Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
O Open'erze...
mr.vingoe
Unregistered

 
Post: #1
O Open'erze...
Nie będę Was odsyłał tu i tam byście czytali to i owo. Wrażenia większe i mniejsze, ale jedno pewne jest, że zdominowały ten tydzień i aż nie chciało mi się nadrabiać z listą. Nadrobię w najbliższym tygodniu. Wrzucam za to mocno subiektywne spojrzenie na to, co usłyszałem na festiwalu:

Dzień Pierwszy:

Editors - zagrali krótko, acz przebojowo. Solidnie. Z energią. Nie urzekli mnie jednak. Wyczyny wokalisty (ruchliwa bestia), to za mało, gdy brzmi się prawie tak samo jak na płytach. Słuchało się dobrze, jednak w porównaniu z tym, co usłyszałem później wypadli poniżej oczekiwań.

The Cribs – największe zaskoczenie dotychczas. Twórcy przebojowych refrenów kojarzeni raczej z piosenkami dla indie młodzieży ukazali się ze strony, którą ciężko mi było sobie wyobrazić. W tle oczywiście wciąż chwytliwe refreny, ale podane w ciężej strawnym sosie. Muzycznie było ostrzej, brudniej. Zgiełk gitar. Rockowo – punkowe zacięcie, a momentami jakbym słyszał My Bloody Valentine w stylu indie. Zaskoczka totalna i równie totalne zadowolenie. Teraz już rozumiem, czemu określani są jako jeden z lepszych zespołów z Wysp.

Devotchka – zaledwie fragment koncertu, ale wystarczył, by postanowić, iż po powrocie koniecznie trzeba poznać ich twórczość w całości. Magia. Pięknie brzmiący głos wokalisty, niezwykłe instrumentarium i oprawa. Melancholia przechodząca w dźwięki, których wewnętrzny rytm nie mógł nie zauważyć (i ciało już podryguje bezwiednie). I tak na zmianę. Od tańca do zadumy i łez. Aż szkoda, że nie mogłem w całości posłuchać, bo na głównej już od czasu jakiegoś grali…

The Raconteurs – ponoć powinienem żałować, że nie obejrzałem tego występu od pierwszej do ostatniej minuty. Widziałem i słyszałem końcówkę i to mi wystarczyło, by móc świadczyć o ich muzycznej wspaniałości, warsztatowej idealności. Ileż bym dał, by brzmieli tak na płytach… za ten klimat… Prawdziwie rockowa uczta, Zeppelin’owski klimat. Na tym koncercie powinni być rodzice tysięcy uczestników tego festiwalu. Czułem się jakby przenieśli mnie kilkadziesiąt lat wstecz. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję ich zobaczyć, to zróbcie to koniecznie.

Róisín Murphy – zaśpiewała prawie wszystko, co najlepsze, w większości z ostatniej płyty. Dużo słyszałem o jej koncertach, ale najwyraźniej mam mocno ograniczoną wyobraźnię, bo to, co zobaczyłem i usłyszałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Występ Róisín był jak spektakl teatru jednego aktora. Muzycy, chórki, oprawa jawili się właściwie jako ruchome elementy teatralnej sceny, z którymi aktor czasem wchodzi w interakcję. A ona niczym wulkan energii rozpalała do czerwoności publikę. Porywała w ekstazę, którą sama przechodziła. Świetna wokalnie, lekko ekscentryczna w zachowaniu, zmieniająca skórę niczym kameleon… powaliła mnie totalnie. Tak mocno, że nawet nie pamiętam utworów, w których zaskakiwała aranżacja. Dla tego jednego koncertu warto było pojechać na Open’era.

Fujiya & Miyagi – po Murphy sprintem do namiotu, bo tam już trwał kolejny koncert. Znów nieobejrzany w całości, ale dał mi wystarczające pojęcie jak fajnie brzmią Fujiya & Miyagi na żywo. Ich połączenie elektroniki z pop-rockowymi gitarami brzmiało świeżo i zadziornie. Wokalista w specyficzny sposób zapodawał teksty. Trudno to nazwać śpiewaniem. Raczej czymś w rodzaju deklamowania w rytm beatu. Ci, którzy słuchali ich płyty, wiedzą o czym mówię. I udało im się przy tym wytworzyć specyficzny klimat. Taki chilloucik po nocy pełnej muzycznych doznań. Odprężenie połączone z niczym nieskrępowanym całego ciała bujaniem. Dobry koncert.

Subiektywny ranking dnia pierwszego:
1. Róisín Murphy
2. Devotchka
3. The Cribs
4. The Raconteurs
5. Fujiya & Miyagi
6. Editors

Dzień Drugi:

Interpol – od momentu przebicia się przez bramki szczęście dopisywało. Pogodzony z faktem, że na Badu się nie zdążyło, obawiałem się, że mogę również spóźnić się na kolejny koncert. A tu niespodzianka. Erykah przełożona na 1 w nocy, a Interpol piętnaście minut później. Panowie wyszli elegancko ubrani, dystyngowani i zaczęli grać, a ja znów miałem uczucie, że coś tu jest nie tak. O tym koncercie wielu będzie mówiło, że był jednym z lepszych a nawet najlepszym, ale Ci sami wyrywali już włosy ze szczęścia, gdy parę miesięcy temu okazało się, iż chłopacy na open’erze wystąpią. Ja znów poczułem się zawiedziony. Niby niczego nie brakowało, niby było dobrze. Ot, takie przyzwoite granie. Tylko przyzwoite. A ja w tym czasie mógłbym równie dobrze rozłożyć się na trawie i czytać gazetę, słuchając ich występu niczym radia zet.

CocoRosie – zagrały w namiocie, co jak się okazało, było olbrzymią pomyłką. Koncert Interpol rozwiał moje przedfestiwalowe wątpliwości w temacie "z kogo na rzecz kogo częściowo zrezygnować". Odpowiedź była prosta. Interpol zostawiamy innym, a sami pędzimy na CocoRosie (nie byłem jedyny, bo namiot pękał w szwach). Siostrzyczki wyszły na scenę poubierane po wariacku, z niedbale zaplanowanymi fryzurami i twarzami pomalowanymi fluorescencyjnymi farbami. Wyglądały nieziemsko. Dokładnie tak jak ich występ. Dwie małe dziewczynki bawiące się w piaskownicy muzyką – takie odniosłem wrażenie. Bez nadęcia, naturalnie, radośnie. Żadna płyta nie oddaje tego, co siostrzyczki potrafią naprawdę. Jak dwa przeciwieństwa uzupełniające się idealnie wokalem, wrażliwością, miłością do siebie i muzyki. Obserwowałem to oniemiały, z uśmiechem na ustach… niczym starszy Pan obserwujący niewinność i beztroskę dwóch uroczo bawiących się dziewczynek… A one czarowały każdym ruchem warg, gestem, szalonym tańcem. Rozdzierały moją wrażliwość wykonując hipnotyzujące „Sunshine”, czy też „Beautiful Boyz”…, by po chwili zszywać ją, tworząc z niej ulepszoną wersję, przy pomocy rytmów wprawiających wszystkie części ciała i organy wewnętrzne w rytualne, taneczne drgania. Na szczególną uwagę zasługuje ktoś jeszcze. Niepozorny koleś stojący w tyle sceny. Z jego ust wydobywały się niesamowite efekty dźwiękowe, przez większość koncertu tworzył tymi dźwiękami hip hopowy podkład dla dziewczyn. Wszelakie zaawansowane sprzęty, miksery były zbędne. Publiczność szalała, choć ściśnięta w namiocie jak sardynki w puszce. Kulminacja przyszła z „Japan”, ostatnim utworem tego koncertu. Tego nie da się już nazwać nawet szaleństwem. I powiem tylko: kto nie widział CocoRosie na żywo nigdy nie zazna tego, co w siostrzanych umysłach i muzycznych wrażliwościach tkwi, bo samo słuchanie płyt, to ledwie przystawka do głównego dania. Everybody wants to go to… everybody just hold hands…

Jay-Z – tego Pana nie zamierzałem oglądać i nie oglądałem. Nie jestem fanem hip hopu. Ale chcąc nie chcąc słuchałem jego koncertu, spożywając w tym czasie cholernie drogie żarcie w położonym tuż obok sceny głównej miasteczku gastronomicznym. I muszę przyznać, że słuchało się tego z przyjemnością. Świetna sekcja rytmiczna, a rymowanie Jay-Z niosło ze sobą olbrzymia dawkę energii. Bardzo żywiołowy koncert. I nawet „Umbrella” była Icon_smile2

Erykah Badu – nie wnikam w przyczyny przełożenia koncertu na inną godzinę (bo w sumie dobrze się stało), nie wnikam w powód półgodzinnego opóźnienia, choć języki plotki niosą. Nie wnikam, bo to nieistotne. Fakt faktem, że podobnie jak ja, cała open’erowa publiczność była mocno rozczarowana, a nawet wnerwiona, sporą obsuwą czasową. Tym bardziej, że dobre pierwsze 10 minut, na scenie byli tylko muzycy, więc sama Badu kazała na siebie czekać 40 minut. A że Polacy naród nerwowy, to się obrazili i zajęło jej trochę czasu nim nas rozruszała. Na początek rozczarowanie, no bo jak to tak… Erykah w różowej bluzie, legginsach i trampkach? Do tego bez afro i z dziwną czapą na głowie? Cóż, tak właśnie było. Muzycznie doskonale, głębokie basy przyprawiały o drżenie skórę i ziemię. Bujało i bujało coraz bardziej. Doskonały głos Erykah przyprawiał chwilami o gęsią skórkę. A ona niczym władca marionetek, szaman plemienny zdobywała władzę nad słuchającymi. Mimika jej twarzy, skupienie na czole, wymachy rąk. Wszystko jakby w zwolnionym swingującym tempie. Wokal wdzierał się mocniej i mocniej w komórki nerwowe, aż byliśmy tylko dla niej i z nią. Wykonywaliśmy jej polecenia automatycznie. Klaskaliśmy, podnosiliśmy ręce do góry, śpiewaliśmy, gdy tylko miała na to ochotę. Była jak przewodnik zabierający dusze do nieznanych miejsc. Skończyła o świcie. A tuż przed, wszyscy na jej życzenie wyjęli telefony, by światła komórkowych ekranów wzbudziły w nas niezwykłe odczucia i pozwoliły poczuć wspólnotę… gdyż wszyscy jesteśmy ludźmi, bez kolorów skóry, wyznań… tylko ludźmi… Magic, magic, magic…

Subiektywny ranking dnia drugiego:
1. CocoRosie
2. Erykah Badu
3. Interpol
4. Jay-Z

Dzień Trzeci:

Lao Che - jeden z tych zespołów. których popularności w naszym kraju nie rozumiałem (tym bardziej na forum), bo ani nie słuchałem, ani nawet ochoty na to nie miałem. I owej popularności nadal rozumieć nie będę. Przykro mi. Nie lubię tego typu grania. Koncert nawet mnie nie zaciekawił. I na dobrą sprawę, to nawet nie chce mnie się o tym więcej pisać.

Polpo Motel - przez zupełny przypadek miałem okazję usłyszeć ich występ na Scenie Młodych Talentów. A na owej jakieś syntezatory, sprzęty mi nie znane. On i ona na czarno poubierani. Wyglądali jakby na szkolnej akademii grali. Acz... Dźwięki totalnie elektroniczne, kosmiczne, zaskakujące, dołujące i grobowe też czasem. Do tego onej wokal. Potężny gotyk z jej gardła się ulatniał. Pierwsze skojarzenie jakie miałem: "toż to taki współczesny, mrocznejszy Closterkeller lub cusik innego..."

Kobiety - w oczekiwaniu na pierwszą zagramaniczną gwiazdę mała wycieczka do namiotu zdominowanego tego dnia przez polski zestaw grający, bo i w późniejszych godzinach grali Oszibarack i Ścianka (nie widziane, gdyż zbyt wiele się działo, a krajowe zespoły przecież zawsze mam szansę zobaczyć gdzieś w Polsce). No więc po polsku w tym namiocie było. Dwa utwory i myk z namiotu. Znowu nie dla mnie. Bez polotu, jakoś dziwnie. Teksty takieś nijakieś.

Goldfrapp - byłem mocno ciekaw cóż się na scenie wydarzy. Alison wyszła w ciuszku utrzymanym w stylistyce z okładki ostatniej płyty, tyle że na różowo. Na scenie harfy i to już mi podpowiadało jaki będzie ten koncert. Nie sądziłem jednak, że będzie aż tak... nudno! Dziewczyna ma głos jak dzwon. Przepiękny. Zespół świetny instrumentalnie. Naprawdę doceniam to i chylę czoła. Niestety było zbyt jednostajnie. Nieznośnie letnio. A gdy usłyszałem "Number 1" zagrany w ten sam sposób jak całe kilka poprzedzających utworów wymiękłem, skuliłem się w sobie i szeptem do siebie: "*****, nie tak miało być". W tył zwrot i bez żalu najmniejszego na Scenę World żwawo się ruszyło.

Martina Topley-Bird - a pod sceną pusto prawie, choć tuż przed i w trakcie ludzi trochę się zebrało (pod koniec znów ubyło). Po raz pierwszy miałem okazję stać tuż pod sceną i dzięki Bogu, że tak się stało. Martina wyszła w czerwonej sukni a'la królewna i nawet kłaniając się publice łapała ją po bokach i lekko unosiła uginając kolana. To był najszczerszy koncert jaki widziałem. Ona nieśmiała, jakby ją na tę scenę z tłumu wyrwali. Była tak cudownie naturalna, że aż niezwykła. A jej "ceszć" nie zapomnę nigdy, chociażby dlatego, że po kilku pierwszych utworach myślała, że mówi "dźiekuje" (ktoś z obsługi jej podpowiedział, że się myliła). A za jej plecami NinjaBand. I to nie pomyłka jakaś, bo po ninjowskiemu byli ubrani. A jak doskonale brzmieli! Basista cuda czynił wręcz. A ona bez kompleksów wyśpiewywała kolejne utwory porywając do swojego świata kolejne rzędy publiki. Dużo bym pisać mógł. Naprawdę. Stałem pod tą sceną oczarowany, niczym książe pod trumną Królewny Śnieżki. I śpiewałem razem z nią, choć obie płyty poznałem niedawno i sam się sobie dziwiłem skąd ja znam te wszystkie teksty. I klaskałem zwyczajnie i w zapodany przez Martinę lekko skomplikowany rytm. Nie potrafiłem się ruszyć z miejsca, choć już wiedziałem, że na głównej zaczyna pewnie grać zespół, który tak bardzo chciałem zobaczyć. Nie umiałem zrezygnować. Niewytłumaczalne, to dla mnie jest do dziś. Nie umiałem nawet, gdy zagrała moje ulubione "Razor Tongue". Cóż, wyznaję zasadę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Potwierdziła się znów. Gdybym się urwał, to nie usłyszałbym "Anything"... Aha, ona jedyna ze wszystkich, których widziałem przedstawiła na koniec cały swój zaspół. I obok CocoRosie, ona jedyna szczerze, bezpretensjonalnie się cieszyła z przyjęcia jakie ją spotkało. [piwo Heineken - 6 zł; bilet - 219 zł, koncert Martiny Topley-Bird - bezcenne].

Massive Attack - spóźniony dobre 20 minut, po biegu przez koleiny z koncertu Sz.P. Martiny, miejsce startowe odległe zajęte. I to cud jakiś kolejny, bo cholernie daleko od sceny, a dźwięk jakiś taki najpiękniejszy i z daleka ta scena wyglądała inaczej też. Pełna świateł, teatr barw. Wizualizacje niezwykłe. Cudne. To spóźnienie moje mam gdzieś, bo to widziane dało mi wszystko, czego oczekiwałem. Żywe instumentarium brzmiało niby tak samo, jakby się z płyty słuchało. Tętniło jednakże inaczej, jakby narzucało sercu bicia rytm. Czułem tylko drżenia, siatkujący mnie dżwięk pełen emocji, ciary na plecach i wszędzie indziej też. Zagrali bardzo dużo nowego materiału. Pięknego. Jeśli taka ma być nowa płyta... będzie przepiękna. A do tego "Inertia Creeps". I do tego "Unfinished Sympathy". No a też, no i ponad wszystko "Angel". Jedyny utwór tego festiwalu, który sprawił, że... płakałem. Najpiękniejsze chwile tych trzech dni.

The Chemical Brothers - ja nie wiem czemu, ale koncertem nie nazwę tego za Chiny i za Tybet też. Bo niby czemu? Za co? Za ten dj-ski set zmiksowanych przebojów jakby z płyty puszczony? Za tą ciemność na scenie, na której nawet nie jest się pewnym, że stoją oni? Za te bardzo dobre wizualizacje na telebimach i wielkim ekranie tuż nad nimi, które niemalże odwracały uwagę od muzycznej wartości tego występu? Ja pytam za co? Może za to, że to porywało mimo wszystko? Za to, że publiczność szalała w tańcu się zapominając? A może dlatego, że całość była jak wielkie disco party pod gołym niebem? Za disco takie zwyczajne ze światowej klasy DJ-ami na czele? To ja bym chyba wolał na jakimś Sunrise Festival się znaleźć... Przynajmniej bym wiedział, że tego się właśnie spodziewałem. I niby poskakałem przy "Hey Boy, Hey Girl"... Za mało, bo to największe rozczarowanie tego festiwalu!

Subiektywny ranking dnia trzeciego:
1. Massive Attack
2. Martina Topley-Bird
3. Goldfrapp
4. Polpo Motel
5. The Chemical Brothers
6. Lao Che
12.07.2008 01:07 AM
Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Wiadomości w tym wątku
O Open'erze... - mr.vingoe - 12.07.2008 01:07 AM
[] - mrsap - 12.07.2008, 02:22 AM
[] - AKT! - 12.07.2008, 01:14 PM
[] - saferłel - 12.07.2008, 03:45 PM
[] - mrsap - 12.07.2008, 04:13 PM
[] - abd3mz - 12.07.2008, 11:43 PM
[] - saferłel - 13.07.2008, 11:27 AM
[] - ku3a - 16.07.2008, 12:09 AM
[] - AKT! - 16.07.2008, 05:38 PM
[] - ku3a - 16.07.2008, 07:25 PM
[] - AKT! - 16.07.2008, 09:10 PM
[] - mr.vingoe - 17.07.2008, 02:29 AM
[] - ku3a - 17.07.2008, 10:03 AM
[] - AKT! - 17.07.2008, 04:12 PM
[] - saferłel - 17.07.2008, 04:27 PM
[] - AKT! - 17.07.2008, 05:15 PM
[] - saferłel - 17.07.2008, 08:47 PM

Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Open'er Festival 2017 prz_rulez 16 3 664 06.07.2020 06:46 PM
Ostatni post: thestranglers
  Open'er 2019 - początek zmierzchu? prz_rulez 18 1 785 22.07.2019 11:21 AM
Ostatni post: AKT!
  Open'er 2015 thestranglers 48 8 353 03.07.2015 08:41 PM
Ostatni post: mike
  Open'er 2014 michal91d 60 12 434 22.07.2014 02:34 PM
Ostatni post: thestranglers
  Sonique (Sieradz Open Hair Festival 2010) Tkk_Bolly 0 1 098 05.07.2010 01:39 PM
Ostatni post: Tkk_Bolly
  OPEN'ER 2010 AKT! 108 15 471 05.07.2010 11:35 AM
Ostatni post: Miszon
  OPEN'ER FESTIVAL 2010 Greg 30 5 809 16.10.2009 03:00 PM
Ostatni post: ksch

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości