MY CHEMICAL ROMANCE – 09.06.2022R. WARSZAWA LETNIA SCENA PROGRESJI
Kiedy stało się jasne, że My Chemical Romance wrócili do koncertowania z niecierpliwością wypatrywałem polskiej daty koncertu. Po pierwszym ogłoszeniu wszystkich dat Polska została jednak pominięta, później przyszła pandemia i cała trasa była kilkukrotnie przekładana. W miedzy czasie zaczęły dochodzić nowe miejsca, w których zespół postanowił wystąpić. Jakaż była moja radość kiedy okazało się, że jednym z przystanków tej nowej trasy będzie też Warszawa! Radość mogła by być większa chyba tylko w przypadku ogłoszenia koncertu w Krakowie. To nie bez znaczenia, ale o tym potem.
Nie był to mój pierwszy koncert zespołu, bo miałem okazje zobaczyć chłopaków już wcześniej na Orange Festiwalu w Warszawie jedenaście lat temu (jak to brzmi?). Tamten koncert wspominam niespecjalnie, bo zespół który miał być headlinerem został przestawiony przed Skunk Anansie, a o organizacji na stadionie Legii to nawet nie chce mi się pisać. Jak ktoś chce to może poszukać mojej recenzji z tamtego koncertu. Potem był jeszcze niesamowity koncert solowy Gerarda Way’a w Paladium, na którym artysta był wyraźnie zaskoczony żywiołowym przyjęciem na tle tego pierwszego z Orange Festiwalu. Teraz jednak to Oni mieli być główną gwiazdą i tego wieczoru nikt popsuć nam już nie mógł.
Na koncert wyjechałem o 10:00 rano co miało oszczędzić stresu związanego z ewentualnym spóźnieniem, bo z pod Tatr do Warszawy trasa może być ryzykowna. Na szczęście bez większych problemów udało się zrealizować wszystkie punkty dookoła wyjazdu i o 19:00 byłem już na terenie koncertu. Sama letnia sceny Progresji zorganizowana jest dosyć chaotycznie, bo niby miejsca jest dużo, ale samo sprawdzanie biletów czy wymiana opasek do Golden Circle to już dramat. Tak naprawdę każdy kto miał bilet mógł dostać opaskę pod scenę, co zaowocowało tym, że pod sceną było tak napchane jak nigdzie indziej, gdzie sprawdza się takie opaski. Zakładam, że połowa tych osób weszła tam na lewo. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki takiemu obrotowi spraw cały przód koncertu był szczelnie wypełniony, dosłownie nie dało się szpilki wcisnąć. Gorzej za to było przed koncertem, bo kolejka po piwo to z 1,5 h jak nic. Skorzystałem więc z wyjścia alternatywnego i zrezygnowałem z kolejki, kupiłem sobie bez. Przed koncertem przeszła niezła nawałnica, ale dosłownie przed samą godziną zero wszystko się uspokoiło i prawie punktualnie My Chemical Romance wyszli na scenę.
Na pierwszy ogień poszła oczywiście nowa piosenka, która niejako promuje ta trasę „The Foundations of Decay”. Trzeszczące dźwięki i totalny szał gdy zespół pojawił się na scenie oraz jeszcze większe gdy Way po raz pierwszy zaśpiewał do mikrofonu. Już podczas pierwszych refrenów czuć było, że to będzie niezapomniana noc. Publiczność dokładnie wiedziała na kogo przyszła i co ma śpiewać. Na następnej piosence „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)” było już totalne szaleństwo, dlatego zdecydowałem się, że pcham się do przodu i bawię się na całego, bo przecież taka okazja może się już nie powtórzyć. Okazało się jednak, że nie mogłem być w większym błędzie, bo po chwili „Na Na Na” wybrzmiało jeszcze raz, tym razem w nieco szybszej wersji. Brawo! Z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Następnie „Give 'Em Hell, Kid” i w wtedy było już jasne, że MCR grają na serio i to w swoje najlepsze karty. Po tym początkowym szaleństwie miłym zaskoczeniem było „Summertime”, na którym można było nieco odetchnąć po piorunującym starcie. Nie na długo jednak, bo „Our Lady of Sorrows” udowodniło, że zespół jest w doskonałej formie i odważnie sięga też po te najwcześniejsze najbardziej czasowe i alternatywne kawałki. Przy kolejnym „House of Wolves” postanowiłem w końcu dokładnie się rozejrzeć po scenie oraz z uwagą posłuchać tego jak zespół prezentuje się technicznie. No i trzeba przyznać, że Ray Toro nadal wymiata i cały gitarowy czad tej kompozycji doskonale sprzedaje również w koncertowym wykonaniu.
Po prawie półgodzinnym szaleństwie Gerard Way w końcu przemówił i zadedykował „Mamę” dla ludzi z Ukrainy. Bardzo ładny i co by nie mówić oczekiwany gest ze strony zespołu. No i „Mama” w cudownym wykonaniu! Następnie kolejny powrót do początków kariery w postaci „Skylines and Turnstiles” no co by nie mówić powiem szczerze byłem w siódmym niebie, bo oprócz oczywistych przebojów czekałem na takie właśnie czadowe niespodzianki. Kulminacyjnym momentem koncertu było niewątpliwie wykonanie „Welcome to the Black Parade”, na którym cały tłum śpiewał tekst utworu słowo w słowo razem z Greardem. Naprawdę niezapomniane chwile! Pewnym zaskoczeniem w repertuarze była natomiast „Destroya”, ale okazuje się, że te piosenki z „Danger Days” po latach świetnie się bronią. Po cichu czekałem na „The Ghost of You” i z nieukrywaną radością wysłuchałem też tego klasyka w repertuarze zespołu i była to dosłownie taka cisza przed burzą, bo końcówka to już same petardy. Najpierw „Teenagers” czyli chyba najbardziej przebojowa piosenka zespołu z idealną reakcją ze strony publiczności, potem genialne „Famous Last Words” przy którym też nie sposób ustać w miejscu. Okazuje się jednak, że nie wszyscy rozumieją czym jest koncert rockowy i śmiem twierdzić, że w tym najbardziej czadowym momentach zbrakło takiej bardziej żywiołowej, fizycznej reakcji tłumu. Niestety tak to jest z tymi Warszawskimi koncertami, ludzie komórki w ręku i stoją, brakuje skakania zabawy, jakiejś rozróby w tłumie.
Koncert zbliżał się wielkimi krokami do końca, a ja cały czas liczyłem na coś „Conventional Weapon” i już prawie straciłem nadzieje kiedy zespół zagrał „Boy Division” no i pod względem energii i wykonania mógł to być taki najlepszy moment koncertu, zwłaszcza, że zaraz później chłopaki zagrali jeszcze „Helenę”, a to utwór dla mnie naprawdę wyjątkowy, a więc dosłownie nie posiadałem się ze szczęścia.
No i to by było na tyle. A nie, oczywiście że nie bo nie było jeszcze hymnu pokolenia. I dokładnie na początek bisu „I'm Not Okay (I Promise)” zabrzmiało wybornie. Zespół odpowiednio już rozgrzany, publika rozpalona i świetne wykonanie z chóralnymi śpiewami ze strony publiczności. Koncert zakończyło idealne na taką okazję „The Kids From Yesterday” i to by już rzeczywiście było na tyle.
Jeżeli mam myć szczery to powinni grać jeszcze dłużej, ale takie są realia tych około festiwalowych koncertów, gdzie setlisty są zdecydowanie krótsze. Czego zabrakło? Długo by wymieniać, na pewno „Thank You for the Venom”, ale czy naprawdę warto tu narzekać. Było świetnie, bo miało nie być, a było i oby trwało w najlepsze przez następne lata, bo zespół taki jak My Chemical Romance to jest klasa!