Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Ars Cameralis 2010
saferłel Offline
Paweł
*****

Liczba postów: 21 777
Dołączył: Jun 2007
Post: #21
 
Przepraszam, że tak długo to trwało, ale chociaż trochę tekstu napisałem tuż po koncercie, to potem nie miałem kompletnie czasu przysiąść spokojnie i dokończyć myśli. Dopiero dzisiaj udało mi się dorwać na kilkadziesiąt minut do komputera. I oto jest relacja.
-----------------------------------------------------------------------------
[Obrazek: 5177763463_dc5943444a.jpg]

W sobotę 13 listopada pojawiłem się przed Teatrem Rozrywki w Chorzowie dokładnie o godzinie 18:52. Bałem się, że mogę nie dotrzeć na czas, lecz impreza wystartowała z prawie dwudziestominutowym opóźnieniem, czego przyczyn należy doszukiwać się jeszcze we wczesnych godzinach popołudniowych, kiedy to muzycy z małymi kłopotami dotarli do Chorzowa po podróży z Niemiec. Harmonogram prób oraz wszelkich spraw związanych z wieczornym show (m.in. wywiad dla Trójki) przesunął się w czasie i nie wrócił już do pierwotnego stanu. W relacji pomijam kolejki do kas, tłok przy wejściu na salę, nerwowe wyczekiwanie oraz przeciskających się przed moimi kolanami, szukających swoich miejsc ludzi. Załóżmy, że wszystko zaczęło się bez kłopotów i perturbacji.

Na pierwszy ogień poszli panowie z Midlake. Folk-rockowy kwintet, który do tej pory nie potrafił przykuć mojej uwagi, okazał się wyjątkowo smakowitym supportem. ''Leśne dziadki'' wykonały prawie w całości swój najnowszy album ''The Courage of Others'' oraz dwie lub trzy pamiątki po poprzedniej płycie ''The Trials of Van Occupanther''. Wrażenia? Z pewnością o wiele intensywniejsze niż przy okazji rozdziewiczania ich mdławych albumów. Było głośno, przy równoczesnym zachowaniu czułości oryginalnych aranżacji. Grupa dysponowała całkiem solidnym zapleczem instrumentów i to właśnie tam szukałbym wyjaśnień w związku z lepszym odbiorem poszczególnych nagrań. W kluczowych chwilach w użyciu był nie tylko zestaw perkusyjny czy klawisze, ale też sekcja fletów, klarnet, dwie gitary akustyczne, dwa elektryki i rozbrykany bas, za którego sterem dostrzegłem….wokalistę King of Leon. Nie, oczywiście nie był to Caleb Followill, chociaż podobieństwo uważam za uderzające. Ogólnie bawiłem się dobrze. Brodacze kupili mnie tym, że prawie do każdej piosenki dodawali coś ekstra, koncertową iskrę podnoszącą poziom adrenaliny. Nie każdego stać na tak rozległą i odważną transformacje repertuaru. Kilkuminutowe jammowanie weszło mi w krew i bardzo żałuję, że nie jest ono w ofercie studyjnych płyt Midlake. Niepozorni chłopcy z Denton pokazali pazury.

Pomiędzy zejściem Midlake, a pojawieniem The National nastąpiła prawie półgodzinna przerwa techniczna. Mordęga. Nie dość, że człowiek potwornie się nudzi, to jeszcze upływający czas powoduje wewnętrzne rozstrojenie, a wytworzony do tej pory klimat zaczyna się powolutku utleniać. Kiedyś wypadałoby wszak zacząć. Dobrym znakiem było wkroczenie na deski teatru konferansjera i jego pełna barwnych porównań i epitetów wypowiedź na temat zespołu. Opowieść o alternatywnej, ciemnej niszy, z której można wyjść zarówno oczyszczonym, jak i poważnie obolałym tak zaabsorbowała moją wyobraźnie, że prawie nie zauważyłem podmienienia głównych aktorów.

Start. W niecichnącej burzy oklasków rozpoczęli od stonowanego ''Runaway'' z najnowszej płyty ''High Violet''. W tle urokliwa, czarno biała wizualizacja poświęcona krajobrazom jesieni. Podobnych zabiegów cieszących oko było niestety niewiele. Umieszczony na tyłach sceny ekran przekazywał przeważnie psychodeliczne kolaże barw albo obraz z mini-kamer umieszczonych przy sprzęcie każdego z muzyków. Pamiętam, że drugie w kolejności ''Anyone's Ghost'' zapoczątkowało jedno z takich epileptycznych trzęsień ziemi. Singlowy przebój był jednocześnie ostatnim, przy którym chorzowska publiczność pozostała na swoich miejscach, w czerwonych, pluszowych fotelach Teatru Rozrywki. Wystarczyło bowiem chwytliwe hasło rzucone przez Matta Berringera na początku ''Mistaken for a Strangers'': ''It's a rock song!''. Od tej pory cała zabawa toczyła się już w pionie, jak zresztą przystało na rasowy koncert muzyki gitarowej. Ubrani niczym pracownicy bezimiennej korporacji, panowie z The National oparli setlistę przede wszystkim na trzech ostatnich longplayach. Oprócz pewniaków pokroju ''Apartment Story'' czy ''Squalor Victory'' trafiały się pojedyncze niespodzianki, np. ''Available’’ w medleyu z ''Cardinal Song''. Czego jednak nie robi się dla POLSKIEJ publiczności. I tym razem pokazaliśmy klasę jako widownia. Każdorazowy aplauz brzmiał jak ten ostatni, jak gdyby grupa schodziła po ostatnim bisie i żegnała się z festiwalem Ars Cameralis co najmniej na rok. Nasi bohaterowie docenili to oddanie i nie pozostawili sytuacji bez odpowiedniego komentarza. Ze sceny dało się słyszeć między innymi: ''Cicho już, dajcie spokój, jesteśmy na żywo w radio!''.
Nie wiem czy wpłynęła na to kameralność obiektu, doskonała akustyka czy jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że uczestniczę w najważniejszym alternatywnym koncercie roku, ale uważam, iż był to najbardziej entuzjastyczny i ekspresyjny doping z jakim przyszło mi się w życiu spotkać. Atmosfera cudowna. Podniecająca. Unikalna. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, nie trudno wyobrazić sobie, że już w połowie występu czułem się jakbym zaliczył kilkugodzinny maraton – a przecież miejsce na balkonie teoretycznie ograniczało możliwość większych manewrów. Postanowiłem w duchu, że co by się nie działo, to do ''Abel'' muszę wytrzymać w pełnej kondycji. I dałem radę. Nie ulega bowiem wątpliwość, że zawarty na krążku ''Alligator'' kawałek jest centralnym punktem każdej imprezy sygnowanej przez The National. Scream-punkowy wirus, tudzież burza z piorunami i gradobiciem. Jednym słowem: odjazd. Przy okazji tego rodzaju wykonań live można doświadczyć tej dzikiej ekstazy, niezauważalnej gołym okiem na zwykle stonowanych i trącących nadętą powagą fotografiach promocyjnych. Oni tak naprawdę nie są wcale ponurakami ani ascetami. Nie inaczej wypadli w Chorzowie. Od przedwczesnego zawału serca uchroniło mnie wyciszone i aksamitne zakończenie, podczas którego przy ''Daughters of the Soho Riots'' polały się łzy, ''England'' zaczarowało swoimi wariacjami klawiszowymi, a hymniczne ''Fake Empire'' po raz kolejny przypieczętowało tryumf sztuki nad kiczem. Od czasu wydania na singlu tego ostatniego, kariera The National nabrała rozpędu, co w tym roku ukoronowane zostało debiutem ''High Violet'' w top trzy listy Bilboard. ''Fake Empire'' jest więc swoistym początkiem legendy, niezaprzeczalnym symbolem. W Chorzowie wybiła jednak 22:15 i paradoksalnie przyszło nam się rozstać z Mattem Berlingerem oraz braćmi Dessner i Davendorf (bo to taka śmieszna kapela, gdzie braci jest od cholery). My, obserwatorzy, nie mogliśmy pozwolić na tak sentymentalny finał, o nie. Zaczęliśmy działać.

Oklaski.

Wiwaty.

Tupanie.

Gwizdy.

Ponownie oklaski.

I są.

Wrócili na bisy. Wrócili, żeby po raz kolejny dać sygnał, iż polski koncert nie był tylko jednym z wielu podobnych podczas ''High Violet Tour''. Aaron Dessner pierwszy podszedł do mikrofonu i zaczął opowiadać o Henryku Mikołaju Góreckim, którego twórczość – co wynikało z jego słów - stała się istotnym elementem muzycznej edukacji dla piątki z Ohio. Po chwili słowa przerodziły się w czyny i zespół wykonał niepokojącą, absolutnie premierową improwizacje nazwaną później ''Tribute to Henry Gorecki''. Ta surowa forma przywiodła mi na myśl eksperymentalny design koncertu Lauryn Anderson sprzed zaledwie czterech dni. Jakbyśmy tego zdarzenia nie interpretowali, to Bryce Dresnner nie kłamał podczas przeprowadzonego kilka godzin wcześniej wywiadu, chociaż pamiętam, że przez chwilę wahał się nad odpowiedzią na pytanie dotyczące zagrania czegoś z rozszerzonej wersji ''High Violet''. Ok, liczyłem po cichu na ''You Were a Kindness'' lub ''Wake Up Your Saints'', lecz nie czuję się oszukany.
Tuż po ''minucie ciszy'' na zakończenie ''Tribute to Henry Gorecki'' zdarzenia potoczyły się według przyjętej wcześniej rozpiski bisowania. ''Start a War'' na rozgrzewkę, a następnie wirujące ''Mr November'', podczas którego Berringer zszedł w tłum i przespacerował się po ''szczytach'' krzesełek aż do końca sali, gdzie jeszcze przez moment tańczył w objęciach z jedną z fanek. Ekscentryczne zachowanie wokalisty The National nie było tu żadną nowością. Większą część show spędził w pozycjach nienadających się do precyzyjnego sklasyfikowania. Klęczał, kulił się, skakał, stawał na jednej nodze, wykręcał na boki, odwracał od publiczności mrucząc coś przed zestawem perkusyjnym albo kopał na oślep we wszystkie strony. Istny wulkan. Na potrzeby długo wyczekiwanego ''Terrible Love'' powrócono do wyjściowego ustawienia, pomimo iż feeria barw i energia bijąca ze stłoczonej przed krawędzią sceny publiczności o mało nie skłoniły Berringera do ponownego zanurkowania w pierwsze rzędy. Musicie mi wierzyć na słowo, że każdy utwór wybrzmiał tej nocy sto razy intensywniej niż na płytach. Ja bym chyba nie wytrzymał na jego miejscu. Po ''Terrible Love'' w programie pozostało jeszcze tylko jedno wolne miejsce, które przypadło akustycznej wersji ''Vanderley Crybaby Geeks''. W jednej chwili w Teatrze Rozrywki zapanował kompletny mrok, a muzycy zgromadzili się na środku estrady i wspólnie zaintonowali słowa oraz melodie. Sala dokończyła za nich. Piękna sprawa. Intymne i urocze zamknięcie pierwszego tygodnia Ars Cameralis Festiwal.

Czy zapamiętałem jeszcze coś szczególnego? Tak. Żarty o ''cyckach'', ''cukierkach'' i wymowne spojrzenie Matta Berringera na bliźniaków Dressner, kiedy zapowiadał ''bratobójcze'' w treści ''Abel''. Było zabawnie, nie ukrywam. Sądzę jednak, że o wiele ważniejszym i cenniejszym przeżyciem było usłyszeć na żywo aż trzy numery jeden z osobistej listy przebojów! Przyznacie chyba, że taka sytuacja to coś niezwykle rzadkiego. Tym razem los uśmiechnął się do mnie pod postacią ''Bloodbuzz Ohio'', hipnotycznego wykonania ''Afraid of Everyone'' oraz ''Sorrow'', mojego kochanego, strapionego ''Sorrow''. Grane do tej pory średnio na co drugim koncercie nie było czymś oczywistym, ale w Chorzowie publiczność przyjęła je nadzwyczaj ciepło. Mnie objął za to przyjemny chłód.
Mogę rzecz, że The National bez większego wysiłku zorganizowali mi koncert roku. Warto było walczyć w heroicznym boju o ostatnie bilety na prawym balkonie (widok był świetny!). A co dalej? Amerykanie ponownie odwiedzą Polskę w lutym. Warszawa to koniec świata, lecz Kraków? Piękna muzyka w pięknym miejscu zawsze ma prawo bytu. Kto wie co z tego będzie.

Call it performance, call it art/I call it disaster if the tapes don't start.
18.11.2010 06:25 PM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Ars Cameralis 2012 saferłel 9 1 973 20.11.2012 05:59 PM
Ostatni post: saferłel
  Ars Cameralis 2011 saferłel 7 1 193 25.10.2011 11:08 PM
Ostatni post: saferłel
  Ars Cameralis 2009 saferłel 26 2 915 26.11.2009 12:58 AM
Ostatni post: saferłel

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości