Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
OFF Festival 2013
thestranglers Offline
Moderator
*****

Liczba postów: 31 128
Dołączył: Dec 2014
Post: #81
RE: OFF Festival 2013
W Trójce relacja z Aluny Icon_wink
03.08.2013 12:12 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #82
RE: OFF Festival 2013
Kto nie był na Alunie ten z policji hehehe (choć mimo genialnego, zywiolowego koncertu końcem końców mają szansę na negatywną ocenę - więcej w relacji za dowa dni Icon_wink)
03.08.2013 04:51 AM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
dziobaseczek Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 8 100
Dołączył: Nov 2008
Facebook Last.fm
Post: #83
RE: OFF Festival 2013
Pierwszy dzień za nami, towarzysko chyba najlepszy, ale niestety artystycznie było przeciętnie. A nawet tam gdzie było fajnie, to ktoś zepsuł nagłośnienie. Nieoczekiwanie najlepszy był GvsB. Co do pumpkinsów, to przecieralem oczy i uszy ze zdumienia, nudą wiało przez blisko pół godziny koncertu. Chyba żałuję Aluny, bo skończyła szybko. Dzięki Doorbell, Kertoip, Saferłel, Kordian i Aaktt. Marsvolty i Adika nie było mi dane spotkać. Jesteście wspaniali.

http://www.mycharts.pl/forumdisplay.php?fid=111 Icon_wink
03.08.2013 08:46 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #84
RE: OFF Festival 2013
Nagłośnienie Austrze spaprali na maksa (basy za głośne, znacznie), ale było w setliścid Hurt Me Now no i moooc ogólnie, nawet z wyglądu nie przypomina już uciekinierki z psychiatryka. Chyba tylko Bohreny dały lepszy koncert
04.08.2013 02:40 AM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #85
RE: OFF Festival 2013
+ chyba jako jedyni rozdawali autografy, zdobyłem Mayi (niesamowicie otwarta i pozytywna osoba) i Katie. Now I can rest in peace.
04.08.2013 02:07 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #86
RE: OFF Festival 2013
Thee Oh Sees rozmiotli wszystkich! Bezkonkurencyjnie najlepsi!!
04.08.2013 10:02 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #87
RE: OFF Festival 2013
Veronica Falla też rozdawali autografy, nawet gitarzystka 'oh jestem taka zajebista, plebsie' się uśmiechać zaczęła
05.08.2013 02:46 AM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
saferłel Offline
Paweł
*****

Liczba postów: 21 777
Dołączył: Jun 2007
Post: #88
RE: OFF Festival 2013
Ten homo-klawiszowiec Austry był najlepszy, hahaha.

Call it performance, call it art/I call it disaster if the tapes don't start.
05.08.2013 07:35 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
dziobaseczek Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 8 100
Dołączył: Nov 2008
Facebook Last.fm
Post: #89
RE: OFF Festival 2013
Drugi dzień znacznie lepszy muzycznie, choć potraktowałem go ulgowo. The Walkmen chyba najlepiej wypadli, świetny głos i emocje. Koncert przyzwoicie też nagłośniony. Świetnie się też zaprezentowała Austra, choć w trakcie występu zanotowałem drobny incydent i musiałem się zwijać. Także ten dzień miał być w założeniu bardziej towarzyski niż muzyczny. I taki w istocie był. Trzeciego dnia byłem bardzo wcześnie i nawet posłuchałem We Draw A (całkiem, całkiem), kapitalny występ zanotowała Rebeka, wyśmienicie też Autre Ne Veut, nie ukrywam, że stylistycznie mi bardzo odpowiadają. Ale to co zrobili Thh oh Sees przeszło wszelkie oczekiwania i wyobrażenia. Stylistycznie trochę jak The Hives, rozbujali namiot i to dosłownie. Parkiet tam znajdujący doznał tam niezłej próby wytrzymałości. Ogień. My Bloody Valentine zagrali dobry koncert, ale z przodu wogóle nie było słychać głosu, po raz kolejny okazuje się, że lepiej słuchać muzyki w Gastro niż pod sceną. Świetna pogoda, nowe ogródki piwne (nieoficjalne), dosyć przeciętny line up ale towarzysko - bomba. Rojek musi się jednak postarać, bo konkurencja nie śpi.

http://www.mycharts.pl/forumdisplay.php?fid=111 Icon_wink
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.08.2013 10:52 AM przez dziobaseczek.)
05.08.2013 10:21 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #90
RE: OFF Festival 2013
Relacja będzie w iluśtam częściach, bo co za dużo na raz to niezdrowo, a nie chcę pisać na szybkiego.

Woods
Przez kilka przedOFFowych dni (tygodni?) liczyłem, że uda mi się zdążyć na cały koncert tej formacji, lecz gdy tylko powitały mnie pierwsze bramki na A4 wiedziałem, że nadzieja prysła. Gdy musiałem parkować pod galerią i jeszcze do niej na chwilę wstąpić jeszcze bardziej się upewniłem. Ale w końcu, po minutach zniecierpliwienia, gdy wszedłem na teren Doliny Trzech Stawów i gdy ochroniarze ukradli mi zakrętkę (przemyciłem zapasową, HEHEHE) nie robiłem nawet lukałtu po terenie festiwalu, a pobiegłem prosto pod Scenę Leśną. I może to kwestia spóźnienia i oglądania ich od połowy, ale to co dostałem nie dorównywało nawet w 2/3 temu na co oczekiwałem. Każdy ruch tej grupy wyglądał jakby był dokładnie wyreżyserowany, a ich podrygi przypominały spazmy lub kopulację. Muzycznie nie było źle, ale miałem wrażenie, że grupa jest kompletnie wyprana z energii do życia. 5,5/10

Cloud Nothings
Po skończeniu Woods (ah, wtedy jeszcze czekałem do końca koncertów Icon_lol) na scenie MBanku Cloud Nothings się ładnie przedstawili (Hi, we are Cloud Nothings, we're from <jakiśtam stan US>), rozległy się brawa i zaczęli grać. I choć było zdecydowanie lepiej niż na drewniakach, to poza dwoma bombami (No Future/No Past i bodajże Wasted Days) było poprawnie, czasami nawet powyżej przeciętnej, ale w ogólnym rozrachunku bez szału, a w porównaniu z Japandroids to naprawdę średnio. Jakieś 5 minut przed końcem musiałem wrócić się do galerii, bo bessęsownie nie ubrałem skarpetek do tenisówek, co wciąż daje o sobie znać. 6,5/10

Girls Against Boys
Podobnie jak w przypadku Woods - również przyszedłem w połowie. W przeciwieństwie do Woods - grali wyjątkowo dobry koncert. Energiczny, bez skrupułów, ani przez chwilę nie nużący, więcej nie jest dane mi opisać z racji miejscówki i okoliczności ('Where is the Kordian?')
7/10 choć gdybym był na całym szoł to mogliby zahaczyć o wyższą ocenę

Nite Jewel & The Peanut Butter Wolf playing Kraftwerk's 'Computer World'
Do namiotu trójki przyszedłem bez specjalnych oczekiwań - choć większość udała się na Zbyszka jako na koncert życia, dla mnie Nite Jewel była zdecydowanie ciekawsza, a w razie czego pozostawała jeszcze strefa gastro. Pierwsza rzecz na którą mogę się poskarżyć: Nite Dżułel podzieliła taktykę paru innych osób (o nich później) i przez pierwszą połowę koncertu mimika jej twarzy pokazywała, że wcale nie zależy jej na tym festiwalu. Pozytywną atmosferę (i to jak!) wprowadził natomiast Peanut Butter Wolf, który ubrał czarną perukę a'la Wodecki po fryzjerze + pojawił się jeszcze jakiś trzeci facet, którego książeczka festiwalowa nie wymienia. Na Kraftwerku się nie znam, ale część utworów udało mi się wyłapać, głównie dzięki tekstowi. Było więc m.in. oczywiście Computer Love (motyw użyty potem w Talk), było Pocket Calculator (I'm the operator of my pocket calculator!) i Numbers (Eins, zwei, drei, (...) sieben, acht!). Jak na cover band (bo w takiej roli występowali na festiwalu) było zaskakująco dobrze - liczyłem, że Nite Jewel będzie więcej śpiewać, ale w zasadzie udało im się rozruszać publiczność (pierwszy koncert na którym byłem przy barierkach i zdecydowanie nie ostatni) i był to pierwszy koncert, na którym dało się zrozumieć kulturę rave'u, choć jak się potem okazało - nie ostatni. Mniej więcej w połowie grymas zniknął z twarzy wokalistki/klawiszowca, choć to mógł być efekt wypicia 1/3 butelki trunku (po wyglądzie butelki obstawiam wino) na oczach publiczności Icon_wink Po skończonym występie PBW zaczął robić typowe pożeganie (My grandma was from Poland -ŁUUUUUUU I've never been to Poland -Łuuuu They've never been to Poland, too -Łuuu It was a great owner to play here -ŁUUUUUU), po czym wyciągnął telefon, zrobił zdjęcie, zszedł ze sceny i... po chwili wrócił, by krzyknąć Sto lat! dokańczając butelkę Icon_lol Jeden z lepszych akcentów pierwszego dnia - była pozytywna atmosfera, ludzie dobrze się bawili, czego chcieć więcej?
7,5/10

Na The Pop Group niestety nie byłem - słuchałem ich z kawierni EkoJa, z wyjątkowo niedobrą kawą, niesamowicie długą kolejką i dosyć dobrymi muffinami.

Cdn.
05.08.2013 05:26 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
AKT! Offline
jegomość
*****

Liczba postów: 24 632
Dołączył: May 2008
Post: #91
RE: OFF Festival 2013
No weź, Pop Group najlepsze!

— ——————
—— ——— ——————
————— ———————
————
— ————— — ——
———
05.08.2013 05:45 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #92
RE: OFF Festival 2013
Nie liczyłem, że kolejka będzie się ruszała o jedną osobę w 4 minuty.
05.08.2013 05:50 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #93
RE: OFF Festival 2013
AKT 1
Scena 2


AlunaGeorge
Sex sells. Aluna Francis doskonale o tym wie - wie również o tym, że na jej festiwalowe występy przychodzą ludzie by posłuchać, ale również by pooglądać. Mały spoiler: żadna z tych grup nie powinna być zawiedziona Icon_smile Pod scenę trójki przyszedłem około 20 minut przed koncertem, na której już czekał introwertyczny George ze swoją pokerową twarzą, z której nie dało się kompletnie nic wywnioskować. Był też perkusista, gitarzysta i facet od próby dźwięki (ONE ONE TWO TWO CHECK CHECK ONE TWO CHECK CHECK) i około 00:05 wszyscy zeszli ze sceny. W Saunie #3 zebrało się dosyć sporo ludzi (jak na fakt, że w tym czasie grała legenda) i koncert zaczął się punktualnie (Saferowi chyba powiedziałem, że spóźnili się o 5 minut, ale pomyliłem godziny rozpoczęcia, nevvermind). Gdy w końcu Aluna zaczęła wchodzić na scenę rozległy się gromkie brawa (po raz drugi, wcześniej dostał je pan sprawdzający stan nagłośnienia Icon_lolIcon_lol), zapewne ze względu na strój - czarna marynarka rozpięta na całej długości, pod nią biustonosz, a niżej jedynie spódniczka tak kusa, że schylenie się tyłem do publiczności spowodowałoby jeszcze większą radość publiczności 500 Koncert rozpoczął się od Just a Touch, przy którym już większość publiczności tańczyła lub przynajmniej podrygiwała, a po drugim utworze z ciała Aluny zniknęła marynarka Icon_cool Całe show brzmiało tak jak sobie wyobrażałem, lekko klaustrofobiczna dyskoteka, a głos Aluny na żywo jest jeszcze bardziej barwny niż na nagraniach. Nagłośnienie było całkiem niezłe, choć utwór poprzedzający największy przebój grupy zmienił się w bezkształtną masę, z której nie dało się odfiltrować ani wokalu, ani klawiszy, ani gitary, ani okrzyków publiczności, ani zupełnie niczego. W ciągu całego gigu były cztery petardy, które prawie rozniosły scenę - pierwszą było You Know You Like It, drugą Attracting Flies, trzecią dosyć niespodziewanie Lost & Found, a czwartą White Noise (podczas którego George pił wodę, hmmmmm). Poszczególne utwory przerywała wodolubna wokalistka, której własna woda nie wystarczyło i zaczęła pić napój perkusisty i gitarzysty. Dlaczego więc miałaby być negatywna ocena? Zakończenie godzinnego szoł po 30 minutach było jedną wielką pomyłką, zwłaszcza że jeszcze przez 15 minut publiczność biła brawa i wołała Alunę.
Ocena? Po namyśle 7,25 wydaje się najbardziej odpowiednia.

Co do setlisty: ta jest chyba najbardziej bliska ideałowi, choć nie kojarzę żeby coś było pomiędzy You Know You Like It a Attracting Flies

The Smashing Pumpkins
Poszedłem na nich około 00:50 i... zacząłem się nudzić już po 25 minutach. Dynie grały bez polotu, wszystko poprawnie, zapewne zgodnie z planem, ale brakowało w tym wszystkim iskry, która zapewne jeszcze przed kilkoma laty u nich wciąż płonęła. 5/10

Blondes
Poszedłem na ten koncert trochę od niechcenia - taka muzyka niespecjalnie mnie kręci. Jak się potem okazało - jedynie w warunkach domowych. Na żywo świetnie buja, pobudza do tańca, hipnotyzuje i wciąga. Migające światła, mocne basy, pokręcony rytm o takiej porze nawet najbardziej opornych z tych (p)obudzonych przekona do tańca. Najlepszy koncert dnia. 8/10

Laurel Halo
25 minut przed końcem Blondynów przeszedłem na scenę eksperymentalną,żeby sprawdzić jak Laurel Halo poradzi sobie na scenie. Było... gorzej. Jej skromność bez wątpienia jest wyjątkowa jak na wykonywaną muzykę, weszła na scenę w za dużym swetrze, z nieułożoną fryzurą i bez makijażu i mimo, że również skłania do tańca, to nie ma w sobie tej duszy, tego dziwnego magnetyzmu Blondes. Nie wyszedłem z tego koncertu zawiedziony, ale żałowałem że straciłem część Blondes. 6,75/10

The Haxan Cloak
Pewnie chciał wnieść litr wody hehehe, fuck Rojek, to miał być koncert dnia.

AKT 2
Scena 1

UL/KR
Najciekawszy polski debiut od czasów Niwei dumnie głosi książeczka festiwalowa. Dumnie i błędnie. UL/KR to grupa bez wątpienia oryginalna, ale mglistość tej płyty zakrywa niektóre atuty. Momentami jest monotonnie i zbyt przekombinowanie, a teksty zahaczają o grafomanię (No i masz tę swoją magię // Niż z Niemiec Wschodnich // Kąpiele w słodkim bagnie), ale mają momenty niezwykłe, do których zaliczam Anonim. Warunki koncertu były koszmarne. 35 stopni, żar lał się z nieba, a cały cień zajęty, ale przyszedłem. Było Głupio, było Po tak cienkim lodzie, było kilka innych utworów, ale - może z racji pogody - nic nie zrobiło na mnie wrażenia, ale uparcie czekałem na Anonim. I w końcu było warto - zrobił jeszcze większe wrażenie niż na koncercie. Wydłużyli, dodali trochę xxyyxx'owych dźwięków jako przerywników wersów i było świetnie. Szkoda jedynie, że tylko ten jeden utwór zrobił takie wrażenie. 5/10
05.08.2013 11:44 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
saferłel Offline
Paweł
*****

Liczba postów: 21 777
Dołączył: Jun 2007
Post: #94
RE: OFF Festival 2013
Show Aluny faktycznie krótki. Mogli chociaż grać cały album. Dziwne.

adik 303 napisał(a):Pewnie chciał wnieść litr wody hehehe,
Icon_lol

Call it performance, call it art/I call it disaster if the tapes don't start.
05.08.2013 11:54 PM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
AKT! Offline
jegomość
*****

Liczba postów: 24 632
Dołączył: May 2008
Post: #95
RE: OFF Festival 2013
Najbardziej żałuję właśnie, że opuściłem Blondes Icon_sad

— ——————
—— ——— ——————
————— ———————
————
— ————— — ——
———
06.08.2013 10:02 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
dziobaseczek Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 8 100
Dołączył: Nov 2008
Facebook Last.fm
Post: #96
RE: OFF Festival 2013
adik 303 napisał(a):ale brakowało w tym wszystkim iskry,
dokładnie tak, bo grali w Polsce już i powalili pasją i radością grania.

http://www.mycharts.pl/forumdisplay.php?fid=111 Icon_wink
06.08.2013 10:49 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 506
Dołączył: Mar 2008
Post: #97
RE: OFF Festival 2013
aaktt napisał(a):Najbardziej żałuję właśnie, że opuściłem Blondes
Ja też, ale za to słyszałem z gastro.
06.08.2013 11:38 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #98
RE: OFF Festival 2013
Shackleton
//Zapomniałem o nim wczoraj//
No cóż, w tym czasie planowałem iść na Haxan Cloaka, ale go odwołali, więc poszedłem na scenę trójki coby żadna złotówka się nie zmarnowała. Nie wiem czego to kwestia, ale z trójki Blondes, Laurel i on, brzmiał najgorzej, trochę sztucznie, a momentami nużył. Gdyby nie rozładowany telefon i brak możliwości kontaktu, nie czekałbym do końca. 5/10
PS Pozdro dla pary, która zasnęła na jego koncercie w pozycji 69 Icon_cool

I powrót do soboty:
Glass Animals
Nie chciałem poświęcać Glass Animals dla Metza, ani Metza dla Glass Animals. Tak wyszło,że poszedłem pod scenę trójki. To była jedna z większych pomyłek popełnionych przeze mnie. Muzycznie było bardzo dobrze, zagrali Black Mambo, zagrali Exxus, brzmieli jak mniej wyraziści Alt-J, ale po 10 minutowym staniu przy barierkach poszedłem pod ścianę i zająłem się telefonem. Pan wokalista na scenie poruszał się jak jakaś gwiazdka popu, wymachiwał nogami, rękami, włosami, czym się dało, wyginał się, pochylał, przechylał wraz z mikrofonem, a gdy raz na jakiś czas chciał jakiś męski ruch wykonać, wychodziło mu to gorzej niż klawiszowcowi Austry. Momentami miałem wrażenie, że flirtuje z gitarzystą (zwłaszcza gdy zaczęli grać do siebie na gitarze w odległości metra, bleh). I jeszcze muszę ich zlinczować za jeden z najgorszych tekstów ostatnich lat, najbardziej schematycznych i komicznych w rzekomym mroku - These creatures are vampires/they're killing for the night. A mogłem pójść na Metz... 5/10

Merchandise
Jeden z najbardziej żywiołowych koncertów soboty, wokalista cały czas skakał na scenie wykonując swoje przeboje, a gitarzysta po kilkunastu minutach miał koszulkę mokrą od potu. Trudno się opisuje kolejny gitarowy koncert, zwłaszcza gdy publiczność nie do końca przyjęła ich tak dobrze jak mogła, ale ja nie czułem się rozczarowany. 7/10

Jens Lekman
Byłem tylko na chwilę, gdy opowiadał kawał o Spidermanie, a potem wyszedłem po jednym utworze, bo było równie nieciekawie jak się spodziewałem. 4/10

Ta grupa z Tajlandii, którą wszyscy nazywali Solange
Poszedłem dla beki i siedziałem dla beki, wyglądali jakby się zastanawiali, co robią w takim odludziu na końcu świata, a ten dziwny tajski folk był dosyć zabawny Icon_lol 5,25/10

Mark Fell
W domu brzmiało lepiej, straszna łupanka, koszmar wręcz 3/10

Julia Holter
Po dwóch ewidentnie słabych godzinach, w końcu nadszedł czas na Julię. Poszedłem na nią jako odskocznie od gitar i do dziś się z tego cieszę. Już gdy weszła na scenę rozległy się brawa, a ona stanęła i po chwili spytała Why are you clapping? I'm just standing here, i haven't already started singing, co wywołało kolejny aplauz. Uroczy uśmiech Julii momentami zmieniał się w minę Matki Boskiej Ubolewającej, ale to mi nie przeszkadzało, bo show było magiczne. W pewnym sensie bisem je zepsuła, bo Goddess Eyes było moim wymarzonym zakończeniem (I can see you, but my eyes are not allowed to cry to jeden z najbardziej niezwykłych cytatów użytych w muzyce). Kontakt z publicznością miała świetny, a przedrzeźnianie okrzyku NjU SONG! dodało mu jeszcze więcej uroku Icon_lol 8,5/10 Na tamtą chwilę był to najlepszy koncert festiwalu.

Bohren und der Club of Gore
Miałem iść na Skalpel, ale wybrałem drugą opcję. Znowu przeczucie mnie nie zawiodło, bo Bohreny dały niesamowity koncert. Namiot był wypchany po brzegi (a może to kwestia studentów, którzy rozłożyli się na ziemi, podczas gdy wszyscy wokół się ściskali stojąc), więc nawet się nie pchałem, a zostałem przy bocznym wejściu. Instrumentalna mieszanka black metalu i jazzu nie miała prawa się udać, a jednak. Grobowy klimat rozszedł się po całym namiocie i wokół niego, czułem się jakby wewnątrz odbywał się seans spirytystyczny. 9/10

Rudi Zygadlo
Gdybym zobaczył go na terenie festiwalu, uznałbym, że jest studentem AWFu. Wyszedł na scenę w czarnych krótkich spodenkach i białym t-shircie (co bardzo przeżywały nastolatki stojące obok). Zagrał utwory z Tragicomedies, koncert był udany (+ lubię multiinstrumentalistów, a on do takich należał), jedyne ale mam odnośnie jego największego przeboju 'Melpomene'. Jakoś wydłużył, jakoś udziwnił, a końcowy efekt wyszedł znacznie gorzej niż na płycie. W gruncie rzeczy jednak nie ma się czego czepiać, bo wykonał to co miał wykonać, a przy reszcie nie kombinował i chwała mu za to. 7/10
06.08.2013 03:31 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
saferłel Offline
Paweł
*****

Liczba postów: 21 777
Dołączył: Jun 2007
Post: #99
RE: OFF Festival 2013
Przez ostatnie dwa lata relacjonowałem z każdego OFFa po jednym dniu (piątek i sobota). Miałem nawet makabryczny pomysł, aby w tym roku napisać tylko o niedzieli i stworzyć taką trzyletnią trylogię, ale moi współtowarzysze (a przynajmniej niektórzy z nich) nalegali, bym tym razem ruszył tyłek i zrobił to, co do mnie należy. A więc jest. Wielka opowieść o OFF-ie 2013 mojego autorstwa. Pewnie w dużej części zrozumiała tylko dla jego uczestników, ale co tam. Pomyślałem, że jeśli będę pieprzył się ze stylem, ładnymi zdaniami, interpunkcją i innymi formami politycznej poprawności tego tekstu, to znów stanę na jednym dniu. Dlatego poniższa relacja, w przeciwieństwie do tekstu, jaki napiszę dla serwisu outrave.pl, jest sprawozdaniem stworzonym bezpośrednio po zakończeniu imprezy, kiedy emocje były wciąż wyjątkowo odczuwalne i wręcz namacalne. Lubię być perfekcjonistą, ale "perfekcja" oznaczałaby w tym momencie "burżujską konstrukcję" (pozdro dla Piotrka i Kordiana za ukucie tego terminu na kanwie pewnej znanej nam piosenki), która nie służy tego typu żywym pamiętnikom. Dwie godzinki pisania jednym tchem i najbardziej TRUE relacja w moim życiu właśnie ląduje w Wasze ręce.
------


Piątek.

Dzień pierwszy, najkrótszy i w sumie najsłabszy. Off Festiwal rozpoczął się dla mnie jeszcze przed pierwszym koncertem, ponieważ na stancję wpadł do mnie Kordian z mycharts.pl i miał na niej pozostać aż do ostatniego dnia największego święta muzyki alternatywnej (brzmi dumnie). Niespodziewanie dołączył do nas dziobas, który specjalnie do Dąbrowy przyjechał kupić swojego ukochanego Ciechana i przy okazji zjadł u mnie dobry obiadek oraz wypił 50% swoich świeżo zgromadzonych zapasów. Z okazji tego wiekopomnego spotkania odbył się również ekskluzywny pokaz mojej listy przebojów, niewidzianej przez nikogo od ponad pół roku. Jeszcze tylko krótki rekonesans po miejscowych sklepach medycznych i aptekach w celu kupna stoperów na My Bloody Valentime i możemy ruszać.

Droga na teren miasteczka obfitowała w różne warsztaty tematyczne firmowane przez naszego starszego kolegę („nauka podrywania dziewczyn” oraz „dlaczego nie warto się żenić”) oraz wydarzenia zdecydowanie mniej pozytywne i rozstrajające ogólną atmosferę w naszej paczce (ale to już sam zainteresowany może napisać co się wydarzyło i przedstawić tę historię pod kolejny edukacyjny warsztat). Koniec końców z lekkimi problemami dotarliśmy na miejsce już po dwóch obowiązkowych koncertach, na jakie chciałem się udać (Cronin i Woods). Kolejnym odstępstwem od rozpiski okazało się porzucenie Cloud Nothing na rzecz grających pod namiotem The Soft Moon, kapeli głośnej, o gotycko-darkłejwowym zacięciu, gdzie grube Beaty przeplatane są wypluwanymi przez wokalistę niezrozumiałymi zaklęciami voodoo. Żałuję, że nie dotrwaliśmy do końca, ale dziobas coś marudził i poszliśmy integrować się z ludźmi – przede wszystkim z koleżanką Magdą z outrave.pl, ekipą z Wrocławia (Konrad + jego znajomi, Michał i Marta) oraz „Piotrkami” z Piotrkowa, również w znacznie powiększonym względem poprzedniej edycji składzie. Ci ostatni pokazali nam nawet sfabrykowane autografy od Cronina, ale oczywiście im nie uwierzyłem. Z Konradem z kolei spędziliśmy trochę czasu na koncercie Girls Against Boys, którzy na spółkę z kilkoma innymi grupami dopracowywali na początku lat 90. klasyczne brzmienie amerykańskiego noise’u i podczas występu zagrali kilka obowiązkowych killerów pokroju „In Lyke Flynn” czy „Kill the Sexplayer”. Nie byli jednak aż tak genialny, aby oderwać mnie od rozmowy z formowym aaktt’em. Dostałem od niego cynk, że warto o 21:50 stawić się przed Sceną mBanku, aby usłyszeć odrestaurowaną po blisko 40-stu latach debiutancką płytę Zbiga Wodeckiego, graną w całości na żywo przy skromnej pomocy muzyków Mitch & Mitch. Wcześniej w ogóle nie brałem tej opcji pod uwagę, ale wspólnie z Kordianem zdecydowaliśmy się zaufać człowiekowi w koszulę w kratę. „Pszczółki Mai” i „Chałupy Welcome to” nie było, ale Wodecki niewątpliwie wygrał dodatkowe życie tym występem, zjednując sobie katowicką publiczność, w dużej części nastawioną zapewnie absolutnie „śmiechowo” do pomysłu wstawienia jurora Tańca z Gwiazdami w OFF-owy line-up. Ja również przeszedłem metamorfozę, chociaż przynajmniej nie poszedłem na odsłuch „Zbigniewa Wodeckiego” z myślą o robieniu sobie jaj. Nic nie znałem, ale tak dystyngowany pop zabrzmiał wyjątkowo atrakcyjnie jako przerywnik dla rockowej rzeźni, która towarzyszyła mi od pierwszego momentu pojawienia się w Katowicach i miała jeszcze towarzyszyć przez kolejne dwa dni. Elegancja, szczypta humoru, zadziwiająca forma wokalna, nieskazitelne włosy i wielki aplauz zgotowany w zamian za ich stylowe zaczesanie do tyłu – cały Wodecki.

Przyznam, że wyszedłem przed bisem, ale tylko dlatego, że chciałem napoić się przed najbardziej oczekiwanym momentem pierwszego dnia, jaki miał niedługo nastąpić. Ale najpierw coś o grających ciut wcześniej ulubieńcach kajmana. The Pop Group startowali z mojej listy życzeń z pozycji numer 4, ale po prostu rozczarowali. Przesiedziałem na nich jakieś ¾ koncertu, lecz krzyczący jak obłąkaniec Mark Stewart i niezbyt trafny wybór repertuaru (tudzież aranży) spowodowały, że wolałem odpuścić końcówkę na rzecz lepszej miejscówki na The Smashing Pumpkins. Jak wynika z relacji Konrada, The Pop Group charyzmą błysnęli dopiero w tej pozostałej ¼ i m.in. wtedy pojawił się mój ulubiony „We Are Time” w kosmicznym jungle/techno miks (nic nie pomyliłem?). Nie mam jednak chyba czego żałować, ponieważ tak czy siak nie wdrapaliby się do czołowej piątki moich OFF-owych koncertów, a dobre pozycjonowanie na The Smashing Pumpking ma swoją cenę.

Łysego i spółkę widzieliśmy już w samolocie, który lądował na Muchowcu podczas naszej jazdy autobusem na festiwal a na miejscu furorę robił dowcip Kordiana o rwaniu sobie włosów z głowy w przypadku nieudanego występu (na mnie robił mniejsze wrażenie, ale ok). Z tego powodu nastroje przed Dyniami był bojowe i pełne nadziei. Trzeba przyznać, że Corgan czuł się tego wieczoru bardzo pewnie, ponieważ rozpoczął od czterech nagrań, które raczej nie współgrają z oczekiwaniami przeciętnego festiwalowicza odnośnie repertuaru przygotowanego przed drugiego największe headlinera imprezy. Dwie piosenki z nowej – nie oszukujmy się – nie najlepszej w dorobku TSP „Oceanii”, przerysowany cover „Space Oddity” Davida Bowie oraz miażdżące czaszki „X.Y.U” zostały raczej chłodno przyjęte, nie licząc pogujących krypto-metaluchów, którym i tak jest wszystko jedno. Tupanie nóżką rozpoczęło się dopiero od kontrowersyjnie zaaranżowanego „Disarm”, ale już dalej lawina przebojów tylko przyśpieszała. „Tonight, Tonight”, „Cherub Rock”, wyczekiwana przeze mnie (bo wcale nie oczywista jako składnik setlisty) „Ava Adore” i zarażające wścieklizną „Bullet” – taki koncert to ja rozumiem. Niektórzy twierdzili, że TSP nie powalili – znudzona Magda poszła spać, a Konrad przyznał po wszystkim, że wytrzymał jedynie trzy kawałki. No właśnie… nie wiem czy takie ustawienie setlisty było dobrym rozwiązaniem, ale kto został ten raczej nie żałował. Może było mechanicznie i bezuczuciowo (hajlajtem wzajemnej interakcji był moment, kiedy zajęty programowaniem syntezatora Corgan, nie patrząc się w stronę skandującej publiczności rzucił w naszą stronę bezwyrazowe „I love you too”, które brzmiało niczym „No dobra, dobra, spierdalajcie, muszę tu chwilę pogrzebać, bo nie dokończymy koncertu i Rojas nie zapłaci nam za hotel), lecz do mojego muzycznego CV znów trafiło kilka ponadczasowych kawałków, które widziałem na żywo i mogę być z tego powodu dumny. Dużo mniej szczęśliwy byłem po samym koncercie, kiedy okazało się, że TSP przeciągnęli swój występ o ponad 20 minut, co skutkowało szaleńczym sprintem na autobus a ostatecznie i tak byliśmy zmuszeni wrócić z Kordianem do domu jakimś „pociągiem ostatniej szansy” w okolicach 4:00 nad ranem.

Sobota.

Dzień drugi, prawie najdłuższy i prawie najlepszy. Sobota! Nie chciałem żeby nadeszła. Od początku wszystko wskazywało, że będzie to najmniej interesujący dzień na OFF-ie. Pominę konkretyzowanie moich rozterek i jakieś szczegółowe explanation, lecz najlepszym komentarzem może być stwierdzenie, że miałem momenty, kiedy myślałem o całkowitej rezygnacji z pojawienia się w Katowicach i spędzeniu soboty na „regeneracji przed niedzielnym szaleństwem”. Po czasie brzmi to kompletnie idiotycznie, ale tak to sobie tłumaczyłem. Dodatkowym mankamentem był spodziewany brak obecności dziobasa, który miał bawić się gdzieś na peryferiach GOP-u na zakrapianej imprezie, przygotowującej młodego mężczyznę do roli męża – i może dlatego, mając na uwadze przytoczony przeze mnie powyżej warsztat na temat „dlaczego nie warto się żenić, dziobas ostatecznie zrezygnował i pojawił się w sobotni wieczór na festivalu.

Na przystawkę spotkało mnie coś zupełnie nieoczekiwanego. Umówiliśmy się z „Piotrkami klasycznymi” (czyli zestaw podstawowy, dwuosobowy, ale równocześnie najbardziej ukochany – Piotrek i Magda) na koncert formacji METZ. Poszedłem z dużą ochotą, ponieważ to w końcu czołówka płyt zeszłego roku i spodziewałem się miłej dla ucha muzyki (tj. dla mojego ucha, bo w kategoriach bezwzględnych uroda tej muzyki byłaby pewnie poddana przez wielu pod wątpliwość). Spodziewałem się gitarowej napierdalanki i wszelkich innych oznak dekadencji wśród uczestników tego typu show, ale nie liczyłem się z przejściem trąby powietrznej. Ów trąba wciągnęła nawet moich młodszych przyjaciół w ogromne pogo, po którym moje śliczne, wypastosowane sandały nie wyglądały już tak, jak kiedyś. Na scenie natomiast szalała trójka niedużo starszych ode mnie młodziaków z Kanady, którym przewodził zaoczny student filozofii na jednej z tamtejszych uczelni. Biorąc pod uwagę sumę jego zachowań, można zgadywać, że nie był zadowolony z tych studiów. METZ udowodnili, że nieśmiertelne hasło „punk’s not dead” jeszcze długo nie zejdzie z ust miłośników gitarowego łomotu, chociaż to oczywiście zupełnie nowa gałąź i osobna kategoria stylistyczna. Niemniej, porywa tak samo jak niegdyś te wszystkie Sex Pistolse i ich naśladowcy. Skołowany i półprzytomny, oblepiony kurzem i potem postanowiłem dzielnie trzymać się powziętego wcześniej planu i pomimo fizycznych ograniczeń przemieściłem się na post-shoegazeo-noise’owców z Merchandise na Scenę Leśną, gdzie dopadliśmy ekipę Konrada. Niezwykle płodni w ostatnich miesiącach Amerykanie przykuli moją uwagę już od pierwszej piosenki (hitowe „Anxiety’s Doors”), co jednak nie okazało się w dalszej fazie koncertu wystarczającym argumentem, aby nie przegadać kilkunastu minut z aaktt’em, szczególnie, że poruszane były tematy o znaczeniu żywotnym dla naszego istnienia – dyskusja o wielkich nieobecnych tegorocznej edycji, czyli duecie Pet Shop Boys oraz – a jakżeby inaczej – japońskim popie w jego najszlachetniejszych odmianach (marzy nam się wskrzeszenie Flipper’s Gitar i ich koncert w 2014 w Katowicach z „Groove Tube” na bis).

Gdyby nie, jak to powiedział jeden z dwóch panów „K”, z którymi przebywałem, „matczyna potrzeba odprowadzenia dziecka do szkoły”, to zaraz po Merchandise udalibyśmy się (tak, tak, nawet ja bym poszedł) na występ Solange. Ale skoro Solange została w domu, to na Scenie mBanku pojawiła się nołnejmowa kapela The Paradise Bangkok Molam International Band z Tajlandii, która oprócz ciekawej nazwy nie miała nic, co skłoniłoby nas do pomaszerowania w ich kierunku. Poszliśmy więc pić i gadać, jak to zwykle bywa w momentach festiwalowego przestoju. Po raz kolejny mój grafik okazał się nieprzydatny, bo w strefie gastro spędziliśmy dobre półtorej godziny i w miłej konwersacji nie przeszkodziła nam nawet żenująca muzyka grindcore’owego Brutal Truth w połączeniu z przeprowadzaną na żywo tracheotomią krtani ich wokalisty. Kiedy na festiwal w końcu przybył dziobas, postanowiliśmy zrobić wielki połączony zlot mycharts.pl, sebastos.pl oraz księstw przyległych i terytorium podbitych (za każdym z tych określeń kryją się konkretne osoby). Do wyboru, jak zwykle, mieliśmy albo Drzewo Ariela Pinka, pod którym swego czasu odbył się wielki taniec przy największych hitach różowowłosego mistrza hypnagogic popu lub też mieszczący się w okolicach Sceny mBanku pomnik zwany potocznie Pomnikiem (konkurs na interpretację tego, co przedstawia wciąż nie został jeszcze rozstrzygnięty). Ostatecznie padło na Pomnik, ponieważ najmłodsze pokolenie (reprezentowane przez Adriana zwanego dalej adikiem, z którym permanentnie mijaliśmy się dzień wcześniej) nie było jeszcze odpowiednio w wtajemniczone w nasz OFF-owy kod. Krótki meeting ostatecznie doszedł do skutku, a wzięły w nich udział chyba wszystkie znane mi i poznane podczas OFF-a osoby (nawet marsvolta z bratem dotarli na czas!). W telefonach wybranych osób zachowała się również odpowiednia dokumentacja tego zdarzenia, więc trzeba je tylko pomęczyć o podzielenie się tymi wspomnieniami na forum ogólnym. Później niestety nasza konfederacja ponownie musiała się rozpaść, ponieważ pojedynek między The Walkman na scenie głównej a Julią Holter w namiocie Trójki nie miał jednoznacznego zwycięzcy wśród zadeklarowanych pójść gdziekolwiek osób.

Ja wybrałem Julię Holter i absolutnie nie żałuję. W ostatniej chwili wciągnęliśmy też do delegacji Magdę, która dała się przekonać wspaniałym, akademickim wykładem Konrada na temat wyższości Holter nad Walkmanami. Padło wtedy dużo mądrych słów, których przytoczyć albo nie potrafię z powodu luk w pamięci, albo ich po prostu nie rozumiem, ale najważniejszy cel został osiągnięty. Sprawczyni drugiej najlepszej płyty w saferowym rankingu za tok 2013 okazała się być sympatyczną i niezwykle urodziwą dziewką, zupełnie odbiegającą od moich skojarzeń na temat płci pięknej z Los Angeles. OFF-owy koncert Julii to jeden z kilku partów jej europejskiej trasy, podczas której artystka promuje swój nowy, jeszcze nie wydany LP „Loud City Song” (szukajcie na dobrych blogach ściągawkowych na jakiś tydzień przed planowaną na 19 sierpnia premierą). Na scenie Julia pojawiła się z czteroosobowym zespołem, który przytaszczył ze sobą kilka niewidzianych wcześniej (przynajmniej na tej edycji imprezy) instrumentów. Saksofon, kontrabas oraz skrzypce na pierwszym planie wyglądały obiecująco i jednoznacznie świadczyły, że nowe piosenki raczej nie będą kalką starszych, a te starsze może pojawią się w ciekawych aranżacjach. Nowości wypełniły prawie cały set, pozostawiając niewiele miejsca na sprawdzone „szlagiery” pokroju „Marienbed”, „Our Sorrows” czy zagranego chyba na bis „Goddess Eyes”. Ten brak znajomości repertuaru nie był jednak ani przez chwilę przeszkodzą w delektowaniu się występem, jako że oferta „Loud City Song” znacznie przewyższyła moje oczekiwania. Premierowy materiał Julii cechuje ponadprzeciętna, jak na instynktowne wyobrażenie o jej muzyce dynamika oraz skłonność do swobodnego zatapiana się w art.-popowej konwencji. Formy utworów nie są już tak eksperymentalne, co wynagrodzone zostało (przynajmniej w wersji live) niebanalną aranżacją, a na główną mentorkę artystki powoli wyrasta Kate Bush, podczas gdy Laurie Anderson odchodzi na dalszy plan. Mnie koncert Julii oczarował i wizualnie, i przede wszystkim sonicznie. Moi współtowarzysze byli zdecydowanie mniej entuzjastyczni, ale myślę, że nie żałowali przespacerowania się ze mną i muśnięcia naprawdę wyjątkowej, bo raczej bezkompromisowej i pozbawionej jakichkolwiek odgórnych nakazów muzyki.

Pierwotnie koncert Holter miał być z mojego punktu widzenia kojącym i eterycznym zamknięciem OFF-a w sobotni wieczór, ale pod wpływem Piotrka („Godspeed to legenda!”) i Magdy („jak to, nie będzie Was na Austrze?”) zostaliśmy znaaaaaaaacznie dłużej. Bóg tylko wie co robiłem przez godzinę pomiędzy końcem Julii a pierwszym dronem rozrywającym powietrze na GY!BE. Nie pamiętam, może ktoś mnie oświeci – z kim byłem, gdzie i co robiłem? …..Ok, już pamiętam. Poszedłem spotkać się z „Piotrkami”, którzy koczowali na Wyspie Piratów i przygotowali się we względnej ciszy i spokoju na mentalny fuck po 00:00. W międzyczasie jak zwykle zaginął dziobas, ale nie mogliśmy na niego czekać w nieskończoność i po tym jak upierdzieliłem sobie koszulkę resztkami jedzenia i picia pozostawionymi na stole przez poprzednich biesiadników zdecydowanie zaleciłem wcześniejsze wyjście na GY!BE. Przyznaję, że o kapeli tej nie wiedziałem (w sumie to dalej nie wiem) nic. Widuje się ją aż nazbyt często w różniastych podsumowaniach (szczególnie dotyczących lat 90.), lecz żeby tak chociaż jeden ich utwór wysłuchać to nigdy nie miałem wystarczającej cierpliwości. W obiegu krążył żart, że God’s Pee zagrają tylko cztery kawałki, więc nie ma się czego obawiać, ale ja wiedziałem czego można się spodziewać w ramach tych czterech kawałków (co ciekawe, nie pomyliliśmy się odnośnie ich liczby). Koncert mógłbym streścić w następujący sposób – bwuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu, tczytczytczytczy, dryyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy bwuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu dryyyyyyyyyyyyyyyyyy, tczytczytczyrcz. I nikt z obecnych na GY!BE nie mógłby zarzucić mi braku obiektywnego podejścia do sprawy. Z drugiej strony, obcowanie z apokaliptyczną wizją świata malowaną przy pomocy tuzinów przesterowanych gitar, grobowych loopów perkusyjnych oraz nawiedzonych instrumentów smyczkowych, którym dodatkowo towarzyszyły niezwykle sugestywne wizualizacje było przeżyciem z rodzaju „once in a lifetime”. Rozpoczęcie koncertu od kompozycji trwającej niemal 40 minut (słownie: czterdzieści minut) wbrew pozorom nie świadczyło o chorej megalomanii tej ekipy – tyle trwa po prostu dekonstrukcja rzeczywistości oraz przekonanie zgromadzonej na koncercie publiczności, że dzieje się coś wielkiego, nieuchronnego, wyrażonego o wiele dosadniej niż mogłoby to stać się w przypadku posiadającej tekst wściekłej punk piosence o radiowym tajmningu. „Dobitność” to główny środek stylistyczny Kanadyjczyków i pod tym względem zapewne nie mają sobie równych.
Po koncercie spojrzałem na Piotrka, zrobiłem „wielkie oczy”, on się uśmiechnął i wszystko było jasne. Swoją drogą Godspeedzi wypędzili z jego umysłu złego ducha, który opanował jego ciało po gigu KTL i spowodował totalny bezdech jego świetnej osobowości na spory kawałek czasu.

Na większe filozofowanie po właśnie przeżytej nuklearnej zimie nie było czasu, ponieważ szybciutko przenieśliśmy się na Scenę Leśną, gdzie swój gotyk-taneczny show rozpoczęła new-homopop-wave’owa Austra. Możliwość potańczenia o tej godzinie i po TAKICH koncertach była dla mnie prawdziwą łaską, chociaż miejsce znaleźliśmy już tylko przy Drzewie Ariela Pinka, a większość przybyłej ze mną ekipy usadowiła się wygodnie na ziemi i „poszła spać” (ale potem żałowali!). Austra była kolejnym tego dnia przedstawicielem muzyki kanadyjskiej i najbardziej zabawowym jak dotąd reprezentantem muzyki na OFF-ie. Mnie nigdy nie podniecała tak bardzo, jak wynikać to powinno z ich metryki, ale na żywo wypadła naprawdę bardzo dobrze. Repertuar zdominowały żywe numery, więc żadna „ciepła klucha”, które przecież zdarzają im się na albumach studyjnych, nie miała prawa bytu w setliście. Gwiazdą wieczoru, oprócz nieźle wygimnastykowanej wokalistki, był niewątpliwie jeszcze bardziej gibki klawiszowiec ubrany niczym zawodnik ligi NBA i wykonujący przez większą część koncertu zestaw ćwiczeń godny najlepszej płyty DVD z aerobikiem dla gotowych zrzucić kilka kilogramów osób – ja skorzystałem. Na koncercie Austry smutnie skończył się OFF-owy pobyt dziobasa, który miał spotkanie pierwszego stopnia z oprawką swoich okularów i wylądował na chorobowym aż do dnia następnego. Po czasie sytuacja może wydawać się lekko zabawna, ale wierzcie mi, że wszyscy bardzo martwiliśmy się o jego lewe oko. Takim to dreszczykiem zakończył się drugi dzień festiwalu, bo chociaż doczłapaliśmy się jeszcze na wiedźmowe Holy Other, to raczej jedynie w celu wyciągnięcia się wygodnie na ziemi, pochwaleniu się kilkoma zdobytymi tu i ówdzie gadżetami oraz odbycia jakże charakterystycznego dla tej pory small-talku.

Niedziela.

Dzień trzeci, najdłuższy i najlepszy. Ostatecznie byliśmy na chodzie ponad 12 godzin, a do parku dotarliśmy przed 17:00, tak aby zdążyć na Rebekę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wszyscy jakoś powpadaliśmy na siebie w okolicy Pomnika i ruszyliśmy pod Scenę Leśną na koncert „najlepszego polskiego elektro-duetu w historii roku 2013”. Repertuar mógłbyś tylko jeden – zawartość wydanego kilka tygodni temu LP „Hellada”, mieszcząca między innymi takie szlagiery jak „Stars” czy wymawiana przez „ch” „Melancholia”. Byłem trochę w szoku, że o 17:00 pod sceną zgromadziło się tak mało ludzi, ale pod koniec koncertu zarówno – jak to określiła sama wokalistka Rebeki – w „strefie cienia” (to my!), jak i „strefie słońca” (Polska B) frekwencja okazała się być zadowalająca. Zabawa przednia, bo i forma Bartka i Iwony była tego dnia absolutnie optymalna. Ona w stylizacji niczym Michael Stripe z jednej z ostatnich tras R.E.M. (tylko barwy wojenne zostały zmienione z niebieskich na brokatowo-różowe), on z wdziękiem kręcący piruety przy miniaturowym keyboardzie i uśmiechnięty do ucha do ucha. Co prawda moje prawie-ulubione „Fail” nie wyszło im najlepiej (coś było nie tak z epickim „chord progression” w połowie kawałka – niech będzie, że to wina nagłośnienia, na OFF-ie wszystko się zwala na nagłośnienie), ale widok Iwony grającej na gitarze zrekompensował mi to drobne potknięcie. Również w oczach dziobasa pojawił się wtedy błysk, co skutkowało przyznaniem Rebece tytułu najlepszego jak dotąd koncertu imprezy (tj. on przyznał, a nie ja z powodu jego błysku w oczach). Chwilę później leader tej prowizorycznej klasyfikacji zmienił się na rzecz amerykańskiego Autre Ne Veut, przedstawiciela sypialnianego r’n’b, który w namiocie Trójki odstawił ładny, jak potem to określiłem, „różowy soundtrack pod gejowskie kino romantyczno-dramatyczne”. Przaśne, plebejskie, ale z duchem. Ja przez pierwsze minuty byłem nieco nieobecny, ciesząc się z autografów od Rebeki i entuzjastycznej reakcji Bartka na moje słowa, że „Hellada” to pierwszy polski album jaki zakupiłem w oryginale, lecz znakomita końcówka nie mogła ujść moim uszom („Counting” i „World War”).

Przez następne dwie godziny błądziłem, głównie z Magdą i Kordianem, po różnych miejscach na terenie miasteczka festiwalowego. Wypiłem coś w konkurencyjnej strefie gastro (tuż poza terenem festiwalu), bez skutku próbowałem przemycić trochę wody, a w końcu dotarłem na końcówkę występu Japandroids, których wcześniej skreśliłem z racji niezbyt udanej drugiej płyty. Na Japanach spotkaliśmy jak zwykle spokojnego i chłodno relacjonującego swoje poczynania na OFF-ie Konrada wraz z Martą i Michałem, w których towarzystwie dane nam było usłyszeć m.in. jedyny sensowny numer z „Celebration Rock”, czyli „The House That Heaven Built”. Kiedy panowie zeszli ze sceny, podbiegłem z grupą kilku innych fanów pod barierki, aby dostać autograf. Zupełnie nie wiem po jaką cholerę mi on był potrzebny, ale udało się. O wiele bardziej przydatna może być dla kogoś informacja, że grupa planuje nagrać nowego singla pod koniec obecnej trasy koncertowej, ale sam nie wiem kiedy to nastąpi. Po Japandroids poszliśmy do Kawiarni Literackiej, gdzie postępowy ksiądz Andrzej Draguła dyskutował na temat ścierania się popkultury z Kościołem, dochodząc m.in. do konkluzji, że generalnie pewna określona forma zawsze wpływa na treść lub też raczej jej interpretację, a co za tym idzie grupa Dominikanów parodiujących na youtube Lady Gagę może i ma dobre zamiary, ale raczej nie pomaga Kościołowi w dotarciu do nowych wiernych. Sacrum i profanum powinny trzymać się od siebie z daleka i basta! Po tej burzy mózgów i intelektualnym oświeceniu przyszła pora delektować się dalszymi porcjami diabelskiego rocka.

Początek występu Thee Oh Sees przemknął mi koło nosa, za co szczególnie „podziękowania” należą się dziobasowi, który wyciągnął mnie poza teren festiwalu w celu zaspokojenia swoich dwóch podstawowych potrzeb – wchłaniania piwa oraz jego natychmiastowego wydalania. Ale spoko, nie narzekam - w sumie mi również postawił picie, a jak się okazało dobre nawodnienie to był priorytet na występie Amerykanów. Do namiotu wpadliśmy w połowie singlowego „Toe Cutter - Thumb Buster” i myślałem, ze najlepszy motyw koncertu został przeze mnie niechybnie przeoczony. „WRONG!” – jak mawia Arnold Schwarzenegger w kultowym ujęciu z „Komando”. Thee Oh Sees z numeru na numer potężnieli i wprawiali zgromadzoną publiczność w kulturalny, acz wyzbyty wszelkich przejawów woodstockowego zdziczenia rockowy twist, trochę jak The Hives za najlepszych lat. Podłoga Sceny Eksperymentalnej pulsowała zarówno od potężnych wibracji wysyłanych w kawałkach pokroju „Minotaur” czy „I Come from the Mountain”,, jak i od odwdzięczającej się rytmicznym podskakiwaniem publiczności. Jeśli, o zgrozo, pod namiotem znajdował się ktoś nie czujący tego fantastycznego show, to i tak mimowolnie jego ciało pozostawało w ciągłym ruchu, na który składała się suma energii zespołu oraz ich nowych wyznawców. Bardzo żałuję, że nie udało nam się dostać pod same barierki, ponieważ wtedy psych-noise’owcy z Thee Oh Sees mieliby szansę zgarnąć tytuł najlepszego koncertu tegorocznej edycji OFF-a.

Tak entuzjastyczne przyjęcie koncertu nie typowanych przez nasz prywatny zakład bukmacherski w roli faworytów do czegokolwiek Amerykanów postawiło wysoką poprzeczkę grającym po nich Deerhunter. Sterowana przez Bradforda Coxa grupa mogłaby w sprzyjających warunkach wystąpić na OFFie jako headliner, co dodatkowo nie pomagało im w uniesieniu klimatu pozostawionego przez żywiołowych Thee Oh Sees. Ale oni nawet o tym nie myśleli. Zaczęli z zupełnie innego poziomu, od powolnych psychodelicznych pasaży i bezkształtnych gitarowych plam, z których po kilku minutach wyłoniły się pierwsze rozpoznawalne piosenki. To, co uderzyło mnie w ich występie, to pełen profesjonalizm i stoicki spokój z jakim prezentowali kolejne nagrania. Bez zbędnych emocji, bez gwiazdorzenia i doprowadzania ludzi do spazmatycznych pisków odegrali to, co najlepsze w ich katalogu z silnym akcentem postawionym przy nowej płycie – nie zabrakło DLP-singlowego „Sleepwalking”, pure-przebojowego „Dream Captain”, odegranego z furią tytułowej „Monomanii” (widziałem jaki Konrad miał ubaw przy tej nucie), a kropką na „i” zostało „Desie Lines” z poprzedniej płyty, gdzie na wokalu mogliśmy usłyszeć Locketta Pundta. Naprawdę świetny i równy koncert, który do czasu pojawienia się na nim został chyba przez kilkoro z nas zapomniany, grzęznąć gdzieś pomiędzy głównymi orbitami zainteresowania, jakimi początkowo były występy The Smashing Pumpkins czy My Bloody Valentine (a tuż przed również i Thee Oh Sees). Dodatkowy plus należy się Copowi, który nie tylko wystąpił w czaderskiej peruce a la Jesus & Mary Chain/Slowdive, ale też był – czego nie spodziewałbym się po nim – całkiem gadatliwy i zabawny. O ile kojarzę, to wspominał, że bardzo lubi nasz kraj za naszą życzliwość oraz wspominał, że fajnie, iż w przeciwieństwie do Rosjan jesteśmy tolerancyjny i mamy otwarte głowy. Wspomniał jednocześnie, że gdyby tak nie było, to zespół (bodajże) przestałby pić naszą wódkę i zbojkotował IO, gdyby takowe odbyły się w naszym kraju.

Po Deerhunter postanowiłem zrezygnować z uczestniczenia w koncercie Goat, a zamiast tego wysłałem powiadomienie o mobilizacji pod sceną główną w oczekiwaniu na MBV. Udało się zorganizować prawie cały skład (Konradzie, gdzie byłeś?) , tak więc czas przed koncertem My Bloody Valentine spędziliśmy na czuwaniu i modlitwie o nasze zdrowie i chociaż pożartowaliśmy z wielu aspektów naszej śmiertelności, to chyba tak naprawdę nikt do końca nie wiedział co może się wydarzyć 10 minut po 00:00. Towarem deficytowym pozostawały stopery do uszu, na widok których ludzie podejrzanie zaczynali się do mnie ślinić. Pierwsze pierdolnęło w koncu – bo inaczej nie można nazwać tej akcji – „I Only Said” z nieco uboższą niż to jest na płycie oprawą i na główny motyw trzeba było poczekać kilkadziesiąt sekund (wtedy upewniłem się w ogóle, że grają to od czego mieli zacząć). Potem było już tylko lepiej – nie zabrakło „New You” (z zepsutym początkiem, na co Kevin rzucił coś w stylu: "na starość pierdoli nam się tak coraz częściej"), „To Here Knows When” oraz „When You Sleep”. Niektóre kawałki miały tak zamazane melodie, że musiałem odfiltrowywać w swojej głowie cały koncertowy szum i posiłkując się telepatią przywoływać linie wokalne znane z płyty. Od czasu do czasu starałem się nucić zgromadzonym blisko siebie osobom przede wszystkim refreny wspomnianych nagrań, aby nie straciły one kontaktu z rzeczywistością. Kiedy doczekałem się ukochanego „Soon” byłem w siódmym niebie, a przecież jeszcze na bis zagrali kilka starszych, równie efektownych rzeczy – m.in. „You Made Me Realise” przedzielone na pół przez sekcję „3 minutes of Holocaust”. Było głośno? No właśnie niekoniecznie. Trzymane w dłoniach stopery na dobre odłożyłem do kieszeni na początku drugiego numeru, a w uszach nic mi nie szumi. Badanie krwi też w normie. Wydawało mi się, że we wspomnianym „You Made” uda im się wznieść na poziom ponaddźwiękowy, ale nawet tam „coś” ich ograniczało i nie pozwalało zemdleć z bólu w uszach. Koncert brzmiał podobnie bardziej krystalicznie na tyłach publiczności i niektórzy już teraz smarują jakieś żartobliwe komentarze na temat osób zgromadzonych pod sceną, ale jak mawia klasyk – chuj tam, oto chodzi w shoegaze i noise rocku. Występ świetny. Ja doznałem i widziałem, że doznały też osoby zgromadzone obok mnie. Piotrek znów przybrał w pewnym momencie koncertu srogą i zamyśloną minę, ale potem tłumaczył, że nie wiedział jak inaczej ma zareagować na ogólną zajebistość tego wydarzenia. Karny jeżyk należy się natomiast pogowiczom, którzy nawet na MBV dali o sobie znać (orgia tuż za nami), chociaż w życiu nie widziałem występu MBV (oczywiście na YT itd…), gdzie nawet podczas takich komet jak „Only Shallow” ktoś próbowałby nawracać ruchem ciała na metal.

PS - Teraz widzę, że na laście ludzie pitolą, że – uwaga, haha! – „nie było słychać wokali” albo „za duży jazgot”, co uświadamia mi jak biedni muzycznie byliśmy w roku wydania „Loveless” i jak ta bieda ciągnie za na nami do dnia dzisiejszego.

Po gigu MBV z pola widzenia zniknął nam dziobas i nie odnaleźliśmy go już do samego końca festiwalu. Za to po krótkiej wycieczce do gastronomii spotkaliśmy pod Pomnikiem Konrada i Martę i postanowiliśmy udać się na J.Tolabota. Hiszpan zaskoczył mnie tylko w jednym aspekcie. Mianowicie, ibizowe szlagiery odstawiali tej nocy dwaj zwyczajnie wyglądający panowie (nie, wbrew opisowi z niezbędnika OFF-owicza żaden z nich nie miał charakterystycznej dla Johna folii aluminiowanej/folii śniadaniowej, która zakrywałaby ich lica) i ciężko było stwierdzić, który z nich jest bezpośrednio odpowiedzialny za jeden z najlepszych dance’owych krążków ubiegłego roku. Przyjęło się więc, że jeden był Johnem, a drugi Talbotem. Z przytoczonego powyżej albumu pojawiły się m.in. „Destany” oraz „So Will Be Now” i chociaż nie mogę tego samego napisać o moim ukochanym „Journeys”, to jednak uczciwie przyznaję, że nie pasowałby on do koncepcji występu. O ile dzień wcześniej Austra zaprezentowała na tej samej scenie energetyczny, ale jednak zimnokrwisty zestaw gotycko-synthpopowych pieśni pod fitness, to Talabot (ostatecznie był nim pan z prawej strony konsolety) w kilku momentach sprowadził na katowickie niebo barcelońskie słońce. Nie wiem czy jego performance był tak znakomity, czy po prostu cierpiałem w tym roku na OFF-ie na permanentny brak żywej tanecznej muzyki, ale koniec końców liczą się wrażenie, a i reakcja publiczności, zdolnej grubo po 2:00 pląsać się w rytmie dla wielu pewnie anonimowych utworów też mówi sama za siebie.

Po Talbocie, kiedy już pożegnaliśmy się z Konradem, „Piotrki klasyczne” spotkały mnie i Kordiana rozwalonych pod Pomnikiem i czekających na dalsze instrukcje co do wspólnej zabawy. Postanowiliśmy trochę naładować akumulatory i w ramach protestu przeciwko islamizacji Europy olać Fatime coś tam coś tam i iść na didżejski set Austry o nienormalnej porze nadawania – 3:00-4:15. Ten „występ” i jego okoliczności przyrody okazały się równie zaskakujące jak niegdysiejszy, swoją drogą też przeżyty w towarzystwie „Piotrków”, show duetu High Places – z tą różnicą, że na High Places duch opuścił moje ciało, a na secie Austry inny duch wstąpił we mnie i pozwolił dotańczyć mój czwarty OFF Festiwal niemal do pierwszych oznak nadchodzącego poranka. Dużo laserów, dużo świateł, dziwnych nakryć głowy oraz jeszcze dziwniejszych układów choreograficznych – ale daliśmy radę.

Moja teoria o bolących nogach dała o sobie znać tu po wyjście z Eksperymentalnej, bo o ile taniec kojąco wpływał na moje brudne od pogo-pyłu i częściowo przemoczone błotem stopy, o tyle wspinaczka w okolice pola namiotowego okazała się udręka. Chętnie wstąpilibyśmy jeszcze i tam, ale nie posiadaliśmy już odpowiednich upoważnień, co oznaczało rozstanie się z pozostałą przy życiu ekipą. Wstępnie planowany jest mini-mini-mini zlocie na Marcu Migdale w październiku, w Łodzi i to jest bardzo dobra wiadomość. Stęki i jęki z drogi powrotnej zachowam dla siebie, więc to koniec relacji. PozdrOFFiam serdecznie wszystkich obecnych – całą ekipę „Piotrków”, ekipę Konrada, Magdę z outrave, adika, marsvoltę, Andrzeja z dziewczyną, Asię od dziobasa wraz z małą Emilką oraz oczywiście samego dziobasa z Kordianem, z którymi ten OFF rozpocząłem i skończyłem.

Jeśli czegoś zapomniałem, to mam nadzieję, że kolejne relacje wypełnią luki w pamięci.

Poniżej ultymatywne top 10 OFF-a - kto się nie załapał, ten niech żałuje!

1. My Bloody Valentine
2. Thee Oh Sees
3. Deerhunter
4. Julia Holter
5. Rebeka
6. Godspeed You! Black Emperor
7. METZ
8. The Smashing Pumpkins
9. Zbigniew Wodecki/Austra
10. John Talabot

Call it performance, call it art/I call it disaster if the tapes don't start.
06.08.2013 06:02 PM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
adik 303
Unregistered

 
Post: #100
RE: OFF Festival 2013
Austra
Od razu po zakończeniu Rudiego Zygadlo cały namiot zgodnie poszedł pielgrzymką, która w pewnym momencie rozdzieliła się na hipsterów w rureczkach i okularach zerówkach i resztę Icon_razz2 Mimo nieodpowiedniego ubiour dołączyłem do tej pierwszej grupy i poszedłem zająć miejsce przy barierkach. To był jedyny koncert, na którym mi na tym zależało i jednocześnie trzeba było pilnować miejscówki. Czekając 40 minut udało mi się zdobyć miejsce zaledwie/aż naprzeciw prawego rogu sceny. Co jakiś czas na scenę wychodził jakiś członek grupy, włącznie z samą Katie, a jakieś 15 minut przed rozpoczęciem kilka metrów za mną stanął Bartosz Szczęsny z Rebeki (a według relacji dziewczyny stojącej obok, Iwona Skwarek również tam była). Już przy rozpoczęciu wiedziałem, że to będzie wyjątkowe widowisko. Wyjątkowo kolorowe, a lepszego przedstawienia niż 'Stara panna bibliotekarka i niemiecki telewizyjny instruktor aerobiku' nie dało się wymyslić Icon_cool Głównym atutem był oczywiście głos Katie - równie mocny jak na nagraniach, przebijał się przez zbyt głośne basy (co już nie zawsze się udawało chociażby klawiszom i synthom). Punktem kulminacyjnym koncertu było Lose It, które zaczęło się dosyć niepozornie, by w końcu przemienić się w bombę. Praktycznie każdy utwór brzmiał świetnie, niezależnie od tego czy był bardziej dyskotekowy czy spokojny, pozwalający na chwilę wytchnienia. Jedynym 'ale' było... Painful Like. To ewidentnie nie jest utwór koncertowy, a po tym gigu się tego upewniłem. Zbyt przyczajony, energia zbyt równomiernie rozłożona i nie daje Katie możliwości popisu wokalnego. Ale who cares, skoro reszta była na najwyższym poziomie? + wielki plus za rozdawanie autografów, w kolejce przede mną stał pan wąsacz z UL/KR, a Maya jest niesamowicie pozytywną osobą. Wielkie propsy. 9/10

Setlista (jedyna, którą przygotowałem):
1. What We Done?
2. Painful Like
3. Forgive Me
4. The Future
5. The Choke
6. Home
7. We Become
8. Sleep
9. Reconcile
10. na 95% Annie (Oh Muse, You), na 5% The Villain
11. Lose It
12. Beat And The Pulse
13. Hurt Me Now

[Obrazek: sec02v.jpg]

Holy Other
Nigdy nie pojmę czemu 1000000000 zespołów grających tak samo jak xxyyxx (wiem, że to on odgapił, ale nie mam chęci poszukiwania korzeni gatunku) wciąż może wejść na undergroundowy rynek muzyczny i jeszcze mieć wysoie rejty na rymie, ale dobra, Holy Other mają bardzo fajną nazwę, na albumach są ok, a na żywo sprawdzili się świetnie i wycisnęli ze mnie resztki energii 7,5/10

Przyznam się, że nie mam większej ochoty na pisanie jeszcze niedzieli - jeżeli coś uda mi się napisać do outrave'a to wkleję potem tutaj, a póki co ocenami:

Rebeka 7/10
Autre ne Veut 7,75/10
Japandroids 8,5/10
Fucked Up 6,5/10
Thee Oh Sees 10/10 (trzeba było przyjść jak pisałem smsa, to byście byli pod barierkami Icon_cool)
Deerhunter 7,5/10
Goat 10/10
My Bloody Valentine 6/10
Veronica Falls 6,75/10, no dobra, dali autografy więc 7/10
Fatima Al Qadiri 7/10

Zdecydowanie najrówniejszy dzień i choć znowu wyjdę na antyfana MBV, to wbrew pozorom wcale nim nie jestem Icon_lol

Ranking wszystkich dni:
1. Thee Oh Sees (Niedziela)
2. Goat (Niedziela)
3. Bohren und der Club of Gore (Sobota)
4. Austra (Sobota)
5. Julia Holter (Sobota)
6. Japandroids (Niedziela)
7. Blondes (Piątek)
8. Autre Ne Veut (Niedziela)
9. Nite Jewel And The Peanut Butter Wolf (Piątek)
10. Deerhunter (Niedziela)
11. Holy Other (Sobota)
12. AlunaGeorge (Piątek)
13. Rebeka (Niedziela)
14. Merchandise (Sobota)
15. Veronica Falls (Niedziela)
16. Girls Against Boys (Piątek)
17. Fatima Al Qadiri (Niedziela)
18. Rudi Zygadlo (Sobota)
19. Laurel Halo (Piątek)
20. Cloud Nothings (Piątek)
06.08.2013 07:14 PM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Placebo na Łódź Summer Festival neo01 0 33 11.04.2024 02:16 PM
Ostatni post: neo01
  Open'er Festival 2017 prz_rulez 16 3 663 06.07.2020 06:46 PM
Ostatni post: thestranglers
  TOP of The TOP Sopot Festival 2019 prz_rulez 10 1 265 16.08.2019 12:38 AM
Ostatni post: prz_rulez
  Halfway Festival 2016 prz_rulez 0 1 302 19.06.2016 01:09 AM
Ostatni post: prz_rulez
  Enea Spring Break Showcase Festival & Conference 2016 kleschko 4 1 868 15.02.2016 01:52 PM
Ostatni post: kleschko
  OFF Festival 2016 kleschko 8 2 733 09.02.2016 11:23 PM
Ostatni post: AKT!
  12.12.15 - Defqon.1 Festival Chille - Centros De Eventos Munich TuneHunterz 1 1 432 30.09.2015 06:54 PM
Ostatni post: TuneHunterz
  Orange Warsaw Festival 2015 prz_rulez 6 2 013 17.06.2015 08:55 PM
Ostatni post: thestranglers
  OFF Festival 2014 saferłel 5 2 410 17.08.2014 12:03 AM
Ostatni post: Kordian
  Pink Music Festival prz_rulez 4 2 056 20.04.2014 12:41 AM
Ostatni post: prz_rulez

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości