajmniej chcę wierzyć, że chodzi o mnie, a nie o to, że zawsze przywożę im ulubione, tuńczykowe smakołyki.

Jeszcze mniej istotne jest to, że z biegiem czasu Ivi okazał się kocicą, wcześniej tego nie wyłapałem, zorientowałem się dopiero po pierwszym rozwiązaniu.
No ale trudno, imię pozostało.

Gdyby nie to, że koty świetnie sobie radzą w naturalnym środowisku i nie potrzebują schronisk, to mógłbym taki koci przytułek otworzyć tylko po to, by wszystkie ochrzcić imionami piłkarzy Rakowa.

Choć patrząc na przemiał (prze-miau?) zawodników w ostatnich okienkach transferowych, byłoby to jednak spore wyzwanie.

---

A skoro jesteśmy przy kocurach...

Skóra nieco ścierpła, gdy w 84 minucie meczu z Ruchem zobaczyłem ten obrazek, a cały nasz kurnik skandował jego imię...

[Obrazek: fedf5b328c3dde25gen.jpg]

Taki widok w Wielką Sobotę...
Ktoś tu popełnił lekki falstart, rezurekcje w tym roku zaczęły się wcześniej, strażacy znów nie upilnowali grot.

Powinienem powiedzieć, że świetnie Cię znowu widzieć, ale gdy pali się w dupie to nie ma czasu na zbędne pieszczoty.

Królu, ratuj.

---

W sumie to dobrze, że w ostatnich tygodniach nie miałem czasu na pisanie tutaj, bo źle by się te moje wynurzenia zestarzały.

Oddając swoje ówczesne myśli napisałbym, że nie chcę Polski na Euro.
Nie zaslużyliśmy, by tam jechać i że lepiej będzie zostać w domu, patrząc na już wylosowaną grupę, niech tam sobie ta Estonia pojedzie.
Że takie tąpnięcie i oczyszczenie jest potrzebne wszystkim, bez tego dalej będziemy się taplać w tym, co mamy.

Nadszedł jednak wtorek.
Dzień zły, w którym spotkało mnie kilka przykrych sytuacji.
Mecz z Walią zapowiadał się jako idealne dopełnienie tego cyklu mandatów, nieprzyjemnych klientów i innych moich małych nieszczęść.

To jednak jest cholernie smutne - nie czuć tego, nie żyć takim meczem przez cały dzień.
Moment, który zawsze był świętem stał się całkiem obojętny.
We wtorek nie czułem dosłownie nic.
Tylko to, co prawdopodobnie czuje się przed wejściem pod gilotynę.

Przecież oni nas zagryzą, zjedzą i wyplują.

Po internecie hulały rolki z dawnych meczów z Walią, gdy Hajto z Żewłakowem skakali Savage'owi do gardła.
Patrzysz na dzisiejszy skład, szukasz ludzi, którzy dziś w takich sytuacjach ruszyliby za kolegą w ogień, rozglądasz się dalej...

Ale potem zaczął się mecz.
Zobojętnienie puściło nadspodziewanie szybko, pewnie przez powrót Szpakowskiego.
To nieważne, że momentami komentował inny mecz niż ten, który był transmitowany, może dzięki temu to też miało swój klimat.

Stało się coś, czego zupełnie nie oczekiwałem, bo poprzedni rok pozbawił mnie resztek ludzkich odruchów wobec reprezentacji Polski.

Zobaczyłem drużynę.

Serce, zaangażowanie, walkę o każdy centymetr boiska.
To z jednej strony straszne, że przez ostatnie miesiące tak nisko upadliśmy, by człowieka cieszyły tak oczywiste rzeczy, ale świetnie to było znów widzieć.

Styliści i miłośnicy statystyk będą się oczywiście karmić tym, że przez 120 minut nie oddaliśmy celnego strzału, jakby to było coś niezbędnego do odniesienia zwycięstwa.

Ja już widziałem taki mecz wygrany przez zespół, który nie oddał żadnego celnego strzału.
Całkiem niedawno, nawet na żywo.
Finał Pucharu Polski, Legia - Raków.

Nie wiem dlaczego, ale byłem dość spokojny przed karnymi.
Wiedziałem, że Szczęsny coś odbije, ale nie spodziewałem się aż takiej perfekcji po naszych.

Może po prostu umiemy w karne?
Czwarty w historii konkurs, trzeci wygrany, Kuba Błaszczykowski pozostaje jedynym, który nie trafił a Wojtek Szczęsny pierwszym, który karnego obronił.

Z Nową Zelandią w połfinale Pucharu Króla Tajlandii bezbłędni byli Żurawski, Wichniarek, Michalski, Stolarczyk i Chańko.
Konkursy z Euro 2016 każdy ma raczej świeżo w pamięci więc nie ma sensu ich przebiegu przypominać.

Troszkę w popłoch wpadłem po strzale Frankowskiego pod ladę bo dotarło do mnie, że właśnie nam się pewni strzelcy skończyli.
Myślałem, że na karne wejdzie Grosik, zwłaszcza że nie było już Zielińskiego i Piotrowskiego.

Nicola pięknie to udźwignął. Jestem totalnie zakochany w tym chłopaku.

O Piątka byłem spokojny, to gość bez układu nerwowego, musiał trafić.

A na koniec jeden z najmocniejszych obrazków, jakie widziałem w swojej już 30-letniej gehennie z reprezentacją Polski.

Hymn wykrzyczany razem z kibicami, którzy tego wieczoru naprawdę przeszli samych siebie.

Przypuszczam, że większość z nich przyjechała z wysp, a ponieważ w 2008 roku w Dublinie byłem na meczu Irlandia - Polska to doskonale wiem, jakie emocje wyzwala mecz reprezentacji w emigranckich sercach na obcej ziemii.

A taki mecz i taki finał to jest jakiś totalny odlot.

Jest kilku bohaterów, ale zanim przejdę do tego najważniejszego (tak, wiem że trudno w to uwierzyć zważywszy na to, co pisałem tu wcześniej, ale cierpliwości, to się wydarzy) chcę kilka zdań poświęcić temu chyba najmniej oczywistemu.

Dla mnie największym wygranym tego meczu jest Bartosz Slisz.
Pchła, mrówka, a gdy trzeba to kijanka.
Na nazwisko trzeba sobie zapracować.
Od meczu z Walią już na zawsze zapamiętam, że to Slisz, a nie Ślisz.

[Obrazek: a94fcebb2acfdc4agen.jpg]

Michał Probierz wygrał wiele.
Wygrał awans na Euro. To nic, że jako ostatni.
Nie zawsze ci, którzy przychodzą na bal ostatni, muszą wyjść z niego pierwsi.

Wygrał dla samego siebie spokój i komfort.
Bo w Niemczech może tylko wygrać, w tej grupie każdy punkt będzie sukcesem.
A praca bez presji, bez sztucznego pompowania balonika jest chyba dużo łatwiejsza.

I raczej nikt go po tym turnieju nie zwolni, więc wygrał sobie czas na zbudowanie drużyny na następne eliminacje i (oby) mundial, nawet jeśli w międzyczasie (też oby) zmienią się władze w PZPN.

Wygrał coś, co przez swoją powierzchowność wydawało się nie do wygrania - sympatię i zaufanie kibiców.

Porażający jest dysonans między tym, jak wypada w mediach a tym, jaki jest w szatni.
Od lat tego nie robię, ale teraz nie umiałem sobie odmówić i obejrzałem kulisy tego meczu na Łączy Nas Piłka, chciałem zobaczyć, jak to wyglądało od środka.
Przemowa w przerwie meczu - Chryste, co to był za ogień...
Ta szatnia go kupiła.
To być może jego największe zwycięstwo.

Wygrał swoimi decyzjami, często niepopularnymi.

Odstawienie Milika i powołania dla napastników, przy których zamiast Juventusu Turyn w nawiasach przy nazwiskach pojawiają się takie hasła, że w pierwszej chwili nie wiesz, czy to są kluby piłkarskie czy nazwy kebabów w Częstochowie.

Po bardzo słabej zmianie z Estonią odsyłasz Modera na trybuny i w dogrywce najważniejszego meczu od lat dla naszej piłki posyłasz w bój Romańczuka, który swój jedyny mecz w reprezentacji zagrał 6 lat temu, a on mu to dowozi...

Nikt inny by tego nie wymyślił.

Właśnie tego oczekuję od selekcjonera.
Własnej, autorskiej koncepcji, pójścia pod prąd, konsekwentnego trzymanie się swojej wizji, odporności na podpowiedzi z zewnątrz.

Od kiedy dzięki Papszunowi zobaczyłem, że najbardziej optymalną taktyką do gry w piłkę jest ta na 3 stoperów i wahadła, trochę lepiej zrozumiałem futbol.
Jednak jakoś nigdy nie umiałem tego sobie przełożyć na naszą reprezentację, pewnie przez to, że do tego systemu nie mieliśmy odpowiednich wykonawców.

Widocznie trzeba było poczekać.
Dziś takie wahadła jak Frankowski i Zalewski chciałby mieć każdy ścienny zegar.

---

Michał Probierz wygrał też coś, co jest pewnie najmniej ważne, choć w kontekście tego wątku dość istotne.

Zamknął mi mordę.

Emocjonalne zaangażowanie w ostatni wybór selekcjonera mocno wypaczyło mi ogląd na całe to zamieszanie.

Ale już pal licho Papszuna, trudno.
Równie mocno bolał fakt, że mamy ludzi, którzy wygrali w życiu więcej i posiadają zestaw cech niezbędnych do bycia dobrym selekcjonerem (Skorża, Magiera, Urban), a prawdopodobnie zostaną nowymi Kasperczakami.

Bo jeśli miałbym komuś sprzedać pocałunek śmierci to typowałbym raczej, że następnym selekcjonerem zostanie któryś z młodych wilków (i raczej stawiałbym na to, że będzie miał nazwisko kończące się na -iec, ale to niekoniecznie musi być obecny trener Jagiellonii, bo w Widzewie też aktualnie zdaje się rodzić bardzo ciekawa opcja na dużą przyszłość).

Nie odchodząc zbyt daleko od naszej myśli szkoleniowej, chcę pochylić czoła przed Jerzym Brzęczkiem i Czesławem Michniewicznem.
Dzięki temu, że ci trenerzy utrzymali Polskę w najwyższej dywizji Ligi Narodów, mogliśmy w ogóle w tych kretyńskich, montypythonowskich repasażach wziąć udział.
Nie powinno się o tym zapominać.

Dużą burzę (całkiem słusznie, ale jednak ktoś z nim taką umowę podpisał) w mediach wywołuje fakt, że premię za awans w wysokości 775 koła dostanie Fernando Santos.
Nie czas, by to przypominać o tym, kto zrobił większość z tych śmiesznych 11 punktów w tych eliminacjach, a Probierz dostał od losu dwie szanse na bezpośredni awans (Mołdawię i Czechy) i obie zmarnował.
Daleki jestem od bycia adwokatem Santosa, ale robienie dziś z niego obleśnego dziada, który śmierdział papierosami i miał problemy z higieną jest trochę niesmaczne.

Klasą wygranych powinno być też to, że w chwili triumfu nie depcze się poprzedników.

---
Bielawska Akademia Biegania w Dzierżoniowie postanowiła uhonorować pochodzącego z tego miasta egzekutora piątego rzutu karnego w meczu z Walią i...

Wybiegała tam wizerunek Krzysztofa Piątka.

[Obrazek: 6f86672dd9fe94a2gen.jpg]

Chciałbym poznać człowieka, w którego głowie ten pomysł się narodził.

Mam przeczucie graniczące z pewnością, że szybko byśmy się dogadali.

---

W tej beczce miodu zamieszam jednak całkiem sporą chochlą dziegdziu...

Ta chochla ma owalny kształt głowy Bartosza Salamona.

Nie chciałem grzać tego tematu, bo zakładam, że skoro nikt inny szerzej tego nie robi, to być może tylko ja mam z tym problem.

Odrzucam osobistą antypatię.
Nie jest teraz ważne, że po ludzku nie umiem lubić gościa, który na mistrzowskiej fecie Lecha zdzierał gardło śpiewając "hej Raków cwel" i generalnie nigdy nie sprawiał wrażenia bycia najostrzejszą kredką w tym piłkarskim piórniku.

To jest reprezentacja Polski a nie zjazd Mensy.
Tu nie ma klubowych herbów, jest tylko flaga i godło.

Jednak jako kibic czuję absmak, gdy z orzełkiem na piersi biega człowiek przyłapany na stosowaniu dopingu.

I tu nie chodzi o jakieś wieczne potępienie.

Ludzie robią błędy, często dużo gorsze.

Wpadka dopingowa kiedyś zahamowała karierę Kuby Wawrzyniaka.
Nie schował głowy w piasek, wyjaśnił jak było.
Odpokutował swoje, później przez wiele lat był w kadrze i chyba nikt nie miał z tym problemu.

Tutaj mi tego elementu bardzo brakuje.

Wyjdź, opowiedz jak to się do twojego organizmu dostało, dlaczego przez większość ostatniego roku nie grałeś w piłkę.

Uważam, że jako kibic reprezentacji Polski zasługuję na takie wyjaśnienie.

Wiem, że udzielił jakiegoś wywiadu na ten temat klubowym mediom, ale nie tylko kibice Lecha powinni poznać jego wersję.

Nie ma we mnie wewnętrznej zgody, by tak po prostu przejść nad tą sprawą do porządku dziennego.

Ale powtórzę - nie wykluczam, że to ja jestem dziwny.

I nigdy nie użyłbym na koniec słowa "dziwny", gdybym nie uczynił gawry strefą wolną od wulgaryzmów.
04.04.2024 05:30 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #113
RE: Z gawry
bear napisał(a):Wiemy, kto został nowym wokalistą grupy Dżem! To nazwisko znacie dobrze!
A to nie zauważyłem Icon_wink2 .

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
04.04.2024 06:16 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
barb42 Offline
Dużo pisze
****

Liczba postów: 334
Dołączył: Feb 2023
Post: #114
RE: Z gawry
Interesująca treść, dobrze napisany post, więc ograniczę komentarz do jednego fragmentu. Icon_lol
(04.04.2024 05:30 PM)bear napisał(a):  Wyjdź, opowiedz jak to się do twojego organizmu dostało, dlaczego przez większość ostatniego roku nie grałeś w piłkę.
Nie ma we mnie wewnętrznej zgody, by tak po prostu przejść nad tą sprawą do porządku dziennego.
Ale powtórzę - nie wykluczam, że to ja jestem dziwny.
Dziwna jestem i ja, dodatkowo zgrzyta mi "ocieplanie" powrotu do reprezentacji "piękną włoską żoną" i rodziną w ogóle.
05.04.2024 04:57 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #115
RE: Z gawry
Wszyscy jesteśmy dziwni, bo mi strasznie zgrzyta notoryczne promowanie w mediach już podwójnego dopingowicza pseudotriatlonisty męża Agnieszki Włodarczyk.

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
05.04.2024 06:10 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #116
RE: Z gawry
#30 ROWER, WYBORY, KOWAL

Ani słowa o Rakowie.
Bo milczenie bywa szansą, z której czasem warto czasem skorzystać.
Najlepsze w życiu kibica jest to, że chociaż cały tydzień chodzisz struty, to gdy zbliża się weekend znów w duszy pojawia się nadzieja...

Gdy jednak pomyślę sobie, że byłem blisko tego, by w piątek pojechać na mecz do Radomia i przy okazji spędzić część weekendu w Warszawie (był ku temu jeden, bardzo kuszący powód, ale życie znów w ostatniej chwili postawiło szlaban - może na jesień...).

---

Pierwsza w tym roku prawdziwa, rowerowa niedziela.
Ależ mi tego brakowało.

Co roku u progu sezonu staję przed tym samym dylematem (choć ostatnie lata trudno nazywać sezonami - to były bardziej pilotażowe odcinki, które z różnych przyczyn nie doczekały się kontynuacji i nie przerodziły się w serial).

Czy znów doinwestować w swoją już ponad 10-letnią czerwoną strzałę, czy może jednak to już najwyższy czas, by sprawić sobie nowy wehikuł?

Przywiązanie i sentyment to nigdy nie są dobrzy doradcy, ale gdy pomyślę sobie, ile na tym rowerze zrobiłem kilometrów i co na nim przeżyłem (urodzinowy Kraków, Chęciny i mój dzienny życiowy rekord - 186km, brutalna weryfikacja swoich możliwości w Bieszczadach), to nie mam sumienia wymieniać go na lepszy model.
Jeszcze nie w tym roku.

Ten rok będzie umiarkowanie mocny, potraktuję go jako preludium do dużej rzeczy, którą planuję w roku kolejnym, z okazji zmiany kodu.

Wiatr w coraz bardziej siwych włosach, czyszczenie głowy.
Znów na ugorze swojego życia uprawiam ulubione połączenie przyjemnego z przyjemnym.

Setka i meczyk. Zasadniczo przez sporą część mojego życia to był idealny plan na niedzielę, ale dziś rozumiem to trochę inaczej.

Niedzielne przedpołudnie, mecz częstochowskiej klasy A, Warta Mstów - Piast Przyrów rozpoczął się prawie punktualnie o 11.00, zdążyłem (co jest dość ważne, bo pierwsza bramka padła już w 1 minucie).
W 60 minucie na świetlnej tablicy było już 4:0, a ja poczułem, że nie chcę siedzieć na dupie, że jakaś niewidzialna siła w środku pcha mnie w miejsce, które jest kilkanaście kilometrów obok, a w którym nie byłem od dość dawna.

[Obrazek: 9b6705d83feea493med.jpg]

Ruiny średniowiecznego zamku w Olsztynie pod Częstochową, jedna z pereł w koronie Jury Krakowsko - Częstochowskiej.
Przez wielu nie bez racji przez swoją otoczkę zamek ten uznawany jest za symbol kiczu, ale nie ma przymusu zbliżać się do straganów.
Można z dystansu, a rowerem nie ma żadnego sensu się tam pchać.
Okolice też są nad wyraz piękne.

Jako 10-letni chłopiec widziałem tam koncert Republiki, ale niestety niewiele z tego pamiętam.

Później również zdarzały mi się wizyty w tym miejscu, z których niewiele w pamięci zarejestrowałem, choć powody były już całkiem inne i mieszczą się w haśle "młodość".

Ten mniej znany z Olsztynów był jednym z celów jednej z pierwszych w moim życiu zorganizowanych wycieczek - w ministranckich czasach.

Zamek zamkiem, skałki skałkami, ale gwoździem programu była wizyta w podziemiach tamtejszego kościoła, gdzie w przeszklonej trumnie wystawione są doskonale zachowane zwłoki, a miejscowy proboszcz uznał, że pokazanie tego chłopcom w przedziale wiekowym 11-13 lat to jest świetny pomysł.
Nie był.

Ale chyba jeszcze bardziej podczas tamtej wycieczki poryła mi swój dziecięcy beret wizyta w niedalekiej pustelni w Czatachowie.
Odwiedzony przez nas pustelnik przyjął nas w swojej leśnej chatce, gdzie wiódł swój ascetyczny żywot, a w centralnym miejscu znajdowała się otwarta trumna, która w jego świecie pełniła funkcję łóżka i służyła mu do spania (jeszcze nie wiecznego, ale w życiu chodzi przecież głównie o to, by na wieczność być w każdej chwili gotowym).

To miejsce (Czatachowa) od zawsze było naznaczone czymś bardzo niepokojącym i starałem się omijać je szerokim łukiem (co nie było wielkim wyzwaniem, bo znajduje się na totalnym uboczu), ale skoro nawet kościół jako instytucja nie zamiótł tamtejszych historii pod dywan i w końcu dopatrzył się w nich czegoś złego to znaczy, że tym razem chyba miałem rację.

(nie polecam wgłębiać się w tę historię)

https://wiadomosci.onet.pl/slask/szaman-...go/v8ypnxn

Wróćmy jednak do Olsztyna.
Mój chrzestny jak chyba każdy prężny, częstochowski biznesmen ma tam domek letniskowy z widokiem na zamek, ale ja nigdy nie byłem tam w innej roli niż kierowca, w związku z czym nie mam z wizyt na tej działce żadnych barwnych wspomnień.

Spędziłem za to kiedyś na tym zamku z Przyjacielem jedną noc.
Namiot mieliśmy rozstawiony w jakiejś agroturystyce w pobliżu, ale noc potoczyła się tak, że my wraz z nią nabraliśmy odwagi, by sprawdzić legendy, czy na zamku naprawdę straszy.

Nie straszyło (chyba, że ktoś nie bez racji w taki sposób odebrałby nasze ówczesne zachowanie).

Świetnie było na rozpoczęcie tego rowerowego sezonu odwiedzić miejsce, które z rowerowaniem kojarzy mi się chyba najbardziej, bo na dwóch kółkach byłem tam w życiu kilkadziesiąt razy i zawsze wewnętrznie po coś.

Ale jedźmy za ciosem - czas ruszać dalej po mapie wspomnień, bo w nogach wciąż miałem niespodziewaną świeżość i moc.

Pstrąg z frytkami, wyzerowanie zerowego piwka.
Niedziela to w reżimie mojej diety "cheat day", a mi takich rzeczy nie trzeba dwa razy powtarzać.

Wizyta w kolejnym z miejsc, które przywołują klisze z chmurnej młodości.
Po dawnym polu namiotowym w Złotym Potoku nie ma już śladu.
Są tylko drzewa, które dobrze, że nie mogą mówić, bo widziały w tym miejscu takie rzeczy, że po latach lepiej tego nie wyciągać.
Wsłuchując się w ten szum w dniu wyborów samorządowych wiem, że te historie porysowałyby kilka nieskazitelnych życiorysów i wywróciłyby niejeden stolik.

Czas decyzji, krótka i nierówna bitwa z myślami.
W perspektywie jeszcze jeden mecz do obejrzenia chociaż we fragmencie, ale czy na obecnym etapie jestem gotów zmierzyć się z jednym z najbardziej morderczych podjazdów w tej części Jury?
Przecież nawet w czasach swojej dawnej i mocno dyskusyjnej świetności to było wyzwanie z piekła rodem.

Raz kozie śmierć - pomyślałem, choć już wiem, że tak się nie żartuje.
Wyplułem płuca i parę innych narządów, ale ostatecznie dałem radę.

Przez chwilę poczułem się jak król świata, bezcenne.
W mniej więcej tej samej chwili wyprzedziła mnie sunąca po szosie w tempie strusia pędziwiatra niewiasta w kolarskim stroju i dotarło do mnie, że na tym dworze życia wciąż bliżej mi do błazna niż do króla.
Ale przecież historia zna wiele przypadków, gdy te funkcje się mocno przenikały, czasami trudno rozróżnić kto jest kim.

Nagrodą kolejny mecz częstochowskiej klasy A, Jura Niegowa - Sokół Olsztyn.

Moja druga w życiu wizyta na tym obiekcie - pierwsza była niemal dwie dekady temu, w czasach, gdy w tej samej lidze grał Raków, dziś jeszcze wciąż aktualny mistrz Polski - trochę się losy tych klubów rozjechały.

(ani słowa o Rakowie... I tak długo wytrzymałem, kogo ja chciałem oszukać).

Ale wtedy, w 2004 roku, w IV lidze w Jurze grało więcej znanych piłkarzy niż w Rakowie (Piotr Lech i Mirosław Jaworski kojarzeni z Ruchem Chorzów tam kończyli swoje przygody z piłką, a w tej samej rundzie w koszulce KS Stradom Częstochowa także między innymi po boisku w Niegowej hasał młody Kuba Błaszczykowski, który już rok później walczył z Wisłą o Ligę Mistrzów).

Niesłychanie do mnie pasującą ironią losu jest to, że tam także pierwsza bramka padła w 1 minucie.
Nie zobaczyłem więc ani pierwszej, ani żadnej z kolejnych bramek, bo byłem tam tylko przez chwilę, w przerwie uznałem, że czas wracać, z internetu na koniec dnia dowiedziałem się, że było 2:1 dla gospodarzy.

Ostatecznie na rowerowym liczniku wybiło 107km, na koniec było już bardzo ciężko, ale to nieważne.
O właśnie takie niedziele dużo będę w tym roku robił.

---

Szybki prysznic, bo wieczór wyborczy (głosowałem rano, jako jeden z pierwszych w lokalu).

To są od zawsze moje ulubione wybory.
Jedyne, na których głosuje się na ludzi a nie na partie, bo na tym poziomie władzy zdarzają się jeszcze ludzie porządni.

Dopiero wejście w dużą politykę sprawia, że nie ma już żadnego marginesu na przyzwoitość.
Tam jest już tylko czyste zło.

Pół biedy, jeśli jest się tego świadomym.
Gorzej, gdy znajdzie się ktoś, kto cynicznie żeruje na ludzkiej naiwności, a dzięki telewizyjnemu doświadczeniu i socjotechnicznych sztuczkach buduje polityczny kapitał, który doprowadza na przykład do funkcji drugiej osoby w państwie...

To były chyba pierwsze takie wybory, gdy z 4 możliwych głosów aż 3 oddałem z pełnym przekonaniem, na ludzi których dobrze znam i którym wierzę.
W tym czwartym (najważniejszym) przypadku również kluczowa była bezpośrednia znajomość, dlatego głos oddałem na drugiego z kandydatów, którego znam słabiej, a właściwie wcale.
Bo nic tak jak demokracja nie uczy tego, że życie jest sztuką wybierania mniejszego zła.

Najfajniejsze w tych wyborach jest to, że na koniec wszyscy ogłaszają swoje zwycięstwo.

Dobrze byłoby to przenieść na sport.
Czwarte miejsce na igrzyskach - to nic, że uciekła emerytura olimpijska i wieczne miejsce w sportowych kronikach, to jednak sukces.
Fetę z okazji zajęcia 5 miejsca tabeli też bardzo chciałbym zobaczyć, choć to nie jest dobry moment na takie deklaracje.

Ale nie można z tego tak do końca śmieszkować, bo rzeczywiście wygrać można na wiele sposobów i ma to wiele odcieni.

Na przykład mój najbliższy Przyjaciel choć w niedzielę niby przegrał, to wygrał dokładnie to, co chciał wygrać.
Startując, tak naprawdę zorganizował prywatne referendum, chciał sprawdzić, jak jego sprawę postrzegają ludzie.
Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię z zewnątrz, uznałbym to za totalnie poryte, ale ponieważ od lat znam cały kontekst, to świetnie go rozumiem.

Ogólnie dostrzegłem, że młodzi ludzie ruszyli ławą do rad gmin czy powiatów - w przytłaczającej większości niedziela zweryfikowała ich dość brutalnie.

I nie wiem, czy bardziej im zazdroszczę tego entuzjazmu i naiwnej wiary w to, że coś mogą na tym świecie zmienić, czy jednak bardziej im tego współczuję.

Bo moment, w którym zrozumiałem, że nie warto całym sobą angażować się w jakąkolwiek działalność, bo wszystko co się dobrego zrobi dla ludzi kiedyś owszem, wróci - ale tylko po to, by ostatecznie skopać tyłek i przeczołgać, był jednym z trudniejszych ale i ważniejszych momentów w mojej przygodzie z życiem.

(Jedna z moich pierwszych miłości w wyborach do rady gminy uzyskała... 4 głosy... Nie mam w sobie nadmiaru empatii, ale w niedzielę było mi jej autentycznie żal, nie wiem jak po czymś takim się podnieść. Przecież to oznacza, że nawet w rodzinie nie znalazła sprzymierzeńców, już zawsze siadając do wigilijnego stołu będzie zastanawiać się, kto jej to zrobił...)

Trochę nie rozumiem tego, że w ponad 400 gminach i miastach w Polsce dotychczasowi włodarze nie mieli żadnych konkurentów.
Pewnie to kwestia miejsca w którym żyję, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że są gdzieś takie miejsca, które mają dobrego gospodarza i ludzie nie chcą tam zmian.

Tym bardziej doceniam chłopaka, który u mnie jako jedyby rzucił rękawicę urzędującemu od lat hrabiemu.
I jeśli mówimy o tym, że przegrywając można wygrać, to wykręcenie 42% jest właśnie takim zwycięstwem - choć mam świadomość, że pewnie większość tak jak ja głosowało bardziej przeciw, niż za.
Niemniej jednak, w niedzielę niespodziewanie były duże emocje, a gdy spływały wyniki z kolejnych komisji i pretendent zaczynał gonić, to przez chwilę miłościwie panującemu staremu lisowi musiało zacząć się palić się w dupce, i pewnie dla tego momentu ta gra była warta świeczki.

Gorzej, że chłopak tak przegrał wszystko. Dotyczczas był radnym, a teraz niespodziewanie przegrał w swoim okręgu, i z całym potencjałem zbudowanym na obiektywnie bardzo dobrej kampanii został jak Himilsbach z angielskim.

Generalnie to jest trochę dziwne jak można w wyborach na wójta zdobyć w całej gminie 976 głosów, a w swoim małym okręgu w wyborach na radnego przegrać w stosunku 42:50...

---

Bez większego powodu ostatnio przez chwilę pochyliłem się nad obecnym żywotem Wojciecha Kowalczyka.

[Obrazek: 6e23f3100be59a5amed.jpg]

"Kowal" jest chyba największym wygranym rozłamu w Kanale Sportowym.
KS wiedział, że jeśli postawią go pod ścianą i zażądają od niego wyłączności, to ten zmuszony do wyboru pójdzie za Stanowskim.
Jednocześnie chyba do nich dotarło, że po odejściu z firmy wszystkich ludzi związanych z Weszło są w tak fatalnym położeniu, że strata generującego kliki Kowalczyka mogła być gwoździem do ich trumny, potrzebowali konia, który będzie im dalej ciągnął ten wózek.

Stanowski chyba nie chciał swojego wielotniego przyjaciela stawiać w niezręcznej sytuacji, bo w jego nowym projekcie piłka jest tylko dodatkiem i nie miałby go jak tam zagospodarować.

Więc Kowal niczym pokorne ciele dziś ssie obie matki i znając jego umiłowanie życia jestem pod dużym wrażeniem, że ogarnia swój grafik.

Niedziela:
10.00 Kanał Sportowy, Loża Piłkarska
20.00 Weszło Tv, Liga Minus

Poniedziałek:
10.00 Kanał Zero, Magazyn 0:0
13.00 Kanał Sportowy, Liga PL

Wtorek:
11.00 Kanał Sportowy, Program specjalny - zmiana trenera w Legii

Środa:
23.00 Kanał Sportowy, Kovalove

Czwartek:
13.00 Kanał Sportowy, Najlepsza Liga Świata

Nie chce mi się dokładnie liczyć, ale tak na oko wychodzi około 17 godzin na antenie w ciągu 5 dni.

Generalnie, nie ma nudy.
Do tego emerytura olimpijska, czasami wypad do córki, którą urządził w Sewilli, jesienią urlop na grzyby.
W nielicznych wolnych chwilach na swoim twiterze zasugeruje ambasadorowi Izreala powrót do swojego kraju (oczywiście zawrze ten komunikat w jednym, wiadomym słowie) albo odpali armatę w innym kierunku.

Spośród piłkarzy z barcelońskiego pokolenia kilku ustawiło się lepiej.
Biznesowo, działaczowsko, telewizyjnie.
Paru zupełnie przepadło - tak w pamięci, jak i chyba niestety też w życiu.

Ale dziś to Kowal z nich wszystkich ma chyba najbardziej klawe życie.
12.04.2024 12:15 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
neo01 Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 10 088
Dołączył: Dec 2009
Post: #117
RE: Z gawry
Aż 17 to nie, przynajmniej nie co tydzień, ale faktycznie, dużo go teraz. Tyle że liczba osób oglądających KS, a więc i Kowala w KS jest teraz jakimś niewielkim ułamkiem tego, co było zaledwie choćby rok temu.
Trochę szkoda, bo jakoś nie mogę się przekonać do "Kanału Zero", zresztą za Stanowskim nigdy specjalnie nie przepadałem, podobnie za Wargą. I chyba dlatego najbardziej żałuję Poranków w KS, to była fajna, nowa jakość w programach porannych, w "KZ" to jest jakieś takie sztywne mam wrażenie, mało ciekawe generalnie.

WOLNE MEDIA!!!
12.04.2024 08:52 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #118
RE: Z gawry
Stanowskiego często widuję ostatnio w pracy.
Częściej niż w necie Icon_razz .

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
12.04.2024 09:43 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Miszon Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 11 514
Dołączył: Aug 2008
Post: #119
RE: Z gawry
Brawo za te 100km od razu po przerwie zimowej!
Ja też w niedzielę po raz pierwszy w tym roku ruszyłem na rower. Ale raz że po zimie to raczej najpierw ruszam na 30-40km (100 na pewno bym nie ujechał, no chyba że na cały dzień i końcówka totalnie na rzęsach), dwa że ja teraz w weekendy to raczej z synem jeżdżę. Czyli przejechaliśmy 15 km. Z przerwą na ciastko/lody w cukierni w połowie drogi Icon_wink2 . Nie byłem pewny, jak tam po przerwie u niego z kondycją, ale jechał dziarsko i raźno, nie marudził na końcu że zmęczony, zatem szykuje nam się pobicie rekordu pewnie Icon_smile2 (jego rekord to 27km). No ale i tak - 100 to mi się nie zanosi w najbliższym czasie, w tygodniu jak pojadę, to też muszę tak wrócić, żeby zdążyć zanim dzieci kończą zajęcia w przedszkolu/szkole. To raczej robię po 40-60, tyle że wybieram trudniejszy teren (czyli jakieś lasy), żeby się bardziej zmęczyć.
A zmęczyć się trzeba, bo w święta wielkanocne z przerażeniem stanąłem na wadze i zobaczyłem że niemalże doszedłem do zmiany kodu w pierwszej liczbie. A od około 10 lat trzymałem się w tej samej kategorii wagowej, czyli 5kg mniej niż teraz. Icon_frown

Zaciekawiła mnie ta historia z tą pustelnią Icon_wink2 . Nie wiedziałem, że tam takie atrakcje. Icon_cool

W ogóle, Jura to na razie dla mnie teren nieznany. W zeszłe wakacje wracając z Zatoru liznęliśmy południe zajrzeliśmy po drodze do Olkusza - polecam wystawę "Podziemny Olkusz". Miłe zaskoczenie. Zajęło nam prawie 2 godziny, akurat lało przez 3, to potem poszliśmy na obiad i jak skończyliśmy to przestało Icon_smile2 . Potem był okoliczny zamek Rabsztyn, zdążyliśmy akurat pół godziny przed zamknięciem - podobno wygrał podium w jakimś głosowaniu na nieznane atrakcje w kategorii zamki. Czy ja wiem czy taki super? Zamek jak zamek (aczkolwiek widziałem że mają sporo dodatkowych imprez - kolejnego dnia miał być jakiś festyn w stylu Władcy Pierścieni czy coś - może to przez tę dodatkową działalność tak zaplusował). A na koniec pojechaliśmy na zachód słońca na Pustyni Błędowskiej. Bardzo klimatycznie, a dodatkowo natknęliśmy się na jakiś "obóz nomadów" z wielu krajów, pani z obsługi foodtrucka (sprytna miejscówa swoją drogą, sklepy przecież kilometry dalej Icon_wink2 ) powiedziała, że siedzą już ponad miesiąc i ogólnie co roku przyjeżdżają i koczują na pustyni - ciekawe. Grali akurat w szachy na stoliku obok, syn się dosiadł i poobserwował Icon_smile2 .

Ale taka konkretna Jura, to narazie terra incognita. Może w tym roku, jest nowy samochód (tamten zdechł kilka tygodni po tamtej wycieczce, zajechaliśmy go doszczętnie przez te 6 lat używania Icon_wink2 ), to będzie trzeba korzystać Icon_smile2. Jakieś szczególne polecajki turystyczne w tej materii?

[Obrazek: jswidget.php?username=Miszon&num...gewidget=1]
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 12.04.2024 10:53 AM przez Miszon.)
12.04.2024 10:39 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
bear Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2 540
Dołączył: Nov 2008
Post: #120
RE: Z gawry
#31 BUCOVIA, REZERWY REZERW, GULASZ

Cel niedzielnej wyprawy kołatał mi w głowie od kilku tygodni, a dokładnie od momentu, gdy przypadkiem trafiłem na ten film.

Kenneth Zeigbo, Marcin Mięciel, Sylwester Czereszewski czy Grzegorz Szamotulski w swoich ówczesnych stylówkach na tym wiejskim boisku wyglądali jak przybysze z innej planety.



(wiem, że nikt nie obejrzy tego w całości, sam też tego nie zrobiłem, ale polecam szybkie przewijanie, moment wyjścia piłkarzy Legii z autobusu, kuriozalną z dzisiejszego punktu widzenia rozgrzewkę, a przede wszystkim początek meczu i rzucanie przez zawodników Legii klubowych gadżetów w kierunku publiczności).

Po kolei.

Wydawało mi się, że w swoim piłkarskim żywocie nie przegapiłem niczego.
Jeśli za małolata gdzieś w okolicy działa się jakaś duża historia (Krisbut Myszków, Stasiak Bak-Pol Gomunice, Heko Czermno), to przynajmniej raz tam byłem, by właśnie dziś nie pluć sobie w brodę, że tego nie widziałem na własne oczy.

Jedna rzecz mi jednak wtedy zupełnie uciekła, a przecież w 1997 roku byłem już totalnie wkręcony w piłkę.

Kompletnie nie zarejestrowałem faktu, że w tamtych czasach był w okolicy klub, który grał przez 8 sezonów na III poziomie, a ten mecz z Legią w 1/16 Pucharu Polski to była wisienka na tym torcie.

Bukowa, typowa świętokrzyska wioska, nawet nie jest siedzibą gminy (jest nią Krasocin).
Dziś trudno uwierzyć, że kiedyś była tam duża piłka i że przyjechała tam Legia.
Czas się tam zatrzymał w tamtym momencie, stadion i zaplecze dziś nie różnią się wiele od tego, co widać na filmie powyżej.
Po dawnej chwale nie ma już śladu, dziś...

Mecz #4 Bucovia Bukowa - Wisła Nowy Korczyn 0:5, 14/04/24, 12:00, klasa A - Kielce II

Niedzielne rowerowanie ma tylko jedną, ale dość istotną wadę, wracając po paru latach mocno to odczuwam.
Jeszcze (ale już chyba niedługo) nie w każdej wiosce jest Żabka, a prędzej wyzionę ducha, niż zapłacę 10 PLN za małą butelkę wody mineralnej na stacji benzynowej.
Trzeba zaopatrzyć się wcześniej, a ja jednak preferuję jazdę "na lekko", bo mimo i tak potężnej redukcji wciąż wlokę z sobą znaczny nadbagaż kilogramów.

W drodze powrotnej dotarło do mnie, dlaczego rano tak dobrze mi się jechało.
Teraz było już pod wiatr.

Jak to staram się mieć w zwyczaju, wracałem trochę inną drogą, zahaczyłem przy okazji o inny mecz tej samej ligi i przycupnąłem tam na ostatnie 30 minut.

Mecz #5 GKS Kluczewsko - GKS Imielno 1:0, 14/04/24, 15:00, klasa A - Kielce II

Wracając, odpaliłem sobie w Radiu Białystok transmisję z meczu Jagi z Cracovią, dzięki czemu mimo wiatru w twarz wracałemi z delikatnym uśmiechem.

Do setki tego dnia zabrakło 4 kilometrów, miałem je dokręcić wieczorem, ale odpuściłem, bo to byłaby sztuka dla sztuki.

Tak też jest dobrze.

---

Zanim były mecze #4 i #5, zdarzył się mecz #3, choć nie na rowerze, ale i tak go sobie doliczam do tegorocznej listy, bo kto mi zabroni.

Mecz #3 Omega Kleszczów - ŁKS III Łódź 2:1, 12/04/24, 17.00, IV liga łódzka

Korzystając z okazji, piątkowy wieczór spędziłem w polskim Katarze, czyli w Kleszczowe.
Dziś to już chyba nie jest najbogatsza gmina w Polsce, ale i tak przepych jest w niej nieznośny, może kiedyś to szerzej opiszę (może jeśli wybiorę się tam rowerem, choć mój stary wehikuł chyba średnio pasuje do tamtejszych ekskluzywnych rowerowych ścieżek).

Wybrałem się tam głównie dlatego, że jeszcze nigdy nie byłem na meczu trzeciej drużyny (głównie przez to, że takie historie się praktycznie nie zdarzają).

ŁKS Łódź to jest w tym aspekcie fenomen. Rezerwy walczą o awans do I ligi, ale to nie będzie formalnie możliwe, jeśli pierwszy zespół spadnie do tej ligi - z matematyką nigdy nie było mi po drodze, więc niczego nie mam prawa przesądzać, ale jest to jednak dość prawdopodobnie.

Więc jeśli ŁKS spadnie z ekstraklasy, a rezerwy w II lidze wywalczą miejsce barażowe, to wedle regulaminu w nich wtedy nie będą miały prawa zagrać - będzie walkower (można i trzeba psioczyć na taki przepis, ale też kto mógł taką abstrakcyjną sytuację przewidzieć?).

Więc trzeba mieć nadzieję, że rezerwy odpuszczą i dadzą szansę innym, są na dobrej drodze bo na ten moment są na 7 miejscu - pierwszym, które nie bierze.

A trzeci zespół wygląda całkiem przyzwoicie. Sama młodzież, piłka im za bardzo nie przeskadza w grze, dobrze się to ogląda.

W nadchodzący weekend prawdopodobnie bez roweru, za to z jednym dużym wydarzeniem - wycieczka do Chorzowa i "mecz przyjaźni" Ruch - Widzew, pierwszy raz będę na Stadionie Śląskim po remoncie.

---

Kilka słów o polityce w temacie bramkarzy w Rakowie, bo nie ma już chyba nikogo, kto za tym nadąża.

Raków Częstochowa, skup bramkarzy, hurt i detal. Kupię, oddam, wypożyczę.

Jakiś rok temu zajrzałem na listę powołanych do reprezentacji Polski u-20, zatrzymałem się już na początku.

O wow, trzech bramkarzy, wszyscy spod Jasnej Góry. Trelowski z Rakowa, Biegański (wychowanek Skry, wtedy już w Wiśle, dziś w MLS), Mądrzyk wypożyczony z Rakowa do Stomilu.

Jest moc.

Moc jest też od kilku lat między słupkami Rakowa, Vladan Kovacevic jest na nasze realia absolutnym kozakiem. Nie do końca jednak rozumiem, co on jeszcze tutaj robi.
A może właśnie - rozumiem...
Jeśli po takich występach jak jesienią w Europie nikt poważny po niego nie przyszedł, to już chyba nie przyjdzie. Benfiki, Fiorentiny, Galatasaraye... Dużo się mówiło, ale nic z tego nie wyszło.
Bo Raków jest w tej sytuacji trochę jak przedstawiciel handlowy który dobrze wie, że ma do sprzedania wadliwe garnki. Słaba gra nogami to coś, co prawdopodobnie przekreśla jego szanse na zaistnienie w dzisiejszej poważnej piłce.

Gdyby jednak udało się go gdzieś opchnąć, to długo naturalnym następcą bośniackiej ośmiornicy wydawał się Kacper Trelowski. Udźwignął dwa finały Puchary Polski na Stadionie Narodowym, pierwszy grał w przededniu matury. Ruch z wypożyczeniem do Śląska wydawał się logiczny, nie ma co chłopaka blokować, lepiej będzie jak się ogra gdzieś indziej.
Problem w tym, że zawalił jeden mecz i już się nie podniósł, a Leszczyński wyrósł na jednego z najlepszych golkiperów w lidze.

Dużym talentem jest też Kuba Mądrzyk, zbierający doświadczenie i dobre noty na wypożyczeniach w Stomilu i teraz w Miedzi.

W Skrze rozwija się kolejny z młodych, Oskar Rajczykowski.

Masz Vladana i trzech zdolnych wychowanków, co robisz?
Sprowadzasz dwóch młodzieżowych reprezentantów Polski.
Systemy taktyczne idą do przodu, ale wciąż na boisku gra tylko jeden bramkarz.

Xavier Dziekoński sportowo nie dojechał, ale teraz odbudował się na wypożyczeniu w Koronie.
Kacper Bieszczad miał dobry moment w Zagłębiu, zasłynął świetną akcją "murowane pomaganie" - za każde swoje czyste konto wpłacał 1000 PLN na cele charytatywne, do akcji włączyli się inni ligowi bramkarze. Szybko jednak zgasł, jest cieniem siebie z tamtego czasu, a dziś każde jego pojawienie się na boisku to "murowane pomaganie rywalom". Zagrał w tym sezonie dwa mecze i oba zawalił. Jeśli tego punktu w Radomiu zabraknie do pucharów, to nie chciałbym być w jego skórze...

Masz więc Vladana i 5 młodych w obwodzie. Czterech wysyłasz w Polskę na przyuczenie.
Teoretycznie jesteś zabezpieczony i śpisz spokojnie.
Chyba że jesteś Rakowem Częstochowa, wtedy nie.

Na dokładkę wypożyczasz sobie młodego Greka.
Tsiftis zagrał jesienią jeden mecz - całkiem dobry, ale zapamiętany został głównie z (udanych) prób dryblingu, a bardziej z wyłapanych przez kamery reakcji sztabu na takie zagrania, po których zimą w Częstochowie było już o jednego Greka mniej.

W jego miejsce sprowadzasz ponoć cudowne dziecko bośniackiej piłki, naturalnego następcę Vladana.

Chłopak debiutuje z Legią i daje radę, jest nadzieja, że jakoś to będzie.

Nie zgadniecie jednak, co wczoraj się wydarzyło...

Sahinovic rozwalił się na treningu, naderwanie mięśnia, wypada na miesiąc.

Skup bramkarzy "Raków Częstochowa" prawdopodobnie zostaje do końca sezonu tylko z Kacprem Bieszczadem.
Meczyki podają, że w klubie rozważają w ramach "transferu medycznego" awaryjne ściągnięcie z leżaka Dusana Kuciaka.

Ja bym zadzwonił po Jerzego Dudka.

---

Lubię gotować, choć nie za bardzo umiem.
Ponieważ jednak gotuję tylko dla siebie, to nie jest to większy problem.

Czasem jednak coś mi się przypadkiem uda, a gdy już zdarza się takie święto, to dobrze to spisać i się podzielić, nawet jeśli to z obiektywnych powodów nie będzie tu stały kącik.

MAGYAR MEDVEGULYAS (NIEDŹWIEDZI GULASZ WĘGIERSKI)


Co jest niezbędne:

500 gram łopatki najlepiej wieprzowej
2 dorodne cebule
5/6 średnich pieczarek
2 nieprzesadnie okazałe pomidory
1 papryka czerwona o typowych gabarytach
3 tak starannie wybrane jakby je selekcjonował sam Michał Probierz ząbki czosnku
2 łyżki zmielonej papryki słodkiej i tyle samo papryki ostrej, inne przyprawy opcjonalnie i wedle uznania, byle nie przedobrzyć
Pół szklanki czystej wody, najlepiej nalać jej sobie o i9.30
Bojowe nastawienie
Znajomość historii i kultury Węgier
YouTube

Łopatkę kroimy na małe kawałeczki, obtaczamy w przyprawach i zanurzamy w misce z 2 łyżkami oleju, zostawiamy na dłuższą chwilę.

Różne są kulinarne szkoły (nie uczęszczałem do żadnej), ale ja najpierw przygotowuję wszystko i dopiero wtedy odpalam palnik, bo później presja czasu sprawia, że nie nadążam, a w przygotowywaniu jadła ważne jest, żeby chociaż pierwsza faza było przyjemnością.

Więc:
Cebulę siekamy bez zbędnej litości.
Z czosnkiem też nie ma powodu, by się certolić.
Pieczarki, jeśli są rzeczywiście średnie, wystarczy na pół.
Paprykę kroimy klasycznie w kostkę, tu nie ma większej przestrzeni na finezję - ale za to można wyżyć się na pomidorach i zrobić im z tych czerwonych zadków istny ketchup.

Kuchnia to miejsce dla twardzieli więc wskazane jest, by podczas przygotowywania składników obrzucać je stekiem soczystych wyzwisk, a gulasz węgierski to pod tym względem wyjątkowo wdzięczny temat.

Budapeszt w nocy wygląda jak Wałbrzych, a Balaton to trochę większe Zegrze.
Ferenc Puskas słusznie nigdy nie dostał Złotej Piłki, a Gabor Kiraly to klaun w dresowych spodniach.
Leczo sreczo, a Tokaj pije tylko lokaj.
Liszt dzisiaj nie wygrałby nawet Konkursu Chopinowskiego, a dopiero Kult zrobił z "Dziewczyny o perłowych włosach" arcydzieło.
Śliwki węgierki to najlepszy środek na przeczyszczenie.
Lepiej klaskać u Rubika niż układać jego kostkę.
Imre Kertész dostał Nobla przez nieporozumienie (powinien wygrać Pilch).
I prawie nie płakałem, gdy w "Chłopcach z Placu Broni" Nemeczek umierał.

(Można też dodać jeszcze coś na temat WizzAir, ale ta myśl dotarła do mojej głowy z typowym dla tych lini lotniczych opóźnieniem).

Nie wolno jednak się zapominać i przekraczać granicy (nomen omen) smaku, więc podejmowanie tematów bieżącej polityki lub przypominanie postawy Węgier podczas II wojny byłoby dużym ryzykiem, ćwiartowane ofiary mogłyby się odwinąć.

Wszystko już gotowe, wystarczy tej gry wstępnej, czas rozpocząć rytualny akt.

Najpierw obsmażamy cebulę, po 2-3 minutach wciepujemy na patelnię mięsko i pieczarki.

W międzyczasie przypominamy gulaszowi finał MŚ z 1954 roku.

Opowiedzcie mi madziarskie składniki, jak to jest prowadzić w finale mundialu 2:0 i go przegrać?
"Żeby to wiedzieć, najpierw trzeba dojść do finału..."

To był jeden z ostatnich pomruków, jaki wydobył się z patelni.

Nie wiecie, z kim tańczycie.
Będziecie do końca swojego żywota (czyli już niedługo) przeklinać dzień, w którym trafiliście w moje łapy i pod mój nóż.

Koniec tych pieszczot, zaraz zobaczycie co to znaczy prawdziwe duszenie.
Dorzucamy pomidory, paprykę i czosnek, wlewamy wodę i przechodzimy do ostatecznej fazy tortur.

Ustawiamy gulaszowi playlistę złożoną z najgorszych polskich wersji "Dziewczyny o perłowych włosach" i na ten czas wychodzimy z kuchni (bo cierpieć ma jedzenie, a nie my).

Zakopower, Dekadance - jest tych profanacji mnóstwo, ale dzieła zniszczenia dopełniamy absolutnym i dosłownym killerem.

Ostatnia rzecz, którą powinien usłyszeć dogorywający gulasz zanim trafi na talerz.

https://www.youtube.com/watch?v=_Kosplo2N84

Tak psychicznie zdemolowana strawa po około 20 minutach już tylko leży i skwierczy.

Smakuje lepiej niż wygląda, nad fotografią kulinarną jeszcze będę musiał popracować.

[Obrazek: e49ed6b79c4f3c04med.jpg]

Taka patelnia wystarcza na trzy porządne obiady, na drugi dzień można zjeść z kaszą czy z plackami ziemniaczanymi.

Ostatni raz tak zadowolony z tego, co sobie przyrządziłem byłem w Nowy Rok - wtedy były to sajgonki z Biedronki, więc to trochę inny rodzaj satysfakcji.
18.04.2024 06:40 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości