A PERFECT CIRCLE – Tauron Arena Kraków 15.12.2018 r.
Po doskonałym zeszłorocznym albumie „Eat the Elephant” otworzyła się szansa na to, Że A Perfect Circle zawita do polski. Z początku nic na to nie wskazywało, ale w końcu podła data naszego koncertu i radości nie było końca. No doczekaliśmy się, pomyślałem sobie i zwyczajnie zakupiłem bilety, a potem jeszcze parę miesięcy oczekiwania i w końcu nadszedł ten dzień.
Jakoś tak wyszło, że support w postaci Chelsea Wolfe sobie odpuściłem, za to na koncercie zjawiłem się punktualnie i zespół na scenie też w miarę punktualnie się pojawił. Zaczęli najlepiej jak mogli, czyli podobnie jak na ostatnim albumie od utworu tytułowego i otwierającego ten krążek „Eat the Elephant” . To piękna nastrojowa piosenka, która idealnie wprowadza w nastrój tego albumu i nie inaczej było na krakowskim koncercie, a potem również podobnie jak na albumie „Disillusioned”. O tak! To było perfekcyjne rozpoczęcie koncertu, a najlepsze miało dopiero nadejść, bo chwilę później zespół wykonał swoje największe klasyki „The Hollow”, „Weak and Powerless” i „Rose”. Było zatem mocno, ale powiem szczerze, że rekcja publiczności mogłaby być nieco bardziej żywiołowa. Dużo ludzi przyszło jednak tylko postać i posłuchać, normalnie postać nawet ręki nie podniosą. Ale mniejsza o to, bo różnie można przecież muzykę odbierać. Później usłyszeliśmy cover Depeche Mode „People Are People”, co mogło się podobać, ale nie do końca przypadło mi do gustu. Zaraz potem było zdecydowanie lepiej „Vanishing”, „Blue”, „3 Libras (All Main Courses Mix)” i „The Noose”, czyli kolejna porcja klasyków. Bawiłem się świetnie, ale w sumie trochę dziwnie jest tylko słuchać, kiedy prawie nie możesz dostrzec Maynarda. Ja rozumiem, że choroba i tak dalej, ale to trochę zmienia odbiór koncertu. Na osłodę dostaliśmy kolejną porcję doskonałych kawałków z ostatniego albumu „TalkTalk”, czyli chyba najlepsze nagranie z tego albumu i równie genialne „Hourglass”. Następnie usłyszeliśmy kolejny cover „(What's So Funny 'bout) Peace, Love and Understanding” z repertuaru Brinsley Schwarz’a. Fajna rzecz dużo lepsza od Depeche Mode. Potem powróciliśmy do konkretów za sprawą zawsze genialnego „The Doomed”, a potem „Counting Bodies” z „Emotive”, a zaraz po tym nastąpiło coś na co na pewno wszyscy czekali „Judith”! To piosenka, od której wszystko się zaczęło i nie ukrywam, że łezka zakręciła się w oku. Następnie zespół zagrał trzeci cover tym razem z repertuaru AC/DC „Dog Eat Dog” z dedykacją dla zmarłego w zeszłym roku Malcoma Younga. I taki wybór był według mnie strzałem w dziesiątkę, choć niespodziewanie, ale zabrzmiało to świetnie. Później usłyszeliśmy jeszcze jeden klasyk „The Package”, a koncert zakończyło o cudowna „Delicious” z ostatniego albumu. Była też o dziwo chwila na zrobienie sobie legalnie pamiątkowych zdjęć, ale prawdę mówiąc przy tym oświetleniu, było to niezmiernie trudne.
Bardzo dobry koncert! Wiadomo, taka gwiazda nie może odwalić kitu, zatem wszystko na jak najwyższym poziomie, a jednak opuszczałem Tauron Arene z poczuciem lekkiego niedosytu. Na pewno zabrakło „Passive” i „So Long, and Thanks for All the Fish”. Mimo wszystko trudno jest przyzwyczaić się do tego, że nie widzisz wokalisty.