METALLICA – TAURON ARENA (28.04.2018 r.)
Kiedy w listopadzie 2016 roku Metallica wydała „Hardwired...To Self-Destruct” stało się jasne, że muzycy tradycyjnie wyruszą w trasę promującą swoje nowe dziecko. Oczywistym był też fakt, że na liście krajów, które odwiedzą raczej powinna znaleźć się Polska. Należało tylko uzbroić się w cierpliwość i trzymać kciuki, aby na zapowiadanej liście znalazł się Kraków. Jak wiadomo Tauro Arena jest na tą chwilę jedynym obiektem w tym kraju, który może sprostać wymaganiom kalifornijskiego kwartetu. Ja zaś nie ukrywam, że taka sytuacja bardzo mi pasuje. Tak jak przypuszczałem, tak też się stało, krakowski koncert został ogłoszony w marcu zeszłego roku, a jedynym problemem, który w tym momencie powstał było tylko zakupienie biletów. I tu pojawiły się schody, bo zainteresowanie wydarzeniem było po prostu ogromne! Na nic zdały się kody z MetClubu do wcześniejszej przedsprzedaży, wszystkie bilety z tej puli poszły dosłownie w parę minut. Zaczęły się nerwy, coraz realniejsza stawała się wizja, w której zakup tych wejściówek będzie po prostu niemożliwy. Koniec końców jednak się udało! Przypilnowałem sprawy i od razu po starcie sprzedaży pojawiłem się na stronie ticketmastera, gdzie system kolejkowy trochę mnie przerażał, ale po czterdziestu minutach miałem już wymarzone bilety. Na trzynaście miesięcy przed koncertem! Nie powiem, że ten czas szybko minął, ale życie ze świadomością takiego wydarzenia na horyzoncie jest naprawdę przyjemne. Cały czas czułem, że mam na co czekać, a czas do koncertu poprzez kolejne miesiące umilał mi cudowny album „Hardwired...To Self-Destruct”. Metallica stopniowo wprowadzała coraz więcej utworów z tego albumu do swojej setlisty, a nie ma co ukrywać, że w przypadku takiej legendy i zespołu z taki dorobkiem spokojnie mogliby wypełniać swoje koncerty klasycznymi utworami. Fani jednak konsekwentnie domagali się więcej i więcej z nowego albumu. Czyż może być większy komplement dla muzyka niż taka sytuacja, po ponad trzydziestu pięciu latach na scenie?
W końcu nadszedł ten dzień, ta sobota, to piękne kwietniowe popołudnie i temperatura nie tylko na zewnątrz zaczęła się coraz bardziej podnosić. Zabrakło parkingów, a więc ludzie próbowali parkować, gdzie popadnie, na przykład pod Decathlon’em, gdzie za przekroczenie godziny kara 100 zł. Co niektórych zupełnie to nie odstraszyło, inni zaparkowali trochę dalej pod M1, a jeszcze inni w zupełnie bezsensownych miejscach. Na przykład na drodze oznaczonej jako pożarowa, co zupełnie nie przeszkodziło Straży Miejskiej w założeniu blokad na koła tych samochodów. Takie obrazki tylko w Polsce! Tak czy siak tłumy na stadion ciągnęły ze wszystkich stron, a w powietrzy dało się wyczuć klimat prawdziwego muzycznego święta. My z bratem weszliśmy przez pierwszą bramkę kontrolną około godziny 18:00, zaraz za tym wejściem była kolejna kontrola z wykrywaczem metalu. Wypiliśmy jakiś przemycone w butelce z odkręconym korkiem trunki i pół godziny później kierowaliśmy się już w stronę płyty. Wejście z górnego parkingu, kolejna kontrola, a na dole przed samym wejściem do obiektu kolejna kontrola. Nie ukrywam, że po tylu kontrolach biletu czułem się naprawdę bezpiecznie. Teraz tylko jakieś piwko w strefie gastro i można uderzać na koncert Kvelertak. Plan świetny, ale jak się okazało piwko było tylko bezalkoholowe, a sam koncert Kvelertak zupełnie nieprzekonujący. Chłopaki naprawdę się starali, ale pomijając już repertuar, nie mieli szans na dobry występ przy tak ściszonym nagłośnieniu. Wszystko na pół gwizdka, ciekawe czy gdyby byli Avenged Sevenfold to też by im tak wyciszyli? Kvelertak szybko skończyli i Tauron Arena zaczęła się z minuty na minutę coraz bardziej wypełniać. Wybrałem sobie w miarę sprytne miejsce pod sceną, tak trochę z boku, nie od razu na wprost wejścia. Trudna sprawa, scena 360 stopni, to ciężko tak naprawdę z góry wybrać dobre miejsce. Tak czy inaczej gdzieś trzeba było stanąć, z perspektywy czasu nie narzekam. Ostatnie minuty przeciągały się w nieskończoność, ale w końcu parę minut po 21:00 wybiła godzina zero, zagasło światło, a z głośników rozebrzmiały cudowne dźwięki „The Ecstasy of Gold”. Na telebimach, w kształcie sześcianów pojawił się Clint Eastwood i dobrze znane obrazki z arcydzieła kinematografii Sergio Leone.
Koncerty na tej trasie zaczynają się od intra do „Hardwired” z taśmy, w tym czasie muzycy pojawiają się na scenie, nagle zapala się światło i od razu znajdujemy się w środku istnego szaleństwa. Tak szaleństwa, bo tak piekielnie szybka i energiczna piosenka z miejsca powoduje poruszenie w tłumie. Dosłownie w parę sekund znalazłem się pod samą sceną, ścisk niemiłosierny, ale zobaczyć swoich idoli z odległości kilku metrów, to jednak sprawa bezcenna i z miejsca rekompensuje wszystkie niedogodności. Po tym wybuchowym początku tak samo jak na ostatniej płycie zespołu od razu usłyszeliśmy „Atlas, Rise!”. Genialna kompozycja, trochę w stylu nowej fali brytyjskiego metalu naprawdę przypadła fanom do gustu. Dało się to z miejsca zaobserwować, po reakcjach publiczności, naprawdę liczna grupa osób wykrzyczała razem Jamesem cały tekst piosenki. Trochę trudno było mi ogarnąć tak olbrzymią liczbę bodźców, światła, iluminacje, muzycy krążący po scenie, graficzna oprawa na ogromnej liczbie telebimów, które przesuwały się z góry na dół. Dosłownie szok i odlot! Jakby tego było mało od razu na początku koncertu dostaliśmy dwie petardy z „Kill’em All” w postaci „Seek & Destroy” i „Motorbreath”. W gruncie rzeczy spodziewałem się takiego mocnego otwarcia, ale dopiero po kilkunastu minutach przebywania w środku metalowego szaleństwa człowiek naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, że znajduje się w najpiękniejszym miejscu na świecie, otoczony grupą całkowicie obcych osób, a jednak połączonych niesamowitą pasją ideą i energią. To co stało się chwilę później, mógłbym ocenić, jako dosłowne spełnienie marzeń. Jedna z najwspanialszym kompozycji Metallici „Fade to Black” na żywo i w takim anturażu. Wcześniej przed koncertem wielokrotnie wizualizowałem sobie to wydarzenie, zastanawiałem się jaka będzie dokładna setlista i ta piosenka zawsze lądowała na szczycie mojej listy życzeń. Cudowne wykonanie utworu na długo zapisze się w mojej pamięci. Tutaj też można było przysłuchać się dokładnie brzmieniu instrumentów, precyzji wykonania i ogólnie akustyce. W każdym z tych aspektów dałoby się wiele poprawić i pewnie znajdą się malkontenci, ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia jak zagrali, to tylko koncert, muzyka na żywo ma swoje prawa, chcemy usłyszeć jej szczery i ludzki charakter. Tego zaś tamtego wieczoru na pewno nie zabrakło. Zaraz po „Fade to Black” przy mikrofonie znajdującym się dosłownie przede mną stanął James Hetfield powiedział do nas parę zwyczajowych słów, jakieś tam pozdrowienia, rozejrzał się po sali i w oryginalny sposób zdradził sekret na wieczne życie. To oczywiście była zapowiedź kolejnej genialnej kompozycji z ostatniego albumu kwartetu „Now That We're Dead”. Już wielokrotnie zachwalałem współczesną wersje szekspirowskiej historii „Romea i Julii”, dlatego powiem tylko, że zgodnie z moimi przewidywaniami piosenka jest idealnym koncertowym napędem. Jej dynamika i groove basu powodują, że człowiek od razu zatraca się w tej muzyce. Najciekawszym jednak elementem koncertowej wersji jest ostatnie przejście przed refrenem, w trakcie którego wszyscy muzycy zespołu zaczynają bębnić na kotłach. W tym czasie James i Robert, co jakiś czas zachęcają do wspólnych okrzyków i w ten sposób rozkręcają publiczność przed ostatnim, dosłownie miażdżącym refrenem piosenki. Następnie trochę niespodziewanie usłyszeliśmy kolejne nagranie z „Hardwired” „Dream No More”. To zaś sprawiło, że od razu zacząłem liczyć w myślach ile już było tych nowych piosenek. Mniej więcej na koncert wykonują sześć, a tutaj ledwo jedna trzecia występu i mamy już czwartą. Zatem lekko zaniepokojony tym faktem zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno usłyszę dziś swoją ulubioną piosenkę z tego albumu. Nie miałem jednak za dużo czasu na myślenie, bo spektakularne wykonanie „For Whom the Bell Tolls” i walka pod sceną o każdy centymetr podłogi szybko wypędziła te dywagacje z głowy. Zaraz zaś po klasyku z „Ride’a” jasnym okazało się, że James, który znowu stanął przed naszym mikrofonem, zaczyna grać i śpiewać nieistniejące, przynajmniej na albumie intro do „Halo on Fire”! Na ten moment czekałam naprawdę długo, a dokładniej od pierwszego przesłuchania piosenki, czyli jeszcze dokładniej od premiery teledysku na youtube’ie w dzień poprzedzający wydanie albumu „Hardwired...To Self-Destruct”. To kolejny po „Fade to Black” obrazek z tego magicznego wieczoru, który na długo zapiszę w swojej pamięci. Cudowne wykonanie, z asystą uszczęśliwionego do granic niemożliwości tłumu, który z błogą przyjemnością razem z Jamesem wyśpiewał od deski, do deski cały tekst utworu. Po koncercie zaryzykowałem nawet stwierdzenie, że w zasadzie to przyszedłem na „Halo on Fire” i dostałem to co chciałem, dodatkowo w najlepszej wersji, bo akurat przy scenie 360 stopni nie zawsze widzisz muzyków tak jakbyś chciał, a tutaj było dosłownie perfekcyjnie.
W tym momencie nastąpiła delikatna przerwa, którą Kirk i Robert, jak to maja w zwyczaju na tej części europejskiej trasy postanowili wykorzystać, na sprawienie publiczności małego prezentu w postaci wykonania na żywo „Wehikułu Czasu” z repertuaru grupy Dżem. Robert naprawdę dzielnie sobie poradził z polszczyzną, a Kirk może trochę gorzej z gitarową partią, natomiast zabawy było co nie miara, a tak czy siak publiczność pomogła dośpiewać resztę. Ja jakimś wielkim fanem Dżemu nie jestem, ale w tym momencie zupełnie mi się to spodobało, choć sam nigdy przenigdy Dżemu przy ognisku nie zagram. Potem nastąpiło jeszcze popisowe solo basowe Roberta, czyli dokładnie „Anesthesia) Pulling Teeth” upamiętniające Clifa Burtona. Na telebimach pojawiły się genialne zdjęcia nieodżałowanego basisty zespołu.
Drugą część koncertu zespół zaczął dość niespodziewanie od coveru „Die, Die My Darling” z repertuaru Misfits. Od razu pojawiły się wspomnienia z końcówki lat dziewięćdziesiątych, kiedy to było się pięknym i młodym, a garażowe dni przenosiły nas do przeszłości, historii muzyki która w jakimś sensie ukształtował muzyków zespołu. Dla mnie zaś były świetną lekcją i instrukcją, po jakie płyty warto sięgnąć. Potem było już zupełnie klasycznie, a mianowicie nawet biblijnie za sprawą niesamowitej „Creeping Death”. Bardzo, ale to bardzo podobał mi się repertuar tego koncertu. Cała masa nowej muzyki, pomieszana z moimi ulubionymi utworami z początków kariery zespół. I jakby na potwierdzenie tych słów kolejnym utworem tego wieczoru było „Moth Into Flame”, kolejna niesamowita kompozycja ostatniego albumu. James wyszedł na scenę powiedział, że mają ten nowy album „Hardwired...To Self-Destruct” i chce poznać naszą opinie na temat tego czy „Hardwired” jest ok czy może bad. Wszyscy oczywiście podnieśli kciuki do góry i zaraz potem zobaczyliśmy coś absolutnie niesamowitego. Przy wyłączonych światłach cała masa malutkich starowanych dronów ze światełkami imitowała ćmy, które trochę tak jak w teledysku latały w kółko. Dookoła zaś wybuchały płomienie i zrobiło się naprawdę ciepło. Po raz pierwszy tak bardzo spociłem się w Tauron Arenie (a trzeba zaznaczyć, że wentylacja jest naprawdę świetna). Taki pokaz naprawdę potrafił przykuć uwagę i wprawić w osłupienie, nie mówiąc już o muzyce, tekście i całym przesłaniu utworu, które tak naprawdę jest tu chyba najważniejsze. Podstawiają część koncertu dopełniły jeszcze trzy maksymalnie ważne, wręczę epokowe kawałki „Sad but True”, „One” oraz „Master of Puppets”. Wszystkie te piosenki, to w gruncie rzeczy czysta przyjemność i radość dla fana zespołu. To też swoista podróż sentymentalna oraz kolejny kawałek spełniającego się snu, jakim niewątpliwie był występ Metallici w Krakowie.
Po krótkiej przerwie muzycy powrócili na scenę i zaczęli od mocnego uderzenia w postaci „Spit Out the Bone”. To była tego wieczoru, aż siódma piosenka z „Hardwired”! To chyba rekord? Z tego powodu na pewno na długo zapamiętam ten koncert. To była prawdziwa odsłona trasy promującej album, która prawdopodobnie nigdy się już nie powtórzy. Reszty występu dopełniły dwa największe przeboje (komercyje) zespołu, czyli „Nothing else Matters” oraz „Enter Sandman” z małą wstawką „The Frayed Ends of Sanity” na końcu. Po koncercie muzycy pięknie pożegnali się z fanami, Lars Ulrich powiedział parę miły słów o naszym ciągle zmieniającym się na lepsze kraju, a On tą przemiane ogląda już od ponad trzydziestu lat. Dokładnie od pierwszego katowickiego koncertu zespołu. Muzycy w tym czasie rzucali piórka gitarowe oraz pałeczki perkusyjne, pozowali do zdjęć oraz po woli żegnali się z fanami.
Ja jestem zachwycony i bardzo szczęśliwy, że mogłem wsiąść udział w takim wydarzeniu, w portfelu ma piórko na pamiątkę, a album z tego koncertu jest już zamówiony. Warto było czekać!