RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (25-21)
25. Come My Fanatics... Electric Wizard 1997
Mimo mojego przywiązania do Dopethrone i sentymentu do Black Masses, od którego zacząłem de facto słuchanie Electric Wizard, to Come My Fanatics zdaje się najpełniej oddawać to, co w muzyce grupy lubię najbardziej. Otępiający głębią gitarowy groove, świdrujące elektryczne riffy przyprawiające o dreszcze, rozlewające się niemal bezładnie kompozycje, ale jednak jakoś zakulisowo okiełznywane. Wszystko to ma oczywiście akompaniować jakimś mrocznym nocnym rytuałom, które ja pozostawiam w sferze wyobraźni. To, co odróżnia jednak ten krążek od swojego niemożliwie bardziej sławnego następny, to jego pewna namacalna formatywność konwencji, która tam była już właściwie potwierdzana. I ten kreatywny proces uwzględniał odstępstwa od ortodoksji, ponieważ nie istniało jeszcze do końca brzmienie zespołu i nie zgromadziła się wokół horda słuchaczy o zamkniętych głowach, którzy mogliby na nią rzucać klątwy (finansowe). Dzięki temu chociażby mamy tutaj fantastyczny eksperymentalny numer "Ivixor B/Phase Inducer", absolutnie poza kanonem dorobku zespołu ze względu na niezrozumienie zakutego fandomu. Mam zresztą z tym albumem pewną historyjkę, która nie zdarzyła mi się dotąd ani razu więcej -- kupiłem bowiem tę płytę kiedyś w małym sklepie w Leeds, gdy odwiedzałem przyjaciół, którzy tam mieszkają, i już po powrocie do Polski okazało się, że oba krążki zawierają tę samą płytę ze stronami A/B. Uczciwy właściciel przeprosił za błąd wydawcy i dosłał mi do Polski strony C/D.
Ciekawa sprawa, ta płyta. Wydana na przełomie milenialnym, w czasie, gdy na całym świecie sprzedawano więcej fizycznych kopii albumów długogrających niż kiedykolwiek wcześniej i później, to jedna z tych wielkich płyt-pomników japońskiego rocka, wymieniana jednym tchem z kolejnym Shōso Strip, które kontynuowało gitarowy schemat debiutu. Gdy w połowie roku wreszcie reedytowano na winylach dyskografię Sheeny, nie płakałem, gdy spóźniłem się z zamówieniem tego albumu -- nigdy nie był mi szczególnie bliski -- zacząłem słuchanie Sheeny od jej bardziej współczesnych rzeczy, gdzie gitary ustąpiły miejsca elektronice i orkiestrowemu jazzowi wokalnemu. Ale od tego czasu zacząłem nerwowo przeglądać oferty sprzedaży Muzai Moratorium i ten brak, który nie miał mi wcale przeszkadzać, stał się impulsem, by zacząć tej płyty słuchać na poważnie. Wielu japońskich słuchaczy uważa ten album za opus magnum dyskografii artystki, ja będę bardziej ostrożny w ocenach -- niewątpliwie gitarowa odsłona Ringo, z jej mocno 90sowym produkcyjnym sznytem, ale też melodiami wybuchającymi popowymi refrenami, które śmiało można by zestawiać z tymi późniejszymi, jest dla mnie odrobinę zbyt prostolinijna, o ile sama Sheena Ringo kiedykolwiek była prostolinijna. Ta oczywista sprzeczność pchnęła ten krążek wysoko na mojej liście.
"Tadashii machi", "Kabukichō no joō", "Sido to hakuchūmu"
*
23. Zauberberg / Königsforst Gas 1998
Do klasycznego Gasa z lat 90. dotarłem dopiero po Narkopopach i Rauschach, gdy już wiedziałem, które odcienie techno mogę uznać choć trochę za moje. Do płyt Zauberberg i Königsforst, obu wydanych na przestrzeni 1998 roku i z tego powodu śmiało zaprezentowanych przeze mnie w dwupaku, usiadłem więc już jako tako wyedukowany i mający pojęcie o tym, czego się spodziewać. Gas komponuje nocne pejzaże, chociaż pożycza wiele z ambientu, nie sposób uznać, że jest oniryczny. Jest w jakiś sposób szorstki i w jakiś sposób organiczny, ale nie są to sposoby bycia z tych oczywistych. Specjalizuje się w hipnozie, w koncepcyjnych wędrówkach, wprowadzany przez niego trans ma w sobie coś z rave'u, ale tylko częściowo. Bywa surrealistyczny lub kojący. Zauberberg i Königsforst to dwa kolory tego zmysłowego spektrum, niezupełnie przeciwstawne, raczej ujmujące niuansami. To muzyka-plastelina, może dlatego tyle potrafię z niej czerpać, bo układa się do mnie tak, jak akurat tego potrzebuję.
"Zauberberg 3", "Königsforst 5"
*
22. Canticles of Ecstasy Sequentia 1994
Nie jest to być może brzmienie lat 90., a ze mnie żaden znawca średniowiecznej muzyki chóralnej, ale Canticles of Ecstasy niemieckiej grupy Sequentia z utworami mistyczki i kompozytorki Hildegardy z Bingen żyjącej przed 900 laty, zajmuje szczególnie miejsce w moim życiu. Nie jest to muzyka, której słucham nieprzerwanie, ale gdy jej potrzebuje, nic nie jest w stanie jej zastąpić. Uczucia, które tej muzyce towarzyszą, są trudne do rozplątania. Pradawne hymny w tym kunsztownym wykonaniu mają w sobie coś podniosłego i tajemniczego, a jednocześnie medytacyjnego i kojącego. Są w nich miłość, tęsknota i trudna do opisania głębia. Wreszcie poczucie jakiegoś ponadczasowego przymierza, którego nie da się sfingować.
"Ave Maria, O auctrix vite", "O vis eternitatis", "O tu suavissima virga"
*
21. Sheryl Crow Sheryl Crow 1996
W latach 90. kategoria muzyczna "singerka/songwriterka z gitarą" pękała w szwach. Moją dziewczyną z gitarą z wyboru została Sheryl Crow, choć wyboru dokonałem niezbyt świadomie i już w kolejnej dekadzie, kiedy zafascynowany Ameryką miałem poczucie, że Crow jest trochę country, a to był wtedy świat zupełnie niedostępny tutaj w Europie -- nie grano tej muzyki w radiu, nazwiska wielkich gwiazd były zupełnie anonimowe, płyty trzeba by w ciemno sprowadzać zza oceanu. Crow natomiast była międzynarodową gwiazdą popu, była przy tym mniej sterylna niż pozbawiona gitary Shania Twain, mniej dramatyczna i balladowa niż (również bez gitary) Faith Hill, ale bardziej country niż gitarowa Alanis Morrissette. Jej druga płyta nie była moim pierwszym wyborem, ale gdy kilka lat później na fali masowych przecen płyt CD postanowiłem zostać kompletystą dyskografii moich wówczas ulubionych wykonawców, trafiła w moje ręce w podobnym czasie co pozostałe. Z początku wolałem Crow bardziej współczesną i mniej rockową (bo country w jej muzyce było jednak mniej niż mi się wydawało), ale przez lata rozproszonych bardziej towarzyszących niż uważnych odsłuchów, przekonałem się o bezsprzecznej wyższości tego krążka nad pozostałymi. Po intrygującym, ale nierównym debiucie zrealizowanym pod okiem Billa Bottrella, to tutaj Crow dojrzała jako songwriterka i zyskała pełną kreatywną kontrolę jako producentka. Historie, które opowiada Crow i towarzysząca im forma, są w większości zajmujące, fabularnie, aranżacyjnie i melodycznie. Można tę płytę pewnie ocenić powierzchownie jako jedną z wielu rockowych płyt lat 90. z kobiecym wokalem i spoko. Ja nie żałuję ani trochę, że poznałem ją na wylot.
"Home", "Everyday Is a Winding Road", "If It Makes You Happy"
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (25-21)
AKT! napisał(a):22. Canticles of Ecstasy
Sequentia
Kiedyś coś z tej płyty podsunęła mi faja (zresztą więcej niż raz, bo chyba zawsze po konkretnym utworze posuwają taki sam) i zabrzmiało bardzo dobrze, ale nie wgłębiałem się dalej.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (20-16)
20. Either / Or Elliott Smith 1997
Elliotta Smitha poznałem już po tym, jak ślubowałem wierność Sufjanowi Stevensowi i z początku byłem nieufny. Smith wydawał mi się wtedy kimś w rodzaju emo-Sufjana i choć minęło wiele lat, za każdym razem, gdy słyszę "Pictures of Me", ta myśl wraca do mnie natrętnie. Nie słuchałem nigdy Smitha wyczynowo, może dlatego, że w całej swojej melodyjności i pozornym wyciszeniu, był dla mnie zbyt mroczny. Mimo tego Either / Or z miejsca mnie zachwyciło. Było buntownicze w sposób, jakiego nie znałem. Naturalnie wraz z Elliottem pogrążałem się w jego melancholii, chłonąłem jego uczucia jakby były moimi własnymi. Wiem, że to nic nadzwyczajnego -- ale z perspektywy czasu coraz trudniej mi jednak o przymierze z płytą tego rodzaju. Tymczasem lata mijają, a muzyka Elliotta Smitha wciąż wydobywa za mnie tego emo dzieciaka, którym przecież nigdy naprawdę nie byłem. Czy aby na pewno?
"Pictures of Me", "Angeles", "Say Yes"
19. I Can Hear the Heart Beating as One Yo La Tengo
1997
Ten album to była miłość od pierwszego odsłuchu. Od tamtej pory znajduje się gdzieś w centrum mojego muzycznego uniwersum, jednocześnie pozostając na uboczu. Ile bym bowiem tej płyty nie słuchał, mam poczucie, że najlepsze między mną a nią dopiero ma się wydarzyć. Gdy trafiłem na nią po raz pierwszy nie wiedziałem, dlaczego, ale czułem, że trafiła, zgodnie w tytułem, w samo serce. Teraz gdy poznaliśmy się lepiej nie mam wątpliwości, że to wszystko przez Lou Reeda. Yo La Tengo są pogrobowcami brzmienia i podejścia The Velvet Underground -- "Spec Bebop" niemal bezpośrednio dialoguje z "Sister Ray". Yo La Tengo nie uprawiają jednak prostej imitacji, nie ignorują tego, co wydarzyło się w muzyce gitarowej w ciągu minionych 25 lat. Gitary są tu surowo garażowe jak u Velvetów, ale można się w nimi otulić na sposób shoegaze'owy. Proste interpretacje wokalne na skraju fałszu, jak u Velvetów, zyskują tu oniryczne rozmycie. Piosenek jest milion, ale nie ma się poczucia, że milion to za dużo. Wszystko płynie. Ale najważniejsze jest chyba jednak to kreatywne zespolenie surowości z subtelnym popowym podbiciem. Wszystko to pasuje do wszystkiego.
"Moby Octopad, "Sugarcube", "Little Honda"
*
18. Apple Venus Volume 1 XTC
1999
XTC ze swoim nowofalowym tłem, które wyewoluowało w melodyjny kameralny art pop, są w równej mierze zespołem moim i nie moim. Są w ich dyskografii płyty i utwory, które mogłyby dla mnie nie istnieć, ale są też takie, które mnie usidliły i sponiewierały. Pierwsza część Apple Venus wydanego w dwóch odsłonach na przełomie milenialnym to zaraz po kultowym Skylarking najbardziej wyjątkowa dla mnie płyta grupy. Rezonują ze mną i orkiestrowe aranżacje śmiało wykorzystujące smyczkowe pasaże, i nawiązujące do natury i dawnych obrzędów motywy, wokół których album oscyluje tematycznie. To muzyka, którą ze względu na bogate instrumentarium i psychodeliczny wajb można błędnie zaszufladkować jako stylistyczne nawiązanie do końcówki lat 60., ale w rzeczywistości trudno tę płytę jakkolwiek czasowo przyporządkować -- równie dobrze z dzisiejszej perspektywy można by uznać ją jako protoplastę niezależnego chamber popu, którego słyszeliśmy tyle dekadę później. To bardzo autorska i kunsztownie (choć nie bez potknięć i poświęceń) zrealizowana wizja przede wszystkim Partidge'a, który żeby ją urzeczywistnić właściwie rozmontował XTC. Czy było warto?
"I'd Like That", "Eastern Theatre", "River of Orchids"
*
17. Swing Slow Miharu Koshi & Harry Hosono Jr.
1996
Lata 90. były umiarkowanie łaskawe dla muzyków zgromadzonych na dworze Yellow Magic Orchestra, ale nie znaczy to wcale, że były całkiem bezowocne. Hosono wciąż blisko współpracował z Miharu Koshi, która stopniowo odchodziła od wymyślonego dla niej techno kayō w stronę osobliwej mieszanki wokalnego jazzu i francuskiego chanson. Zwieńczeniem ich trwającego ponad dekadę twórczego przymierza było wydane w 1996 roku Swing Slow, jedyny album sygnowany nazwiskami obojga artystów, gdzie zresztą śpiewają kilka utworów w formacie klasycznego jazzowego duetu. I sam album, zgodnie zresztą z tytułem, ale i zainteresowaniami muzycznymi Hosono i Koshi, jest emanacją koktajlowego, swingującego, ale w dużej mierze popowego jazzu, przełamywanego raz po raz retrofuturystycznymi elementami prosto ze space age popowej operetki. To płyta w równym stopniu chilloutowa co surrealistyczna. Rzecz, którą ze względu na dość nietypowy anturaż łatwo zignorować, a którą po bliższym poznaniu można postawić w towarzystwie najbardziej klasycznych produkcji ze stajni Yellow Magic Orchestra. Ja sam pewnie bym do tego krążka nie wrócił, gdyby nie wypuszczony przed dwoma laty na winylu nowy miks, który na nowo obudził we mnie zainteresowanie tym duetem.
"Western Bolero", "I'm Leaving It All Up to You", "Caravan"
*
16. Kytytsi Switłana Nianio 1999
Istnienie tej niesamowitej płyty to najpewniej moje największe muzyczne odkrycie tego roku. Switłana Nianio, ukraińska wokalistka mieszająca w swojej muzyce folk i awangardę, swój kameralny debiut zarejestrowała w Warszawie w 1998 roku, a w roku następnym rzecz została wydana nakładem polskiej oficyny Koka Records. Pomimo prostolinijnego anturażu ludowej urody Kytytsi nie jest płytą prostolinijnie folkową -- jest płytą magiczną, operującą swobodnie doskonale znanymi sobie środkami, by wyczarować świat, który istnieć może tylko w bajkach. To jedna z tych płyt, podczas odsłuchu których malują się słuchającemu przed oczami całe krajobrazy -- zbożowe pola, zielone pagórki, polne drogi, pasące się krowy, smagane wiatrem maki i chabry, zbierające się do odlotu jaskółki. To świat w którym nawet wiosenne roztopy mają poetyckie konotacje, a zima nigdy nie jest naga i szara. Nianio jest na tej płycie gdzieś wpół drogi między Vashti Bunyan a Księżycem w doskonałej równowadze operując naturalną, ponadczasową melodyką i aranżami lgnącymi podskórnie w stronę formalnych niepokojów cechujących XX-wieczną muzykę współczesną.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (20-16)
elliott znakomity, cieszy wspomnienie "angeles"
kompletnie nie spodziewałem się tu yo la tengo - nigdy mnie ta płyta do końca nie przekonała, ale nie słuchałem jej pod kątem podobieństw z velvetami, także dam szansę
pozostałych płyt nie słuchałem, ale na pewno wezmę się co najmniej za tą z 16, bo ma świetną okładkę
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (15-12)
15. Fantaisie militaire Alain Bashung
1998
Być może nigdy nie zacząłbym słuchać Bashunga, gdyby nie ta okładka, która w połączeniu z tytułem wkradła się do mojej wyobraźni, przygotowując grunt pod zawartość muzyczną, która do dziś potrafi powierzchownie mnie odstręczyć, by ostatecznie jednak wciągnąć mnie w swój bieg bez reszty. Ekspresja wokalna Bashunga jest dość surowa, a jego altrockowe muzyczne tło, które dopiero z czasem przybrało formy nieco bardziej tożsame z nowym chanson, to nie do końca muzyczne terytorium, na którym czuję się swobodnie. Ale Fantaisie militaire sięga w istocie po fantastyczne połączenia gatunkowe i rozwiązania produkcyjne -- z powodzeniem meandruje między gitarowym anturażem, przebijającymi się co rusz smyczkowymi aranżami a eksperymentalnym podejściem do materii wyrażonym najdobitniej w "Samuel Hall" śmiało żeniącym intertekstualny kontekst, drum-and-bassowy beat i podążającą za swoją własną melodyką recytacją Bashunga. Innym razem, w "2043" Bashung buduje swoją narrację na elektrycznie rozstrojonej sambie, w "Au pavillon des lauriers" sięga po motywy arabskie, które obudowuje adekwatnym downtempo. Mimo wszystko wyjątkowo poetycko nastrojona całość działa na wyobraźnię, do dziś odkrywając przede mną kolejne konteksty, choćby tylko w mojej głowie.
Ta płyta jest jak plaster na depresję, gdy po wieloletnim uzależnieniu od Pet Sounds, przesłuchaniu wszelkich dodatkowych nagrań z sesji nagraniowych i bootlegów, człowiek zastanawia się, czy po doświadczeniu tej płyty, istnieje jeszcze jakaś forma życia. Tą formą może być Gideon Gaye, które jest kontynuatorem tamtej barokowopopoej myśli w sposób możliwie najczystszy -- jest to oczywiście przeobrażenie zrealizowane w kreatywnym duchu, ale wierne myśli przewodniej nawet nie tyle tamtej bardzo piosenkowej płyty, co jej brzmieniu i uczuciom, które obcowanie z nim wywołuje w słuchaczu. The High Llamas chcieli przedłużyć te wszystkie idealnie melancholijne zachody wiosennego słońca, które nie mogłyby zajść tak, jak udało im się zajść, gdyby nie akompaniament Beach Boysów. Dzięki Gideon Gaye mogą zachodzić jak dotąd, idealnie melancholijnie, ale jednak na nowo. To oczywiście marna synekdocha, ale im częściej obcuję z Gideon Gaye, tym bardziej utwierdzam się w słuszności takiego rozumowania jego istnienia, które w przeciwnym razie można by pewnie odrzucić jako odtwórcze i ja sam być może w jakimś kontekście mógłbym oburzyć się na jego ikonoklastyczną śmiałość. The High Llamas tworzą jednak na bazie instrumentalno-aranżacyjnej tkanki Pet Sounds coś swojego -- piosenkowość tego materiału jest dość ulotna i zwykle ustępuje pierwszeństwa melodyce samej muzyki. Z początku słuchałem tej płyty jako ciekawostki, ale wrosła we mnie przez lata i nie wybrażam sobie bez niej życia po Pet Sounds.
"Giddy and Gay", "The Goat Looks On", "Track Goes By"
*
13. Kyūsai no gihō Susumu Hirasawa 1998
Nie pamiętam już dokładnie, czy przez Susumu Hirasawę odkryłem Satoshiego Kona, czy odwrotnie. W każdym razie to odkrycie łączy się w moich wspomnieniach ściśle ze sceną z surrealistycznej parady w Paprice, którą w sobie jedynie właściwy sposób udźwiękowił Hirasawa. Bramą do jego całej twórczości pozostaje jednak dla mnie Kyūsai no gihō z 1998 -- ukoronowanie dekady artystycznej ewolucji i twórczych poszukiwań własnych środków ekspresji. Hirasawa łączy tutaj niemożliwe przeciwieństwa -- wszechobecną elektronikę z rozbuchaną orkiestrowością, new age'owe motywy i ambientalne pasaże z upodobaniem do klasycznej marszowej rytmiki -- wszystko to pod jak najbardziej popowym sztandarem w stricte piosenkowej formule. Hirasawa jest mistrzem eklektycznej maksymalistycznej produkcji łączącej style i konteksty w nierozerwalne sploty. Jest w tym wszystkim coś mechanicznego i dystopijnego, ale jednocześnie podniosłego, czy nawet duchowego. Enigmatyczny tytuł, który można przetłumaczyć jako Techniki zbawienia, może lecz nie musi stanowić klucz do rozumienia pan-muzycznej i trans-humanistycznej wizji Hirasawy.
"Town-0 Phase-5", "Niwashi King", "Kyūsai no gihō"
*
12. Revival Gillian Welch 1996
Gillian Welch nie miała wcale szczególnie z górki w drodze do kariery muzycznej. Choć dorastała się w umuzykalnionym domu, wychowana w Los Angeles przez parę artystów scenicznych z Hollywood, krytycy długo kwestionowali w swoich recenzjach prawdziwość jej folkowego anturażu ze względu na jej nieprzystające korzenie. Ona sama jednak wielokrotnie podkreślała, że już na studiach, gdy pierwszy raz usłyszała muzykę bluegrass, było to dla niej jak objawienie. W 1996 artystka wydała swój debiutancki album Revival wyprodukowany przez legendarnego T-Bone Burnetta (odpowiadającego między innymi za brzmienie Rising Sand duetu Krauss-Plant), który odkrył ją podczas wieczoru talentów w barze w Nashville. Krążek stylistycznie przywodził na myśl czasy wielkiej depresji -- z tematyką oscylującą wokół uczuć rezygnacji, nieszczęścia i zamętu, podpartą surowym brzmieniem folku z Appalachów. Krążek, podobnie jak wszystkie kolejne, Welch zrealizowała w bliskiej współpracy ze swoim życiowym partnerem Davidem Rawlingsem, z którym dzieli pasję do klasycznego country i szeroko pojętej prostoty. Synergia duetu ma niewątpliwy wpływ na realizm songwritersko-wykonawczy, który cechuje wszystkie wypuszczone przez nich nagrania. Revival pozostaje do dziś najlepszą bramą do twórczego mikrokosmosu muzyków. Bieg kolejnych utworów składających się na krążek jest pod każdym względem niedościgniony.
"Ophan Girl", "Annabelle", "Tear My Stillhouse Down"
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (15-12)
słuchałem kilka razy tego bashunga, ale nic nie pamiętam, gillian oczywiście bardzo cieszy i szokuje że jest aż tak wysoko, a pozostałych dwóch nie znam
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (11-8)
11. Feldman: Rothko Chapel / Why Patterns? UC Berkeley Chamber Chorus / The California EAR Unit
1991Lata 90. kojarzą mi się szczególnie z kilkoma kompozytorami współczesnymi. Jednym z nich jest wywodzący się z nowojorskiej szkoły Morton Feldman, zmarły w 1987 roku. W latach 90. zainteresowanie jego twórczością wzrosło i doczekaliśmy się szeregu kultowych wykonań jego prominentnych kompozycji. Jeszcze przed dekadą sam zachwycałem się majestatycznym For Philip Guston, utworem, który niczym żywy organizm ewoluuje przez ponad cztery godziny, wprowadzając słuchacza w rodzaj medytacyjnego transu. Feldman, którego fascynowały dźwięki na skraju ciszy i kompozycje oparte na powoli przenikających się wybrzmieniach, wykształcił swój niepowtarzalny styl już w latach 70. i realizował swoje ewoluujące pejzaże także w bardziej kameralnym spektrum -- jak w Rothko Chapel z 1971 roku, niemal statycznym, niby pogrążonym we mgle lub na skraju nocy krajobrazem cichej kaplicy. Medytacyjny nastrój na płycie przechodzi w bardziej abstrakcyjne Why Patterns? na flet, fortepian i perkusjonalia, które łaskocze słuchacza pulsującą strukturą wyłaniającą się zza tej samej mgły, która przed chwilą otulała milczącą kaplicę. Często wracam także do innej płyty z kompozycjami Feldmana -- wydanego przez oficynę CPO Durations I-V / Coptic Light, które stanowi doskonały dwutorowy sequel do Rothko Chapel.
Uwielbiam tria fortepianowe -- także te jazzowe, choć tym razem akurat nie o nich. Mam poczucie doskonałej równowagi pomiędzy fortepianem a skrzypcami i wiolonczelą, jeśli chodzi o swobodę ekspresji i jej strojność. Duże ensemble często popadają w estetyczną egzaltację, co odciąga słuchacza od sedna utworu. Z kolei soliści bywają zbyt surowi. Jedną z muzycznych emanacji tego przepięknego kompromisu jest płyta, która trochę pozostaje na bocznej orbicie dyskografii mistrza Sakamoto, choć w istocie stanowi jej najbardziej rzeczywiste centrum. 1996 zbiera rozmaite kompozycje artysty -- te filmowe i płytowe, odkrywając je na nowo w kameralnych aranżacjach. Efektem jest najpiękniejsza płyta, jaką nagrał Sakamoto. Wyselekcjonowane melodie i motywy to jedne z tych, które domagają się od słuchacza, aby do nich wracał, a skromniejsze interpretacje wydobywają emocje na samą powierzchnię. 1996 jest melancholijne, ale nie ckliwe. Jak spotkanie z dobrym przyjacielem niewidzianym od lat, kiedy, by opowiedzieć wszystko co zaszło od ostatniego spotkania, nie potrzeba żadnych słów. Na swój sposób to także miejsce przecięcia się rozmaitych muzycznych zainteresowań Sakamoto, punkt w którym bierze się oddech po raz kolejny zataczając koło.
"Merry Christmas Mr. Lawrence", "Rain", "Bibo no aozora"
*
9. La fossette Dominique A
1992
Dwie dekady zanim pojawił się termin ASMR francuski szansonista nowej fali Dominique A wydał swój debiutancki album, który jest dla mnie epitomem muzycznej emanacji tego zjawiska. La fossette to płyta jak żadna inna w bogatej dyskografii artysty, który później nagrywał rzeczy wyprodukowane w duchu nieco bardziej radiowym. Lo-fi'owa oprawa oparta o automaty perkusyjne, minimalistyczne syntezatory midi, ale i przesterowane garażowe gitary i kojący, wycofany momentami na granicę szeptu wokal A, tworzą na kanwie jak najbardziej piosenkowej synkretyczną przestrzeń elektroakustyczną, ewoluującą w rozmaitych kierunkach, uwodzącą słuchacza nietuzinkową poetyką, i swój charakter wywołującą niesamowite odczucia sensoryczne. W równych częściach awangarda miesza się z melodramatem, chanson z rockiem alternatywnym, ale w centrum niezmiennie pozostają prawdziwe emocje. La fossette to płyta jak żadna inna.
"Vivement dimanche", "Le courage des oiseaux", "Va t'en"
*
8. Starflyer 59 Starflyer 59 1995
To moja biblia gitarowych 90sów, które przecież gitarami stały, a wielu do dziś identyfikuje tamtą dekadę wyłącznie przez gitary. Tymczasem ja ten największy z największych komplementów kieruję bałwochwalczo nie pod adresem katartycznej dla milionów nastolatków czterech kolejnych pokoleń Nirvany, ale ku Starflyerowi 59, którym przed kilkoma laty podszyłem swoje życie na tyle enigmatycznie, że nie byłbym w stanie sprzedać tu i teraz nawet jednej ciekawostki okołomuzycznej o grupie. Zespół zresztą gra do dziś i od 1994 roku wydał niezliczoną liczbę płyt, spośród których mnie dotychczas zainteresowały trzy pierwsze z okładkami w kolorach kolejno srebra, złota i brązu. Zmierzam jednak do tego, że liczy się przede wszystkim to, co i jak grają, a wychodzą ze szkoły rocka post-MBV, to jest z shoegaze'owego paradygmatu, ale zrównoważonego z jednej strony z metalowym brzmieniem gitar, z drugiej -- psychodeliczną americaną. To dźwiękowy odpowiednik fatamorgany -- oniryczne świdrujące gitary, wycofane wokale, slowcore'owy mood, ale bez brania jeńców. Lato palące do gołej ziemi, roztopiony asfalt mieniący się tęczą -- złowieszczo i cudownie zarazem. A całość emocjonalnie głęboka jak studnia, oczywiście wyschnięta, do której wpada się, nie by utonąć, ale złamać obie nogi i umrzeć z głodu i pragnienia. Nie na to liczyliśmy, ale gdy już godzimy się z tym, że to i tak najlepsze, co miało nas spotkać, jakby we śnie majaczy coś, jakby światełko w tunelu, ale wieszczące, że to jednak wcale nie koniec.
"Messed Up Over You, "When You Feel Miserable", "A House Wife Love Song"
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (8-11)
intrygująco wyglądają te płyty, ale oprócz miejsca 8 nic nie znam - podejrzewam że to najbardziej nieortodoksyjna porcja wszystkich mychartsowych 90sowych topów
mam 5 typów co będzie wyżej (raczej pewniaków), chciałbym żeby było też tribe called quest, ale chyba niestety obejdę się smakiem
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (8-11)
Dyfeomorfizm napisał(a):podejrzewam że to najbardziej nieortodoksyjna porcja wszystkich mychartsowych 90sowych topów
sam jestem tym zdziwiony; może faktycznie moje typy z lat 90. są inne, bo przez lata nie przepadałem za tą dekadą i siłą rzeczy dotarła do mnie w nieco mniej linearny sposób?
Dyfeomorfizm napisał(a):mam 5 typów co będzie wyżej (raczej pewniaków), chciałbym żeby było też tribe called quest, ale chyba niestety obejdę się smakiem
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (7-5)
7. Midnight Marauders A Tribe Called Quest 1993
Do dzisiaj nie jestem pewien, czy to że ten krążek A Tribe Called Quest przetrwał i urósł we mnie jako jedna z moich ulubionych płyt hiphopowych to przypadek czy przeznaczenie. Byłem już oswojony z ATCQ, gdy trafiłem na cedeka za psie pieniądze i wziąłem. To był chyba ostatni raz, gdy urządziłem sobie prawdziwie nabożną sesję z odsłuchem płyty kompaktowej i to wspomnienie zostało ze mną do teraz. Próbowałem porównywać Midnight Marauders bezpośrednio z The Low End Theory, ale to nierówna walka -- moje serce jest tam, gdzie jest. Do dzisiaj uwodzą mnie te lounge'owe sample i trzeszczące winylowo bity Muhammada i porywa mnie retrofilski jazzujący vibe, który jednak nadal ma w sobie coś pulsującego i świeżego. Wiele rapowych krążków z tamtego okresu zestarzało się potwornie, ale Midnight Marauders pod wieloma względami zdaje się otwierać jakiś rozdział w organicznym hip hopie, który nadal trwa i jeszcze długo się nie wyczerpie. Chociaż, może tak jest tylko we mnie? Nie umiem i nie chcę tego na chłodno ocenić.
"Award Tour", "Steve Biko (Stir It Up)", "Electric Relaxation"
6. Fantasma
Cornelius
1997
Jest upalny środowy poranek 3 września 1997 roku. Jeszcze przed ósmą rano termometry przeskoczyły pułap 30 stopni i teraz ma być tylko cieplej. Ludzie w pośpiechu szykują się do pracy, zawsze ruchliwe skrzyżowanie w dzielnicy Shibuya właśnie przeżywa pierwszą tego dnia kulminację pieszych tłumnie wylegających z pociągu linii Yamanote najpierw na perony, a następnie na i tak zatłoczone już ulice. Niebo powoli zachodzi chmurami, już od kilku dni zbiera się na burzę. Kilkaset metrów dalej w otwartym dwa lata wcześniej salonie Tower Records można kupić już najnowszy album Corneliusa -- Fantasma, po którym japońska muzyka pop nigdy nie będzie taka sama. Wydana wówczas trzecia solowa płyta artysty to nie tylko bezdyskusyjne magnum opus w jego dyskografii i szczytowe osiągnięcie współtworzonego przez niego nurtu alternatywnego popu spod znaku shibuya-kei. Fantasma jest szaleńczym muzycznym strumieniem świadomości, w którym pop i awangarda mieszają się w ścisłym splocie, a melodie i refreny odgrywają równie ważną rolę, co eksperymenty dźwiękowe. To płyta totalna, na której nie ma miejsca na kompromisy, jednocześnie jednak na tyle przestronna, że mieści w sobie wszystko. Podsumowuje muzykę w ogóle, zamykając drum & bass, IDM, hip hop, neo-psychodelię, plądrofonię, noise rock, bossa novę, country, chiptune, yé-yé, shoegaze, muzykę konkretną i barokową w z sekundy na sekundę ewoluującym w coraz to nowych kierunkach koncepcyjnym cyklu piosenek.
"The Micro Disneycal World Tour", "Thank You for the Music", "Star Fruits Surf Rider"
*
5. Loveless
My Bloody Valentine
1991
Ze szczerym entuzjazmem włączyłem kiedyś Loveless niczego niespodziewającemu się znajomemu, nie żadnemu muzycznemu normikowi zresztą, słuchaj i doznawaj -- zachęciłem, a gdy już uznał, że doznał wystarczająco, skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać. Nie widziałem przestrzeni na polemikę i od tego czasu zachowuję tę płytę dla siebie. Tym samym Loveless stało się dla mnie intymnym i bliskim doświadczeniem. W żadnym innym kontekście sam zresztą nie potrafię tej muzyki słuchać. Nie wspominam miło występu grupy na OFF Festivalu i nie zagrałbym jej już w radiu. Jakkolwiek nie jest to rzecz w żaden sposób niszowa, nie chcę się nią z nikim dzielić. Gdybym napisał, że to album, który zdefiniował dla mnie shoegaze, w dużej mierze nie przekazałbym żadnej istotnej informacji, bo shoegaze jako styl sam w sobie nigdy nie zajmował mnie zbyt mocno. Raczej otworzył mi głowę na to jak zniuansowana i subtelna potrafi być ściana gitar i na wszystko to, co może skrywać się tuż za nią. To bowiem idealnie przebojowy krążek nakryty półprzezroczystą zasłoną misternie utkaną z gitarowych szumów i przesterów. Płyta na miarę naszych czasów, w którą przy pomocy współczesnych środków wkradają się jednak szmery wieczności. Doskonałość pełna pozornych niedoskonałości, czyli zupełnie jak w życiu.
RE: Yet another decade in life and music: 1990-1999. (7-5)
Cytat: skwitował tylko krótko, że nie dało się tego słuchać
To moje odczucia z kontaktu z tą płytą. Ogromna porcja męczącego i donikąd nie prowadzącego chaosu. Momentami brzmiało, jakby zagrali losowy akord i wyszli na papierosa, a on grał dalej.