Pozycje 5-1:
5. If on a Winter's Night...
Sting
Zimowe dzieło Stinga, przez wielu mocno krytykowane i podejrzewam, niezrozumiane. Niektórzy na sam odgłos haseł takich jak "kolędy" czy "płyta bożonarodzeniowa" dostają drgawek i na miejscu spisują projekt na straty, ale to nie jest album świąteczny, a jeśli już to jedynie częściowo. To przede wszystkim jednak płyta zimowa, przedstawiająca tę porę roku jako okres mistyczny, kiedy tuż obok nas mają miejsce sprawy tajemne. I do tych spraw sprawia wrażenie zabierać nas Sting na "If on a Winter's Night...", cofając się przy tym o kilka wieków wstecz, by odkryć średniowieczne pastorałki i dać im nowego ducha. Znajdziemy tu muzykę z różnych miejsc, o różnym przeznaczeniu i z różnych okresów historycznych, ale wszystkie ostatecznie łączą się w magiczny sposób w jedną, spójną całość. To nie jest płyta, którą da się w pełni poznać w dwóch pobieżnych odsłuchach. Trzeba poświęcić jej czas i smakować każdy dźwięki i każde słowo, by móc w pełni poznać i docenić jej geniusz.
4. Crack the Skye
Mastodon
Na "Crack the Skye" Mastodon odkrywa nowe poziomy współczesnego metalu progresywnego, a robi to stanowczo i konkretnie, w zaledwie siedmiu doskonale przemyślanych kompozycjach. Każda z nich jest małym muzycznym arcydziełem, ale zarazem wszystkie razem tworzą zwartą całość, bezbłędnie pokazując kunszt grupy. Mocniej niż na poprzednich płytach Mastodon wykorzystuje tu elementy psychodelii, chociażby w zamykającym płytę trzynastominutowej kompozycji "The Last Baron". Muszę przyznać, że chociaż od samego początku uważałem, że jest to bardzo dobra i równa płyta, dopiero ostatnio, po prawie półrocznej przerwie w odsłuchach, dotarłem do jej sedna i udało mi się w pełni odkryć drzemiący w niej potencjał. Gdyby kilka miesięcy temu ktoś powiedział, że ten album znajdzie się w pierwszej dziesiątce mojego płytowego podsumowania 2009, który przecież był bardzo owocny muzycznie, pewnie bym mu nie uwierzył. A jednak. I to, wierzcie lub nie, bez żadnego sugerowania się wysoką pozycją w rankingu RYM.
3. Merriweather Post Pavilion
Animal Collective
To od samego początku był na tyle oczywisty składnik każdego podsumowania 2009, że niektórzy (w tym i ja), podeszli do tego krążka bardzo sceptycznie. Na to moje miejsce 3, nie miał jednak ani wpływ rewelacyjnej prasy dla albumu, ani marka, jaką zespół wyrobił sobie poprzednimi krążkami na rynku. Prawdopodobnie, gdyby nie fakt, że udało mi się widzieć ich na żywo, a po koncercie pod wpływem ekscytacji ich muzyką zdecydowałem się nabyć "Merriweather Post Pavilion", nie zainteresowałbym się ich muzyką na taką skalę. Dla mnie, nieprawionego w słuchanie rzeczy typu neo-psychedelia, pierwsze odsłuchy tego krążka były raczej trudne i nie bardzo potrafiłem znaleźć w tym wszystkim jakieś związki. Z czasem jednak związki zaczęły się pojawiać, a z nich wyłonił mi się przed oczyma bardzo przestrzenny muzyczny elektroniczny futurystyczny obraz. I za ten obraz, który nadal mam w pamięci, miejsce trzecie.
2. BLACKsummers'night
Maxwell
Przyznam, że obawiałem się tego albumu. Po dwóch latach przekładania premiery comebackowego krążka, Maxwell miał bardzo duże szanse, żeby zawieść pokładane w nim nadzieje. Ostatecznie jednak nie tylko przywrócił do życia prawdziwy neo-soul, który zaczął powoli ginąć w epoce vocoderów, ale nadał mu nowy wymiar i kształt, i równie niespodziewanie udało mu się osiągnąć przy tym spory sukces komercyjny. Maxwellowi udało się nagrać najlepszy czarny album roku i jednocześnie stworzyć drugi najlepszy krążek w swojej karierze, a to jeszcze nie koniec, bo w tym roku premiera drugiej części muzycznej trylogii "blacksummers'night".
1. Veckatimest
Grizzly Bear
Tak jak Fleet Foxes w 2008, tak w zeszłym roku zupełnie niespodziewanie odkryłem "Veckatimest" Grizzly Bear i równie nieoczekiwanie okazało się, że to moja płyta roku. Grizzly Bear, podobnie jak Animal Collective, na swoim ostatnim albumie wyraźniej poszli w stronę popu i dużo na tym zyskali, bo album w idealnych proporcjach łączy ich psychodelicznofolkowe brzmienie z "klasyczną" popową nutą lat 60tych i 70tych, a to wszystko nie tylko nie brzmi jak podróż do przeszłości, ale można wyczytać stąd pewien futuryzm. Od pierwszych do ostatnich taktów "Veckatimest" dzieje się tu jakaś magia. I nieważne czy winne są temu harmonijne wokalizy i tajemnicze teksty, czy też może wielowarstwowe aranżacje muzyczne, podszyte skrzypcowymi elementami. Tak czy inaczej, "Veckatimest" jest bezapelacyjnie moim ulubionym albumem 2009!