Biały Kruk 3 - 20.12.2017
Eels - Susan's House (1996)
Eels uznaję za zjawisko wyjątkowe i niepowtarzalne właściwie od pierwszej usłyszanej przeze mnie nuty. Praktycznie od samego początku była między Panem o pseudonimie E a mną jest nie tylko specyficzna i niepowtarzalna chemia, ale wręcz stwierdzam, że jego twórczość działa na mnie niczym lekarstwo. Oczywiście nie jest to typ prozaku - raczej inhibitor pompy protonowej.
E czyli Marc Everett nie był łatwym dzieckiem i młodzieńcem, bywał aresztowany i wydalany ze szkoły. Ale też wykazywał niecodzienne zainteresowanie graniem na instrumentach od najmłodszych lat. Od 6 roku życia grał na perkusji, właściwie sam nauczył się grać na gitarze swojej siostry, sam też miał smykałkę do technicznych kwestii - często majstrował przy rodzinnym fortepianie. Efekt takiego wychowania mógł być tylko jeden – niezmierzona odwaga do eksplorowania dźwięków, ciekawość eksperymentowania i tworzenia piosenek o zwariowanych właściwościach.
"Susan's House" to znakomita, ale szalenie nieoczywista piosenka, w której zestawia się odważnie brzmienie fortepianowej piosenki a’la Bruce'a Hornsby z trip-hopowym rytmem, umoczonym w akustycznym basowym sosie wygenerowanym za pomocą kontrabasu, od czasu przeszkadza jakieś elektronicznie wygenerowane buczenie i szumy. Nie jest to piosenka na imprezy, do skakania czy jakiś kontemplacji. To trudna rzecz, nieprzystępna i niełatwa w odbiorze, raczej niewytrawnemu melomanowi bardziej będzie przeszkadzać niż uprzyjemniać czas. Stwierdzam wszelako, że na początku twórczości był to raczej utwór bardzo reprezentatywny, szczególności na drugiej płycie, gdzie E podobnie, jak pokrewny stylistycznie Beck czy Pavement miał głowę puchnącą od pomysłów i nie bał się mieszać elementów teoretycznie nie nadających się do roztworzenia w spójną całość.
Śpiew E jest równie niesamowity, jak sama konstrukcja piosenki – najpierw zniekształcony monolog, właściwie melodeklamacja recytowana niczym z automatycznej sekretarki a w refrenie bardzo łagodne, wręcz kojące nucenie jednej właściwie frazy za pośrednictwem delikatnie charakterystycznego zachrypionego głosu, którego trudno stawiać na równi z warsztatem Pavarottiego. Gdzieś w środku piosenki pojawiają się quasi hinduskie przyśpiewki, które jednak nie mają znamion folkowego wtrącenia – raczej to przewrotny przerywnik, mający w sobie coś z cynicznej gry konwencją.
Oczywiście świat E jest słodko gorzki. Już mroczny i bardzo przygnębiający teledysk mówi, że mamy z dość ponurą interpretacją żywota. Cenię sobie niejednoznaczność przekazu w sztuce. Susan's House to nie jest banalna piosenka o spacerze do domu Zuzi, to raczej brutalne rozliczenie się z błędami młodości i żal, że nie udało się zawczasu wyciągnąć wniosków.