RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999.
O proszę, Turnau to miła niespodzianka.
Przez pewien czas myślałem, że Beck i Jeff Beck to ta sama osoba i dziwiło mnie, że tak niespójne stylistycznie rzeczy wydaje.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999.
Odsłuchy pomocnicze uznałem za zakończone i chociaż na pewno za jakiś czas pewnych wykluczeń będę żałował, udało mi się zamknąć w całkiem przyjemnej pięćdziesiątce płyt. Zanim jednak one, 10 krążków, o których chciałbym krótko wspomnieć, a które na liście się nie zmieściły (bez konkretnej kolejności).
Homogenic Björk 1997
Już była w ogródku, już witała się z gąską -- Homogenic Björk w ostatniej chwili wyślizgnęło się z czołowej pięćdziesiątki. Z tego krążka pochodzą trzy moje ulubione numery artystki, a brzmienie płyty zarówno w sferze koncepcji, jak i produkcji to kamień milowy artystycznego popu. Mimo tego po latach w całości płyta okazała się niestety dość ciężkostrawna i nie umiałem tego zignorować.
"Pluto"
*
I Wish My Brother George Was Here Del tha Funky Homosapien 1991
Od kiedy usłyszałem zwrotkę Dela w "Clint Eastwood" Gorillaz mam słabość do jego ekspresji i poczucia humoru, ale podobnie jak Both Sides of the Brain w kolejnej dekadzie, tak i jego żwawy i błyskotliwy debiut z 1991 całościowo nie magnetyzuje na tyle, bym wracał do niego bezwarunkowo i regularnie.
"Ahonetwo, Ahonetwo"
*
Blowout Comb Digable Planets 1994
Gdyby tylko Digable Planets mieli w składzie Lauryn Hill, uchodziliby dziś być może za najlepszą rapową grupę wszech czasów. Ich krótka dyskografia, ze szczególnym naciskiem na drugi krążek, to definicja ponadczasowego jazz rapu opartego nie tylko na samplach, ale faktycznym jazzowym live bandzie i wyprodukowanego z niesamowitym wyczuciem stylu.
"Black Ego"
*
Singles Étienne Daho 1998
Mój największy problem z dyskografią Daho jest taki, że choć uwielbiam do niego wracać, nie potrafię wybrać jednej ulubionej płyty. W formie długogrającej Daho zawsze wydaje mi się nierówny. Wydane pod koniec dekady Singles zbiera strony A singli z lat 80. i 90., co w dużej mierze rozwiązuje wspomniany wcześniej dylemat.
"Des heures hindoues"
*
Janet Janet Jackson 1993
Niewątpliwie jedna z lepszych płyt dekady zarówno w popie, jak i w R&B z masą znakomitych momentów i ikoniczną okładką. Przygniata niestety prawie 80-minutowym przebiegiem podzielonym na 28 części (wśród których połowa to interludia).
"Throb"
*
Grace Jeff Buckley 1994
Grace Buckleya z powodzeniem można nazwać rockowym recitalem -- to przekrój przez rozmaite muzyczne fascynacje ambitnego i utalentowanego wokalisty. Pomimo kultowego statusu krążka i dość konwencjonalnego charakteru samego materiału, przy bliższym kontakcie to naprawdę świetna rzecz. W moim przypadku do top 50 zabrakło jednak zażyłości.
"Grace"
*
The Globe Sessions Sheryl Crow 1998
Najbliższa mi niewątpliwie płyta z tej partii i chyba topka moich samochodowych cedeków. The Globe Sessions kontynuuje doskonałą passę poprzednika, dopełniając najbardziej kunsztowną odsłonę dyskografii Sheryl Crow kilkoma naprawdę niesamowitymi numerami, ale jest tu też kilka słabszych momentów.
"The Difficult Kind"
*
Sleep's Holy Mountain Sleep 1992
Tytani stoner rocka już w 92 roku doprowadzili do mistrzostwa swoje majestatyczne brzmienie i w tym kontekście Holy Mountain należy uznać za arcydzieło. Podobnie jak w przypadku D'Angelo, zawsze traktowałem tę płytę jako preludium do Dopesmokera, ale potrzeba będzie czasu i sprzyjających warunków, żeby się z tym wyobrażeniem do końca uporać.
"Holy Mountain"
*
Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space Spiritualized 1997
Wszystko jest w tytule. Ta siedemdziesięciominutowa muzyczna pigułka faktycznie potrafi sprawić, przynajmniej momentami, że człowiek czuje, jakby unosił się w powietrzu. I choć przyznaję, że to płyta kompletna i niedająca się łatwo zaszufladkować, nie potrafię bez reszty dać się tej muzyce porwać.
"Come Together"
*
Flagments of Paradise Taku Sugimoto 1997
Płyta, której nigdy nie będzie na Spotify, na wszelki wypadek więc zawsze mam ją przy sobie w formie cyfrowej, ale też przyznaję sam przed sobą od lat taki wypadek mi się nie przytrafił. Sugimoto jest wirtuozem gitary w sposób zupełnie antyzachodni i jednym z prekursorów japońskiego stylu onkyo łączącego dźwiękowy redukcjonizm i improwizację, którego istotę najpełniej oddaje właśnie ten album.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999.
Brat Jerzy, Grzebień i ten Francuz to terra incognita.
Sheryl jak rozumiem zwiastuje pojawienie się tu jej "wtorkowego" albumu? Janet nei dla mnie, Jeff coś w sobie ma, ale jakoś mnie nie ruszył jak chyba powinien, Spiritualized bardziej mi o ile pamiętam podeszły jakieś 2 inne płyty, a ogólnie to dość ciężka muzyka.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999.
Bjerce u Ciebie nie wyszło, ale w ramach rekompensaty u mnie się załapała. Z kolei Buckley i Spiritualized z tego punktu widzenia to wyjątkowi pechowcy. Połowy płyt nie znam (w większości z nich nawet o wykonawcach nie słyszałem) w ogóle, pewnie jakieś utwory od Janet i Sheryl słyszałem, ale wykonawczo to rzecz kompletnie nie dla mnie.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (50-41)
No i poukładałem. Zrobiłem w zasadzie dwa zestawienia, które później połączylem w jedno. Nie obyło się oczywiście bez przetasowań na ostatnią chwilę, a zestawienie nie wyczerpuje tematu, ale jestem z niego zadowolony. To mieszanka płyt, które towarzyszyły mi od czasu, gdy zacząłem jako ośmiolatek interesować się muzyką, i takich, które być może nie stanowią trzonu mojej plejlisty, ale uważam je za znakomite. Takie podsumowania to znakomita okazja do poszerzenia horyzontu i skonfrontowania na nowo swoich dawnych opinii z dotyczącą ich materią. I to chyba najważniejszy punkt tej listy, niezależnie od jej zawartości i kolejności kolejnych pozycji. Z tej dziesiątki połowa pozycji została już zaprezentowana wcześniej, ale wklejam je ponownie w całości w nowym kontekście.
50. Aquarium Aqua 1997
Mógłbym udawać, że to nigdy nie miało miejsca, ale byłoby to tuszowanie faktów. Otóż Aqua w okresie przełomu milenialnego stała się siłą rozpędu moją pierwszą ulubioną grupą muzyczną. Nie ma się, co czarować -- w tamtym czasie dla ośmiolatka, który ten bajkowy świat, gdzie akcję swoich piosenek osadził zespół, traktował bardzo poważnie, musiało być to pierwsze istotne przymierze z popkulturą. I choć już wtedy dużo bardziej ceniłem sobie ich drugi krążek Aquarius, który nie tracił nic z plastyczności debiutu, a orkiestrowe aranżacje dodawały mu disneyowskiego splendoru, do dziś żywe pozostają we mnie emocje jakie budziło we mnie Aquarium. Paradoksalnie dość jednak nigdy nie chodziło mi o "Barbie Girl", które niewątpliwie wycisnęło do cna na rozmaitych frontach swój nowalijkowy urok -- zarówno dzięki szalonej intertekstualności, jak i absurdalnym środkom ekspresji -- hi-pitchowym wokalom w refrenie i eurodance'owej aranżacji. Ja jednak w tamtym czasie jak objawienie traktowałem odsłuchy całej płyty i piosenka o Barbie nie była wcale moim highlightem. Pamiętam jak "Doctor Jones" w osadzonym w dziewiczej dżungli teledyskiem rezonowało we mnie w kontekście ulubionych zestawów Lego i jakim dziwacznym doświadczeniem były odsłuchy "Roses Are Red" zaaranżowanego bardzo prostolinijnie (żeby nie napisać -- tanio), ale z wyraźnym psychodelicznym twistem. Dziś raczej nie wracam do tej płyty, chociaż wciąż dumnie pręży się na półce. To raczej artefakt mojej własnej drogi przez meandry muzyki popowej i niepopowej, którą przed laty rozpocząłem jako dzieciak właśnie od tej zabawnej płyty.
"My Oh My, "Doctor Jones", "Calling You"
49. Vanessa Paradis Vanessa Paradis 1992 Zanim pomyślicie o Vanessie Paradis, być może w kontekście prześladującego ją do dziś "Joe le taxi", pomyślcie o "It's Not Over 'til It's Over" Lenny'ego Kravitza, bo to właśnie Kravitz zrobił Paradis tę płytę i zrobił ją w stylu być może największego kilera swojej własnej dyskografii. Pomyślcie o skąpanym w słońcu pomoście między kolorowym optymizmem początku lat 90. a żywymi aranżami popu o artystowskim zacięciu drugiej połowy lat 60. -- baroque popie, sunshine popie, popie psychodelicznym. Tego pomostu naturalnie nie wybudowali zresztą Kravitz z Paradis -- to był w owym czasie jeden z muzycznych trendów i chyba mój pierwszy punkt zaczepienia w muzyce lat 90. Nic dziwnego, że debiut Paradis tak ujął mnie przed laty. Było w nim coś beztroskiego i szczerego, ale produkcyjnie całość cechowała konsekwencja stylistyczna, a większość utworów -- pierwszorzędna melodyka. Kravitz zresztą przyprawił tę mieszankę po swojemu bossa novą i funkiem, a młodziutka Paradis z dojrzałym umiarem zaczarowała słuchaczy wokalnie, nawet w ryzykownym coverze "I'm Waiting for the Man" Lou Reeda, który tylko na pierwszy rzut oka wydaje się przypadkowy -- w rzeczywistości doskonale dopełnia album, a może nawet definiuje stylistycznie jego kierunek.
"Be My Baby, "Sunday Mondays", "Your Love Has Got a Handle on My Mind"
*
48. Odelay Beck 1996
Becka poznałem w kolejnej dekadzie, a dopiero w jeszcze kolejnej poczułem imperatyw, żeby zanurkować w jego dyskografii i tam znalazłem Odelay, które odstręczyło mnie i zafascynowało jednocześnie. Na tle orkiestrowych refleksji Sea Change i tanecznych pląsów Midnite Vultures, jego szalona poćwiartowana stylistycznie i zupełnie dosłownie struktura (mieszająca brudną alternatywę, psychodeliczny vibe, hiphopowe bity, rapowane wstawki, elektroniczne riffy, folkowo-countrujące laidoutowe aranże) była czymś, co wydawało mi się odważne i szczere. Z tej samej przyczyny musiałem jednak tę płytę na jakimś poziomie odrzucić. Te estetyczne wolty były całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie niosły ten krążek w nieprzewidywalny, ale konsekwentnie wysoko-energetyczny sposób. Słuchanie go jest trochę jak bujanie się na gałęzi, która w każdej chwili można runąć na ziemię. Ale może też być fajnie. Albo fajnie do czasu. Nie zawsze jestem w nastroju by spędzić niemal godzinę bujając się z Beckiem po tych jego stylistycznych wertepach, ale jeśli akurat jestem, rzutem na taśmę wpuszczam go do mojego zestawienia ulubionych płyt lat 90., chociaż nie mogłem rozważać tego na poważnie, kreśląc luźną listę propozycji.
"The New Pollution, "Devil's Haircut", "Sissyneck"
*
47. Forever Blue Chris Isaak 1995
Mam ten album na kasecie, którą kupiłem kompulsywnie zaraz gdy ten album usłyszałem po raz pierwszy długo po tym, jak lata 90. definitywnie dobiegły końca. Odkopałem akurat w tamtym momencie pacholęcego walkmana, a że kaseta była dziesięciokrotnie tańsza niż winyl, sprawa rozstrzygnęła się sama. Na tym zresztą mój kasetowy revival w zasadzie się skończył -- wziąłem ze sobą Isaaka raz czy drugi na przechadzkę po parku, ale czułem się nie do końca komfortowo z tym miarowo szumiącym pudełkiem za pasem. Ale płyta została mi w głowie. Zanim na nią trafiłem, moim jedynym tropem było wyświechtane "Wicked Game", kunsztowne niesamowicie w swojej śmiałej reinterpretacji klasycznej ballady. Nie potrafiłem jednak wtedy nijak wyobrazić sobie jakie mogłoby być muzyczne tło tego nagrania -- taki był z niego oryginał. Forever Blue przeszło moje najśmielsze oczekiwania -- nie tylko nagle Chris Isaak nabrał sensu jako wykonawca i twórca, ale udało mi się odkryć muzykę zatrzymaną w czasie i pomiędzy stylistykami. Forever Blue to bowiem przykład rasowej americany z lat 90. zanurzonej głęboko (ale nie na tyle, by stać się pastiszem lub wpisać się w szufladkę odtwórczego retropopu) w swoich klasycznych inspiracjach przekrojem muzyki amerykańskiej lat 50. i 60. Isaak jest w tym bardzo konsekwentny, a że jest niesamowitym wokalistą, niezłym songwriterem i ma w sobie masę uroku, Forever Blue to naprawdę znakomity krążek do słuchania na co dzień albo od święta.
"Go Walking Down There, "Baby Did a Bad Bad Thing", "Goin' Nowhere"
*
46. To tu, to tam Grzegorz Turnau 1995
Jednym z moich najwcześniejszych związanych z muzyką wspomnień jest teledysk do "Cichosza" Turnaua, który namiętnie w połowie lat 90. zamiast reklam emitowano swego czasu w Telewizji Polskiej. To też być może była jedna z pierwszych dorosłych piosenek w moim dziecięcym repertuarze piosenek do nucenia pokątnie i wyśpiewywania całkiem otwarcie. To jednak nie przełożyło się w kolejnych latach na moje Turnauem zainteresowanie. Uważałem go w najlepszym razie za sztywniaka śpiewającego dla starych bufonów. Miałem poczucie, że słowne szarady są dla niego ważniejsze niż forma i treść. Teraz gdy sam jestem stary, a kontekst dla muzyki Turnaua mam szerszy, sprawy zdają mieć się inaczej. Od pewnego czasu mimochodem zaprzyjaźniałem się tête-à-tête z kolejnymi Turnaua utworami, a wszystkie tropy prowadziły do To tu, to tam, które choć miało być upiornie monotonne ze względu na prymat tekstu nad muzyką i fortepianowe aranże, a okazało się zaskakująco zręcznie zrównoważone, kipiące od intrygujących interpretacji nawet ciekawszych tekstów. Piszę o tym tak, jak gdybym po raz pierwszy się właśnie teraz z nimi mierzył, w rzeczywistości spotkań przez lata było wiele, tylko ja nie zawsze byłem tak uważny.
"Pompa, "Natężenie świadomości", "Atlantyda"
*
45. Emperor Tomato Ketchup Stereolab 1996
Z jednej strony dyskografia Stereolab wydaje się ze względu na specyficzną melodykę i zajmujący charakter, dość monolityczna, z drugiej zawsze miałem poczucie, że jej najjaśniejszym punktem w rozumieniu ogółu jest właśnie Emperor Tomato Ketchup z 1996. Z jakiegoś powodu tę właśnie płytę wybrałem sobie do przesłuchania lata temu, a później wracała do mnie albo ja do niej w tej czy innej formie. Zdziwiło mnie zatem dość mocno, że zarówno komercyjnie, jak i krytycznie lepiej przyjęto kolejne Dots and Loops, którego słuchałem po raz pierwszy dopiero niedawno i też jest super. Jednak moim głównym skojarzeniem ze Stereolab na zawsze pozostanie ketchup, ketchup lejący się, o wręcz podejrzanej konsystencji, ale bardzo smaczny. Taka też jest ta płyta. To płyta o podejrzanej konsystencji i to jest jednocześnie nietypowy komplement i mój największy zarzut względem i tego krążka, i muzyki Stereolab ogólnie. To świetnie zrealizowana hipnotyzująca mieszanka stylów retro i futuro pod flagą indie rocka z francuskim twistem (czy raczej -- avec une touche française), który cholernie dodaje jej animuszu. Słucha się tego całościowo genialnie -- to muzyka stworzona dla formatu płyty długogrającej -- ale trudno się jej zaczepić. Ja jestem prostym słuchaczem -- potrzebuję singla. Nie przeczę, że u Stereolab nie ma kompozycji quasisinglowych, ale jednak tutaj wszystko płynie. Gdyby jednak nie Stereolab, być może ani Arcade Fire, ani Sufjan Stevens nie zrealizowaliby swoich najlepszych nagrań w sposób, w jaki to zrobili.
Niewątpliwa kulminacja kariery Depeche Mode i płyta, którą można podzielić ich dyskografię na pół. To raczej symboliczne niż faktycznie przejście od synth popu do alt rocka, dzięki czemu wszystkie te dotychczas jednak dość chaotyczne, ale dojrzewające do swoich faktycznych form pomysły melodyczno-brzmieniowe doczekały się swojej najbardziej wyrafinowanej formy. Daleko mi do miłośnika Depeszy, a na Violatorze nie ma moich ulubionych piosenek grupy, ale jest coś obezwładniająco pociągającego w sterylnym i na wpół mechanicznym, ale jednocześnie pełnym bardzo organicznego, cielesnego wręcz napięcia brzmieniu tego albumu. Nawet radiowe "Enjoy the Silence", które normalnie nie miałoby prawa mnie uwieść, włączone w ciąg krążka odsłania produkcyjną wirtuozerię. Violator, za każdym razem, gdy poświęcę mu trochę uwagi, zabiera mnie do bardzo namacalnego dystopijnego świata, który, chociaż na co dzień nie jest moim światem, w tym wydaniu cholernie mnie bierze.
"World in My Eyes, "Personal Jesus", "Halo"
*
43. Brown Sugar D'Angelo 1995
Słuchanie Voodoo w liceum uważam za jedno z formatywnych dla mnie muzycznych doświadczeń, takie po którym nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej. W tym kontekście Brown Sugar zawsze było dla mnie rozczarowujące, chociaż chyba wcale nie musiało. Na swoim naprawdę zręcznie i ponadczasowo wykrojonym debiucie D'Angelo na zawsze zredefiniował to, czym i jaki mógł być neo-soul -- czerpał przy tym oczywiście z soulowej klasyki, nie pozostawał dłużny produkcyjnym trendom epoki, ale jednak to właśnie on (m.in. wraz z Alim Shaheedem Muhammadem z ATCQ i ich stałym współpracownikiem Bobem Powerem czy Raphaelem Saadiqiem) urzeczywistnił to na tym krążku. Mimo tego dość oczywistego osiągnięcia, długi cień Voodoo całkowicie zakrył dla mnie jakąkolwiek możliwość postrzegania Brown Sugar w jego własnym kontekście. Stąd zawsze, mimo jego niezaprzeczalnego kunsztu wokalno-produkcyjnego Brown Sugar wydawało mi się niewypełnioną do końca przestrzenią. Słuchając, szukałem trąbki Roya Hargrove'a, charakterystycznych bębnów Questlove'a, kolejnych wokalnych i dźwiękowych warstw, które uczyniłyby strukturę kolejnych numerów mniej przejrzystą. Brown Sugar zupełnie błędnie brałem za oczywistość, wydawało mi się zbyt proste. Dopiero gdy wróciłem do płyty teraz, pozostawiając Voodoo poza zasięgiem, w nowym milenium, Brown Sugar udało się zaintrygować mnie na własnych zasadach. Doceniłem niezrównane połączenie quiet stormu z hiphopowymi bitami, jazzujący laidbackowy vibe, przeprosiłem się z tytułowym utworem, który dotąd nie mógł wybrzmieć w pełni swojego potencjału -- blokowała go klątwa Voodoo.
"Cruisin', "When We Get By", "Brown Sugar"
*
42. Cozy Tatsurō Yamashita 1998
Jeśli myślicie, że estetyka city popu wyczerpała się w latach 70. i 80., ta płyta skutecznie podważy to jakże błędne przekonanie. Tatsurō Yamashita, żywa legenda japońskiego popu i jedna z sił napędowych gatunku, do dziś z powodzeniem kultywuje swój niepowtarzalny styl, a wydane w szczycie lat 90. Cozy to późny w kontekście szczytu jego scenicznej kariery, ale bynajmniej nie spóźniony klasyk. Yamashita z powodzeniem korzysta z dobrodziejstw objętości płyty kompaktowej, zbierając wydawane w ciągu poprzednich pięciu lat single i dopełniając je nowymi nagraniami do 72 minut. Efekt jest, zgodnie z tytułem, przytulny i nostalgiczny, bo metody produkcyjne Yamashity szczęśliwie oparły się wszelkim trendom epoki. To wielka słoneczna autostrada począwszy od połowy lat 60. i ukochanych przez Yamashitę (i przeze mnie) Beach Boysów, przez organiczny progresywny, ale lekki w odbiorze pop lat 70. aż do lat 90., do której słowem kluczem jest "hohoemi", czyli uśmiech. To muzyka, która w pewnym sensie nie zestarzała się ani o dzień, bo ze względu na swój charakter od samego początku była naturalnie ponadczasowa.
"Fragile, "Donuts Song", "Dreaming Girl"
*
41. Człowiek, który widział wszystko Rockfour 1994
Był czas, gdy aktywnie szukałem śladów lat 60. w nagraniach pierwszej połowy lat 90. Na różnych frontach stylistycznych dzięki uniwersalnej sile nostalgii powstał wówczas niewątpliwy pomost twórczy między tymi dekadami. W mojej głowie jednak lata 90. zdążyły od tamtego czasu ewoluować i przestałem tropić retroinspiracje. Mimo tego ucieszyłem się, gdy w moje ręce wpadła (choć nie dosłownie) płyta grupy Rockfour, której tytuł oryginalnie zapisywany po hebrajsku, tłumaczy się jako Człowiek, który widział wszystko. To pocztówka z Izreaela do psychodelicznej rewolucji końca lat 60., krążek, który można położyć na półce pomiędzy Sierżantem Pieprzem Beatlesów a którąkolwiek z pierwszych trzech płyt Os Mutantes. Rzecz nie jest wcale żadnym retrofilskim epigonem, gitary wybrzmiewają tutaj mocno i pewnie zgodnie z globalnymi tendencjami indie rocka lat 90., ale robotę robi tutaj melodyka kolejnych numerów. To naturalnie album typu song-cycle i najlepiej bez przebierania zanurzyć się w całość.
"Człowiek, który widział wszystko, "Dziura na księżycu", "Dokądkolwiek"* (tłumaczenia tytułów z angielskiego moje)
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (50-41)
"homogenic" - u mnie raczej też nie wyląduje w top 50, ale to oczywiście świetna płyta
"blowout comb" - wczoraj słuchałem i jest moc, ale za rzadko tego słuchałem żeby realnie rozważać do topu, może za kilka lat
"janet" - wolę drugi jej album, ale jeszcze będę ten przesłuchiwał wkrótce
"grace" - raczej pewniak do top 50
"ladies and gentlemen we are floating in space" - świetna sprawa, też ma szansę powalczyć
dobrze że jest d'angelo, bo będzie miał 2 głosy; skoro lista jest ustalona, to jestem ciekawy czy znów pojawi się gillian - u mnie na pewno, bo to mój ulubieniec od niej
stereolab jeszcze do odświeżenia, a turnau to mimo wszystko zaskoczenie
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (50-41)
Dyfeomorfizm napisał(a):dobrze że jest d'angelo, bo będzie miał 2 głosy; skoro lista jest ustalona, to jestem ciekawy czy znów pojawi się gillian - u mnie na pewno, bo to mój ulubieniec od niej
ja jednak jestem w stronnictwie "revelatora", ale myślę, że cie nie zawiodę
Dyfeomorfizm napisał(a):"janet" - wolę drugi jej album, ale jeszcze będę ten przesłuchiwał wkrótce
drugi z lat 90.? "velvet rope"? dla mnie wtedy za bardzo poszła w dance pop, a tu słychać wyjście z lat 80., a "rhythm nation" to dla mnie bezwzględnie numer jeden w jej dyskografii -- chociaż od lat nie słuchałem jej w całości
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (40-31)
40. Wide Open Spaces Dixie Chicks 1998
Jeśli kiedykolwiek skrytykowałem czyjąś ulubioną popową płytę za jej generyczny radiowy vibe czy archaiczną produkcję, tutaj możecie się odegrać. Wide Open Spaces trafiła na mnie lata temu w jakimś koszu wyprzedażowym, a ja bezwiednie wyciągnąłem do niej pomocną dłoń -- Chicks miały u mnie fory za świetną płytę, którą dekadę później zrobił im Rick Rubin. Nie byłem jednak absolutnie gotów na tę muzykę i przez długi czas płyta leżała na półce. Gdy jednak trio wróciło z Gaslighterem, a ja zacząłem odświeżać sobie ich repertuar, zabrałem całą ich dyskografię do samochodu i w ten sposób swojskie (wtedy jeszcze nie dla mnie, ale to koniec końców dobre słowo, by ten krążek opisać) Wide Open Spaces stało się być może jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych płyt w ogóle, a przynajmniej w ostatnich latach, kiedy w muzycznej galerii handlowej uprawia się niestrudzony window shopping, a z rozlicznych ulubionych płyt raczej tworzy się artefakty niż znajduje się w nich towarzyszy dnia codziennego. A to jest właśnie taka płyta na co dzień, utrzymana gdzieś pomiędzy organicznym country popem a country neo-tradycyjnym. Jest też kilka bardziej ckliwych balladowych momentów, ale jest tym jednak całkiem sporo charakteru, a numery, nawet jeśli pozornie dość banalne, przy bliższym poznaniu bronią się jakościowym songwritingiem.
"Tonight the Heartache's on Me, "There's Your Trouble", "Let 'Er Rip"
39. Natural Sonic Yoshiaki Ochi 1990
Natural Sonic Yoshiakiego Ochi to płyta, którą z całym przekonaniem można określić jako odkrytkę -- zagubioną w czasie i przestrzeni przez prawie dwie dekady aż do premiery skarbnicy japońskiego ambientu i new age'u -- składanki Kankyō ongaku wydawnictwa Light in the Attic. To muzyczny świat, z którego istnienia do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy. Gdyby nie przypadek nigdy nie przypuszczałbym też, że to estetyka, której potrzebowałem w swoim życiu. Bardzo szybko stało się to jednak dla mnie absolutnie jasne i niebawem zacząłem chwytać za kolejne nitki i docierać do oryginalnych kontekstów umieszczonych na płycie utworów. Wśród tych kontekstów Natural Sonic Ochiego stał się nawet jeśli nie moim ulubionym odkryciem, to jednym z tych, które najlepiej wpisały się w moją codzienność. To dziesięć opartych głównie o perkusjonalia, ale zaaranżowanych w duchu ambientalno-new-age'owym instrumentalnych kompozycji, rozmyślnie ułożonych w hipnotyzujący cykl. Muzyka, która harmonizuje i wycisza, ale jednocześnie pobudza i zajmuje. Osobliwy dźwiękowy pejzaż jakiejś odległej krainy, pomysł na niezobowiązującą ucieczkę w wyobraźni po długim dniu w pracy.
"Ear Dreamin'", "Dawning", "Urban Kogili"
*
38. Księżyc Księżyc 1996
Absolutnie niezwykła płyta w kontekście polskiej muzyki i muzyki lat 90. w ogóle. Czerpiąca garściami z folkloru, ale przetwarzająca go kreatywnie surrealistyczna dźwiękowa baśń, która przez długi czas z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkrywać na nowo. Z początku wyobrażałem ją sobie bardziej pastoralnie i być może dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby się z tą piękną muzyką oswoić na jej zasadach. Księżyc bowiem meandruje pomiędzy rozmaitymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od awangardowych zrywów, które pewną pozorną harmonię rozbijają nieco zbyt definitywnie. Jest w tym coś z horroru i być może dlatego, choć obcowanie z Księżycem sprawia mi olbrzymią przyjemność, nigdy pewna bariera między nami nie zostanie przekroczona.
"Ile ma lat?, "Verlaine I", "Zakopana"
*
37. Let Love In Nick Cave and The Bad Seeds 1994
W dyskografii Cave'a, którego raczej cenię niż przeżywam, zawsze byłem wielkim orędownikiem "Murder Ballads". Plugawe historie z folkowym rodowodem w formie słowno-muzycznej absolutnie im odpowiadającej -- na swój sposób mnie to uwodzi, choć zawsze gdy do tej płyty wracam, okazuje się, że działa na mnie bardziej koncepcja płyty niż sama zawartość. Są tam momenty znakomite, ale całość wydaje się niezbalansowana. Inaczej jest w przypadku chyba najbardziej kultowej z kultowych w dyskografii Cave'a płyt -- "Let Love In" eksploruje ten sam gotycki nastrój, który z szczodrze z rozbiegu przypisuję "Balladom", ale robi to w sposób bardziej koherentny. Jego jądro jest gęste, posępne, zapalne i rozlewa się, wypełniając kolejne utwory. Dzięki temu dotychczas pozbawiony życia październik przybiera formy obsesyjne, popędliwe i twórcze. Trzymam tego Cave'a na podorędziu w otoczeniu mu właściwym Timber Timbre, PJ Harvey, Toma Waitsa czy schyłkowego Leonarda Cohena, na czarną godzinę, by ją rozjątrzyć, rozczerwienić, zabielić nawet.
"Do You Love Me?, "Red Right Hand", "Thirsty Dog"
*
36. One in a Million Aaliyah 1996
Istnieją też płyty-duchy, które są obecne w naszym życiu w sposób niebezpośredni, ale jednak nie da się podważyć ich wpływu na nas i nasze inne muzyczne wybory. Dla mnie takim krążkiem od zawsze było One in a Million -- stadium pośrednie między niedojrzałym debiutem a katartycznym finałem, w dodatku wykoncypowane tak, by zająć całą możliwą powierzchnię płyty kompaktowej. Z tych dwóch powodów One in a Million towarzyszyło mi, przez lata i regularnie, ale raczej we fragmentach. I chociaż dzisiaj też zupełnie naturalnie wolę podzielić sobie odsłuch na części -- być może to nigdy nie będzie album, który połykam w całości -- ujmują mnie wielowarstwowe wokale Aaliyah, subtelne i dynamiczne zarazem, które jak się okazało po latach, skutecznie wyznaczyły nowy kierunek wokalny w kobiecym R&B, oraz niuanse produkcyjne Timbalanda w tym odległym 1996 roku, dzięki którym pozornie schematyczne numery mid-tempo nabierają nieoczekiwanego wyrazu, jak wtedy, gdy w połowie zdającego się płynąć bez końca "Choosey Lover" następuje przeskok na nowy bit, co przyjemnie konfunduje, hipnotyzuje wręcz odbiorcę aż samego końca.
"Everything's Gonna Be Alright, "Hot Like Fire (Groove Mix)", "Choosey Lover"
*
35. Orange Denki Groove 1996
Z jednej strony krytykuję tanie poczucie humoru Świetlickiego, z drugiej sam odbieram sobie prawo moralne do takich osądów, wynosząc na piedestał Denki Groove, u których humor podobnego rodzaju stanowi trzon działalności. Orange to najgorszy rodzaj płyty -- definicja hardej wixy, która jest jednocześnie pastiszem i zupełnie na poważnie. Jakby horda znerwicowanych kaishainów w piątkowy wieczór wyległa do barów karaoke i sytuacja wymknęła się spod kontroli. Kac Vegas po japońsku, tylko w formie stricte muzycznej. Jest w tym wszystkim jednak jeden detal, który nie tylko ratuje sytuację, ale odwraca jej odbiór o sto osiemdziesiąt stopni -- wyobraźnia. Porównajmy Kac Vegas z Druhnami Kristen Wiig, a potem jeszcze Druhny z Barbie Grety Gerwig -- wyobraźnia jako umiejętność operowania absurdem, przeważa szalę. A trzeba dodać, że gdy Denki Groove bawili się sprowadzonym z Europy i Ameryki techno, wciąż była to w Japonii rzecz względnie nowa.
"Dare da!, "Mama kēki", "Kirā pomato"
*
34. Screamadelica Primal Scream 1991Screamandelica Primal Scream była dla mnie zawsze, czy raczej od kiedy ją poznałem lata temu, czymś całkiem oczywistym. Kreatywnie zacierającym granice pomiędzy muzyką gitarową a taneczną, owszem, ale mnie zawsze tego rodzaju odważne połączenia interesowały, raczej niż odstręczały. Nie było dla mnie oczywiście zaskoczeniem, że w owym 1991 roku Screamandelica zburzyła pewien niewidzialny, ale namacalny mur między odizolowanymi do tej pory muzycznymi światami. Z pewną ekscytacją odkryłem jednak, że trzydzieści lat później wciąż wielu uznaje ten krążek za kontrowersyjny, niewystarczająco gitarowy lub nadmiernie taneczny, co wbrew pozorom nie musi wcale sprowadzać się do tego samego zarzutu. I jakkolwiek rozumiem, że nie każdemu hasło w tytule jednego z numerów "Don't Fight It, Feel It" może sprzedać mindset na ten słoneczny trip, dla mnie od zawsze to był klucz do tego krążka. Rzecz nie jest wybitna, klasyczny status zawdzięcza w dużej mierze pomysłowi na siebie, niektóre numery wyciągnięte z kontekstu płyty wydają się zmierzającymi donikąd szkicami, ale jako całości współdzielącej pieczołowicie wyważoną dynamikę i psychodeliczny vibe, płyty naprawdę słucha się pięknie. To wycieczka do jakiegoś lepszego miejsca, gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a trawa bardziej zielona.
"Movin' On Up, "Loaded", "Shine Like Stars"
*
33. O.gród K.oncentracyjny Świetliki 1995
Napisać, że gdy pierwszy raz usłyszałem debiut Świetlików, czułem się zbity z tropu, to mało. Nie miałem pojęcia, co z tym zrobić. Do niczego mi to nie pasowało -- Świetlicki, zupełnie zresztą zasadnie, wydał mi się antypatyczny, utworom opartym na jego deklamacjach brakowało melodii, a kontekst był całkowicie surrealistyczny. Teraz myślę, że mogłem w sumie wyjrzeć przez okno z otwartą głową i uznać, zasadnie, że wszystko to co słyszę, pozostaje w zupełnie naturalnej symbiozie z tym, co piętrzy się dookoła mnie -- nawet nie tylko w wietrzne jesienne popołudnia, ale w ogóle. Ale wciąż było wtedy we mnie za dużo jakiejś jasnej idei zakłamującej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Nie potrafiłem tego przyjąć. Myślę, że wrota w kierunku Świetlickiego otwarły się dla mnie jakoś w okolicy premiery Zabij to i wyjedź z tego miasta Wilczyńskiego, który co prawda umuzyczniono Nalepą, ale równie dobrze można byłoby wykorzystać Świetlickiego. Film zresztą nie stanowił dla mnie jakiegoś estetycznego przełomu, był raczej punktem, który uzmysłowił mi, że jestem już gotowy na przyjęcie tej wewnętrznej pluchy, która dała podwaliny mizantropicznemu, sarkastycznemu, dosadnemu, ale też jakże przecież poetycznemu światu Świetlickiego. I wtedy w O.grodzie k.oncentracyjnym rzeczy zaczęły dla mnie znajdować swoje miejsca, a i ja sam odnalazłem w sobie miejsce dla niego -- zupełnie naturalnie. W końcu zaakceptowałem, że też jestem częścią tej paskudnej poetyki, że ja nie jestem pełen bez niej, a ona może i jakoś do mnie wyciąga swoje chude długie palce. Jedyne, co w dalszym ciągu mnie odstręcza to jakieś takie poczucie w Polsce lat 90., że nie można było takiej płyty zrobić na poważnie, bez doprawienia jej tu i tam dozą jakiegoś dziadowskiego gówno kabaretu. Mam jednak ten przywilej, że mogę te elementy z plejlisty usunąć na wieki, co zresztą nie bez satysfakcji uczyniłem.
"Opluty (44), "Nieprzysiadalność", "Parasolki"
*
32. Going Blank Again Ride 1992
Po raz kolejny płyta, której fundamentem są brudne shoegaze'ujące gitary, i po raz kolejny w innym ujęciu. Going Blank Again to doskonała fuzja poprockowych melodii i alternatywnego psychodelicznego brzmienia w zaskakująco słonecznym ujęciu. O ile jednak na Loveless (także łączącym shoegaze i pop w mistrzowski sposób) melodie są głęboko zakopane pod trudną do przeniknięcia dźwiękową tkanką, Ride wychodzi prostolinijnie naprzeciw słuchacza, pożyczając inspiracje od The Stone Roses, wczesnego R.E.M., może nawet Prefab Sprout, i dokładając brzmieniową cegiełkę do rodzącego się właśnie britpopu. Niezależnie jednak od tego, z której strony do tego krążka się zbliżymy, czy poświęcimy mu więcej zainteresowania, czy pozwolimy wtopić się w tło, trudno będzie zanegować jego ładunek energetyczny.
"Twisterella, "Leave Them All Behind", "OX4"
*
31. Things Fall Apart The Roots 1999
Chociaż z całą pewnością nie można nazwać Things Fall Apart płytą soulową, dla mnie zawsze będzie to swoisty prequel do wydanego rok później Voodoo D'Angelo -- jeden z tych albumów, które nieodwracalnie zmieniły moją percepcję muzyki, a przez to i moje życie w ogóle. Obie, podobnie jak Mama's Gun Badu i Like Water for Chocolate Commona (które jednak pozostały stylistycznie nieco obok), były zresztą nagrywane w tym samym czasie w Electric Lady Studios przez nieformalny wówczas kolektyw twórczy Soulquarians pod wodzą Questlove'a i nieodżałowanego J Dilli. Wkładu Questlove'a w oba projekty nie da się zresztą przecenić i analogia między obiema płytami, która od zawsze była dla mnie oczywista, wynika właśnie z charakterystycznej oprawy rytmicznej Questa. Produkcyjnie zresztą grupa bardzo naturalnie inkorporuje elementy jazzowe, co nie jest w żaden sposób wyjątkowe w kontekście ich dyskografii, ale daje mi, jako słuchaczowi średnio wkręconemu w amerykański społeczno-polityczny rap, naturalny element zaczepienia, co czyni każdorazowy przelot przez Things Fall Apart niesamowicie satysfakcjonującym.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (40-31)
dobrze że są dixie chicks, choć po przesłuchaniach sądzę że u mnie jeśli się pojawią, to jednak z "fly"
nick i the roots bardzo cieszą
aaliyah lubię, aczkolwiek chyba niestety nie wystarczy na top 50
księżyc postaram się dzisiaj przesłuchać, bo pamiętam że jest to niezła płyta i zapisałem ją jako potencjalnego kandydata do topu (świetliki zresztą tak samo, choć tam jest to potencjalność bardzo hipotetyczna)
za wcześnie na typowanie podium, ale jestem ciekawy czy znów top 2 zajmą wyłącznie kobiety - jest na to szansa, bo spodziewam się lauryn w tych rejonach i prawdę powiedziawszy nie widzę dla niej rywala u Ciebie
(28.08.2023 11:13 AM)AKT! napisał(a): drugi z lat 90.? "velvet rope"? dla mnie wtedy za bardzo poszła w dance pop, a tu słychać wyjście z lat 80., a "rhythm nation" to dla mnie bezwzględnie numer jeden w jej dyskografii -- chociaż od lat nie słuchałem jej w całości
tak, "velvet rope" - właśnie skończyłem słuchać "janet" i jakościowo nie widzę tu wyraźnego odchylenia na żadną ze stron, ale jednak sentyment robi swoje; jej płyty z lat 80. oczywiście znam i lubię, ale dawno ich nie słuchałem, co po tym topie na pewno się zmieni
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (40-31)
nie będę owijał w bawełnę -- macie rację, lauryn na pewno będzie zresztą w zeszłym tygodniu album obchodził 25-lecie; jakoś tym razem się z nie zsynchronizowałem klimatycznie z nim, ale trudno mi ten upływ czasu objąć wyobraźnią w tym kontekście
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (30-26)
30. The Soft Bulletin The Flaming Lips 1999
Zacząłem słuchać Flaming Lips dekadę po tym, jak ukazał się The Soft Bulletin, w okresie premiery Embryonic. W krótkim czasie zachwyciłem się wówczas Yoshimi'm, zaintrygowałem At War With the Mystics, które ukazało się także na DVD-Audio w 5.1, na temat którego ktoś gdzieś w internecie zapiał, że jest zjawiskowe i na tym wyobrażeniu, jak ta zjawiskowa edycja mogłaby wybrzmieć i dla mnie, gdybym miał tę płytę i odtwarzacz do niej, zbudowałem sobie wyobrażenie o Flaming Lips. Prawda jest taka, że nigdy więcej w życiu nie słuchałem tyle Flaming Lips, co wtedy. Czwartym i ostatnim elementem mojej ówczesnej zajawki było wydane u schyłku lat 90-tych The Soft Bulletin, które zdeklasowało dla mnie ich kolejne krążki od pierwszego odsłuchu -- tyle pamiętam. Wracałem później do tej płyty, ale bez odpowiedniej higieny odsłuchu i gdy stanąłem przed nią teraz, choć brzmiała znajomo, musiałem dokonać pewnej rekonstrukcji, która udała mi się całkiem nieźle -- każdy kolejny odsłuch, a było ich ostatnio kilka utwierdził mnie w przekonaniu, że "to jest to", cokolwiek miałoby tym być. Myślę, że może całkiem zrównoważona proporcja pomiędzy tym jak normalna jest to muzyka, a jej psychodelicznym, spacerockowym sznytem. To album, którego słuchając, można odnieść wrażenie, że człowiek powoli, całkiem naturalnie zaczyna unosić się w powietrzu -- nie ma w tym zresztą nic dziwnego. W kontekście tej muzyki to zupełnie adekwatny stan. Jednocześnie Flaming Lips są w tym wszystkim mocno pogrążeni w jakiejś melancholii, która nie jest jednak dojmująca. Jest naturalna, podobnie jak naturalna jest melodyka tej płyty -- znowu nie nadzwyczajna, ale nienachalnie przyjemna, niebanalna na tyle, że nie da się tej płyty zbyt szybko wyczerpać, no i licująca z warstwowymi aranżami, które z kolei doskonale oddają wszystko inne. W tamtym okresie, gdy poznałem i zachwyciłem się The Flaming Lips, to właśnie ich produkcyjna wirtuozeria ujęła mnie najbardziej. I teraz w przyjemnością odkryłem to na nowo.
"What Is the Light?", "Waitin' for a Superman", "Race for the Prize"
29. Spirit Willie Nelson 1996
Był czas, że nie rozumiałem fenomenu Williego Nelsona. Moi ulubieni muzycy śpiewali jego piosenki i mówili o nim czule, a ja sięgałem po jego utwory i odkładałem je obojętny. Potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że potrzebuję w swoim życiu muzyki Williego być może bardziej niż jakiejkolwiek innej. Gdy śpiewa, czuję się dobrze i bezpiecznie, nawet gdy są to rzeczy melancholijne, a może właśnie szczególnie wtedy. Melancholijny Willie sprawia bowiem, że rzeczy niełatwe wydają się proste -- ich natura jest zupełnie ludzka, a pewna harmonijność w (z braku lepszego słowa) konfrontacji z człowieczeństwem, która jest immanentną częścią jego sposobu bycia i twórczości, daje mi oparcie, gdy sam kluczę. Spirit to jedno z takich sekretnych przejść, za którym znajduje się prawdziwy i szczery Willie, w kameralnym anturażu opowiadający swoje historie w formie klasycznych ballad country. Jest w tym wiele goryczy, ale zmiękczonej oddaniem i przełamanej zrozumieniem.
"She Is Gone", "You're Memory Won't Die in My Grave", "I'm Not Trying to Forget You Anymore"
*
28. Hollywood Town Hall The Jayhawks 1992
Jest takie miejsce gdzieś pomiędzy sierpniowym zachodem słońca na przedmieściu a lutowym mroźnym porankiem na przysypanej śniegiem wsi, jakaś abstrakcyjna przestrzeń w mnie, którą w pełni realizują nagrania The Jayhawks. W ich aż do kości amerykańskim alternatywnym folk-roots-country-rockowym sosie zawiera się cała wielka historia amerykańskiej americany -- od The Band po Steve'a Earle'a. Mają też talent songwriterski i wykonawczy, choć nie jestem pewien, czy tego typu muzyka zrodzona z jakiejś międzypokoleniowej, pozostawionej poza czasem synergii nadaje się do tego, żeby komplementować ją na tym poziomie. Chodzi bardziej o to, jakie emocje przekazuje i wywołuje. Tego ja szukam na tym krążku, ilekroć mam taką potrzebę. Nie jestem przy tym absolutnie przekonany, że Hollywood Town Hall to najlepszy album The Jayhawks. Zwykle słucham mozaiki ich nagrań zebranych z rozmaitych krążków, dopóki wołanie we mnie nie ucichnie. Wybrałem ją, ale polecam też uwadze kolejne dwie Tomorrow the Green Grass i Sound of Lies -- pięknie dopełnią ten słodko-gorzki pan-amerykański tryptyk.
"Take Me With You (When You Go)", "Waiting for the Sun", "Nevada, California"
*
27. Dr. Octagon Dr. Octagon 1996
Wiem, że Kool Keith to jeden z tych raperów, którzy do dziś mają mocny cult following, ale ja nigdy nie byłem fanbojem. Doceniam specyficzną mieszankę błazeństwa i inteligencji, która stanowi trzon jego scenicznej persony, niewątpliwie ma też rapowe kwalifikacje i naprawdę nienaganne flow i to wszystko procentuje także na tej płycie. Ale nigdy mnie tym nie porwał jak chociażby Del the Funky Homosapien, którego, ilekroć usłyszę, morda mi się cieszy. Mimo tego Dr. Octagon jest płytą zupełnie niesamowitą -- Kool Keith oczywiście dostarcza treści, prowadzi tę historię przez jakieś niewyobrażalne wertepy, kosmiczne odziały szpitalne, itd., ale sedno tej płyty stanowią dźwiękowe kolaże Dana the Automatora, który tę płytę wyprodukował na skraju hiphopowego twardogłowia i hiphopowej awangardy, z boombapowym fundamentem, turntablistyczną przewrotnością i horrorcore'owym kosmicznym i hypnotyzującym posmakiem. Nie bez kozery wspomniałem Dela, wraz z nim doprowadzi temat do perfekcji cztery lata później na krążku projektu Deltron 3030, ale Dr. Octagon nie pełni tu wyłącznie roli preludium -- to inna historia, mniej epicka, a bardziej garażowa, niewiarygodnie zajmująca.
"Blue Flowers", "Technical Difficulties", "3000"
*
26. 4 to 3 Mishio Ogawa 1991
Zastanawiałem się nad tym przy okazji tego zestawienia, jak zmienia się kryterium anachroniczność brzmienia. Problem zawieszenia brzmienia w czasie względem aktualnych trendów, coś co niewątpliwie ciąży większości płyt, których dotyczy w momencie ich premiery, po 30 latach w zasadzie traci jakiekolwiek znaczenie. Pojawia się za to niechybnie kontekst tych 30 lat, po których możemy próbować ocenić, czy muzyka zestarzała się dobrze czy źle, czy jest w niej coś ponadczasowego, co sprawia, że kwestia upływu czasu staje się problemem wtórnym. "4 to 3" Mishio Ogawy jest doskonałym studium tego zagadnienia. Wydany w 1991 roku krążek produkcyjnie wydaje się przynależeć jeszcze do lat 80., jest przy tym na tyle różnorodny instrumentalnie, że choć można wpisywać go w rozmaite konteksty, sam wydaje się najlepszym kontekstem dla siebie. Z jednej strony można uznać go za schyłkowy przykład syntezatorowego kayōkyoku, z drugiej jego słoneczna natura i progresywne spektrum wpływów przybliżają go nawet do spadkobierców city popu, jego artystowska natura, post-new-age'owy vibe i korzenie tkwiące w nowej fali są nie do podważenia, ale koniec końców trudno znaleźć dla niego bezpośrednią analogię. To przy tym rzecz jak najbardziej popowa, bogato i różnorodnie zaaranżowana, kładąca nacisk jednocześnie na rytmikę i na melodykę, niedająca nazwać się prostolinijną, ale też nie przekombinowana. Baśniowa okładka dobrze oddaje charakter tych kompozycji związanych z szeroko rozumianą rzeczywistością jedynie do pewnego stopnia. To muzyka, która niechybnie należy do przeszłości, ale czyni z tej przynależności swój atrybut -- nie znajdując swojego odpowiednika w teraźniejszości, nie podlega konwencjom o anachroniczności brzmienia, nawet jeśli mogło się tak wydawać, gdy ukazała się w 1991.