JERRY CANTRELL, 28.06.2022 R. KLUB PROXIMA, WARSAW
Kiedy słuchałem pierwszych albumów Jerry’ego Cantrell’a w młodości to do głowy mi nawet nie przyszło, że kiedyś z taką radością wybiorę się na jego koncert. Miałem już okazję zobaczyć Alice In Chains, ale solowy występ Cantrell’a to jednak co innego, tak przynajmniej mi się wydawało. Z tych dawnych lat pamiętam, że katowałem przede wszystkim album „Degradation Trip”. Ta płytka kręciła się u mnie latem 2002 r. na okrągło. To były naprawdę fajne czasy! Łatwiej można było się skupić na poszczególnych albumach w erze Spotify to zdecydowanie trudniejsze. Oczywiście album „Boggy Depot” też był ważny, a później Alice powróciło i w sumie przez lata chyba nawet nie myśleliśmy o kolejnym solowym albumie Cantrell’a. Ten jednak poniekąd przez pandemię, izolację i kupę wolnego czasu powstał, a skoro jest album to powinna być trasa. Oczywiście byłoby dobrze, aby Polski w takiej trasie nie zabrakło. No i nie zabrakło.
Szkoda tylko, że tak świetnego gościa przychodzi nam gościć w tak haniebnych warunkach. Proxima to nie jest już odpowiednie miejsce na tego typu koncerty. Pomijając już kwestię obskurności budynku z zewnątrz, to i w środku nie jest o wiele lepiej. Klub był napchany po brzegi, a po przysłowiowe piwo trzeba było stać czterdzieści minut. No i podczas samego koncertu takie zagęszczenie osób sprawia, że skacząc pod sceną zostawiasz tam siódme poty i to dosłownie. Brak odpowiedniej klimatyzacji wszystkim dał się we znaki łącznie z muzykami i to już chyba nie jest śmieszne, bo w sumie Jerry to 56 letni facet o statusie co by nie mówić światowej gwiazdy i po prostu nie wypada, aby grał w takich warunkach jak nie przymierzając w latach osiemdziesiątych na początku kariery. To świadczy również o nas, Polsce, Warszawie.
Koncert rozpoczął się w miarę punktualnie od „Atone”, czyli pierwszego po latach nowego singla, którym Jerry powracał w tamtym roku. Od pierwszych dźwięków tego nagrania dało się odczuć, że będzie to bardzo dobry koncert. Z jednej strony wszystko brzmiało bardzo dokładnie i profesjonalnie, żadnych przeddźwięków czy problemów z akustyką, z drugiej nieprzypadkowa publiczność dokładnie wiedziała na jaki koncert przyszła. Interakcja od samego początku! Tym bardziej, że kolejne nagranie „Them Bones” rozgrzało wszystkich w mgnieniu tych czterech minut do czarowności. Podczas tej trasy jak i na ostatnim albumie Cantrell’a wspiera wokalnie Greg Puciato (The Dillinger Escape Plan) i to On śpiewał na pierwszym wokalu w większości piosenek Alice In Chains, które zabrzmiały tego wieczoru. Warto też zwrócić uwagę, że na drugiej gitarze zagrał sam Tyler Bates, który był producentem i pomagał w nagrywaniu albumu „Brighten”. Nie sposób w tym miejscu nie zasnaczyć jak dużo muzyki do filmów skomponował ten facet, a samo to, że połowa z niech to absolutne blockbustery daje jakiś wyobrażenie o tej niezwykłej osobie. Następnie usłyszeliśmy potężne „Psychotic Break”, utwór dla mnie w jakiś sposób sentymentalny, bo możliwość słuchania tego na żywo napawał mnie niesamowitą radością i jakąś dumą, że tyle razy słuchałam tego w młodości. Nie inaczej było przy kolejnych klasykach Alice „We Die Young” i „Sea of Sorrow” choć tutaj skala popularności tych kawałków nie pozostawia miejsca na osobista wyjątkowość doznania. Tak czy inaczej przy takich petardach trzeba było dać z gardła i z wątroby, tym bardziej, że rozochocony świetną atmosfera Puciato dosłownie wskakiwał do tłumu z mikrofonem przy kolejnych klasycznych wersach tych utworów. Widząc co się dzieje oraz poziom duszności gorąca i poru zespół wyraźnie przystopował grając wolniejsze kawałki „Cut You In” i „My Song” z debiutanckiego albumu Cantrell’a. Powiem szczerze, że ten moment tego występu będę wspominał najbardziej i najmilej, bo to właśnie te dwa utwory wytyczyły w jakiś sposób solową ścieżkę kariery Cantrella i możliwość posłuchania ich na żywo była czymś absolutnie wyjątkowym. Ja zaś z dwóch, trzech metrów od sceny mogłem dosłownie przyjrzeć gitarze Jerry’ego z bliska. Zobaczyć jak gra, coś tam podpatrzeć, a na końcu nawet złapać piórko. Później przyszła kolej na nowe, ale cały czas wolniejsze kompozycje „Siren Song” oraz „Nobody Breaks You”. Trzeba przyznać, że niezależnie od tego jak entuzjastycznie podchodziła do tych kawałków publiczność dla samego Cantrell’a i jego zespołu są to niewątpliwe bardzo ważne kawałki. Ja sam „Siren Song” od dłuższego czasu byłem zachwycony, aczkolwiek los sprawił, że dotarła tylko do drugiego miejsca mojej listy. Natomiast „Nobody Breaks You” to nagranie równie mocne jeśli chodzi o przesłanie i kto wie czy nawet nie bardziej znaczące. Nie da się ukryć, że wiele osób tego wieczoru przyszło zobaczyć przede wszystkim kawałki Alice In Chains, dlatego po tak długiej dawce solowego Cantrell’a „No Excuses” zdecydowanie ożywiło publikę. Świetne wykonanie, utwór w średnim teamie, a więc można się trochę pobujać i pośpiewać z zespołem. Doskonały wstęp do tej drugiej bardziej klasycznej i ostrzejszej części koncertu. Po tym dłuższym przestoju od ciążach kawałków mocne „Had to Know”, czyli ostatni singiel z „Brighten” zostało przyjęte niezwykle entuzjastycznie, a przy kolejnym cudownym nagraniu z „Degradation Trip” „Angel Eyes” zabawa trwała w najlepsze, później jeszcze genialne „Between”. Taka idealnie dopasowana setlista, która łączyła w sobie każdą część muzycznej kariery Jerry’ego.
Końcówka koncertu to już tylko Alice In Chains i to takie w najlepszym wydaniu, bo zagrali „Lesson Learned”, do popularyzacji którego w naszym kraju znaczenie się przyczyniłem. (Była to moja propozycja do Listy przebojów radiowej Trójki i koniec końców piosenka naprawdę przez wiele tygodni świetnie sobie tam radziła docierając do drugiego miejsca.) Potem „Man In A Box” gdzie znowu można było zdzierać gardło na całego i chyba największy przebój Alice, czyli „Would?”. Publiczność oszalała ze szczęścia. Energia, która uwolniła się pod sceną pozostanie ze maną na długo. To niesamowite jak wiele dla jak wielu osób znaczy ta muzyka, a to nagrania z przed trzydziestu jakby nie liczyć lat.
Na bis Cantrell przygotował już zdecydowanie spokojniejszy zestaw. Na początek niezapomniane „Heaven Beside You”, później tytułowe „Brighten” z ostatniego albumu i coś co można zapamiętać na lata, czyli genialne wykonanie kolejnego klasyka „Rooster”. Ja mam to szczęście, że mogę to wszystko porównać z koncertem Alice In Chains, który widziałem przed Tool’em w Krakowie. I o ile tam w Tauron Arenie było bardziej klasycznie, to w Warszawie publiczność była bardziej wyselekcjonowana, co jest w sumie oczywiste. Przełożyło się to na ogólny odbiór występu i o ile w Krakowie musiałem zmienić stronę sceny, aby znaleźć się wśród swoich, to w Warszawie każdy wiedział po co przyszedł. Bardzo dobre wrażenie pozostawił po sobie również Greg Puciato, który doskonale się spisał, czuł energię publiczności i świetnie się z nią bawił. Jak to powiedział mój brat, kto by nie chciał pośpiewać z Cantrelle’m klastycznych piosenek Alice. Na koniec Panowie Puciato i Cantrell stanęli obok siebie i już bez gitar w akompaniamencie pianina wykonali cover Eltona John’a „Coodbay”.
Jestem zadowolony pomimo niedogodności, to takie wydarzenie na którym musisz być. Tak to czułem i byłem. Teraz czekam na taki prawdziwy samodzielny koncert Alice In Chains.