CD.
Dzień Trzeci:
Izrael - poprawnie jak na legendę, bujająco i już. Obcokrajowcy powiedzą pewnie dużo dobrego, jeśli spytasz.
Fisz Emade Tworzywo - byłem ciekaw tego koncertu. Bardzo cenię Fisza za teksty, Emade za bity. To jedni z nielicznych hip-hopowców na polskim rynku, których jestem w stanie z niekłamaną satysfakcją słuchać. Zaczęli zwyczajnie. Obaj na scenie. Muza ze sprzętu. Z następnymi kawałkami pojawiali się kolejni muzycy. I grali. Żywe instrumentarium. Świetne aranżacje. To musiało porwać. Publika szalała, skandowała. Chłopcy udowodnili mi, że należą do ekstraklasy. A na samym końcu dostałem gęsiej skórki. Raz jedyny na tym festiwalu. Gdybyście mieli kiedyś okazję, to należy pójść. Naprawdę. Jesteście gotowi? - Tak, tak, jesteśmy gotowi!
Emiliana Torrini - dzień wcześniej musiałem przełknąć swój niebyt na Hjaltalin na rzecz Kooks i Duffy. W końcu faktem jest, że festiwale to sztuka wyborów. Z Emilianą było łatwiej, bo Madness są mi totalnie obojętni, a co za tym idzie jakikolwiek wybór w tym przypadku był zbędny. Nie miałem bladego pojęcia czego się spodziewać po Torrini i pewnie dlatego to, co widziałem i słyszałem przyjmowałem z lekkim zdumieniem. Skromniutka, nierzucająca się w oczy, ubrana jakby dopiero opuściła kościół po niedzielnym nabożeństwie i dość nieśmiała była ta Emiliana. Koncert w większości cechowała melancholia, swego rodzaju romantyzm. Zaklęte to wszystko niemalże w akustyczne dźwięki i okraszone krótkimi komentarzami artystki (przed każdym utworem tłumaczyła nam skąd, dlaczego i o czym jest dany utwór) sprawiało, że namiot wypełniony po brzegi ludźmi wydawał się oazą bezpieczeństwa, przystanią dla skołatanych serc, domem wypełnionym spokojem. Chwilami brzmiało to, jak pierwsze płyty Jewel, w których do dziś jestem zakochany. Pod koniec występ nabrał drapieżności, psychodelicznego kolorytu (âGunâ), a zespół zmieniał oblicze z sekundy na sekundę. I to był zdecydowanie najlepszy fragment koncertu zwieńczony przebojowym âJungle drumâ.
Faith No More - zaczęło padać. Wcale nie było to kilka kropli jak sugerują Ci, którzy pewnie nawet nie czuli go zbytnio będąc bliżej sceny. Gdy dotarłem na kolejny gig pewnym było, że koszulę trzeba przesuszyć, spodnie musiały schnąć na dupie oczywiście, a z włosów co kilka chwil skapywały krople. Zresztą co się dziwić publice, że parasole wyjęła, skoro przykład poszedł z góry. Przecież Mike na spacer do tłumów poszedł z parasolem. Co do samego koncertu. Solidne, porządne granie. Świetna gitara, wokal Pattona jak dzwon. Nie jestem dzikim fanem grupy i może dlatego czułem, że czegoś mi w tym wszystkim brakuje. A już zupełnie się załamałem, gdy moje ulubione âEvidenceâ zostało zmasakrowane przez różnej maści fanów wytypowanych przez samego Mikeâa właśnie. Tej profanacji nie dałem rady zdzierżyć.
White Lies - cóż ja mogę powiedzieć, no cóż takiegoâŚ? Że jestem zachwycony? Że to było wydarzenie? Że publiczność szalała jakby się czegoś nałykała? Że koleś ma przejmujący wokal, wbijający się mocno pod skórę? Że na żywo brzmią jednak bardziej gitarowo niż zimnofalowo? Że dają czadu? Że byli w szoku widząc jak Polacy potrafią się bawić? Że âTo Lose my Lifeâ i âFarewell to the Fairgroundâ przyprawiły mnie o dreszcze? Że chciałoby się, by wszystkie koncerty były tak napompowane energią i emocjami? Że zagrali âThe Ripâ Portishead i wyszło im to bardzo przyzwoicie? Oj tak. Wszystko to mówię, naprawdę. A jeśli nie wierzycie, to usuńcie wszystkie znaki zapytania i będziecie mieli dokładnie to, co chciałem powiedzieć.
M83 - ten wieczór na White Lies się nie skończył. On się dopiero rozkręcił. Zwieńczenie przyszło wraz z końcem godzinnego setu M83. Wpierw jednak cały namiot znów poniosło. Rytmiczne (lub nie) ruchy ciał, spocone twarze, skaczące głowy, ogłuszający pisk, falujące dłonie składające się w oklaski. A wszystko dzięki niesamowitym dźwiękom syntezatorów, potężnej gitary i dudniącej perkusji. Posłuchajcie sobie âDonât Save Us from the Flamesâ i poziom energii w niej panujący pomnóżcie przez 3. Rozciągnijcie to sobie na cały występ a otrzymacie ledwie niewielkie pojęcie o tym, co wydobywało się z głośników. âGraveyard Girlâ zagrali tak bardzo rockowo, że aż nie wyobrażalnie. Nawet âWe Own the Skyâ zabrzmiało niezwykle drapieżnie. Ostatnie poty wycisnęli ze mnie kończącym występ âCouleursâ. Hipnotyczny feeling, świat przestał się liczyć, obłęd i trans przejęły umysły. A może to nawet koniec świata już był?! Doskonałość. Kto nie widział, niech żałuje!
Subiektywny ranking dnia trzeciego:
1. M83
2. White Lies
3. Fisz Emade Tworzywo
4. Emiliana Torrini
5. Faith No More
6. Izrael
Dzień Czwarty:
Lily Allen - niedziela od samego początku wyglądała na najmocniejszy dzień. Nie była nim. Owszem, najwięcej biegania między scenami, ale poprzeczka zawieszona, przez niektóre występy poprzednich dni, była bardzo wysoko. Tłumy przybywające ostatniego dnia sprawiły, że nie zdążyłem na Priscillę Ahn. Zatem wieczór zacząłem od Lily Allen. Nie wiem o co w tym wszystkim biegało, ale panna Allen zaliczyła najtragiczniejszy występ tegorocznego Openâera. Czytałem tu i ówdzie, że laska ogólnie na wszystko zlewa. Niestety to było widać i słychać. Łaziła po scenie z papierochem bez ładu i składu (papierocha jej nie wyrzyguję). Może imprezowała poprzedniej nocy, za późno wstała⌠naprawdę nie wiem. Pomyślałem sobie, że chyba z 10 razy spuścili ją w sedesie i dopiero wypuścili na scenę. Wokalnie tragedia, aranżacje do kitu (zespół tez chyba spuścili z kilka razy). Ręce opadają. Oby nigdy więcej nikt takiej fuszery w przyszłości nie odwalił. Uchowaj nas Boże.
Santigold - rozchwytywana przez wielu od czasu swojego debiutu znalazła czas by wpaść do nas. Przy przepięknym zachodzie słońca dała show. Niezły show. Tylko niezły. Nawet trochę poskakałem. Santigold była jednym z tych żelaznych punktów, których niewolno było mi pominąć. Zarazem pierwszym, który pozostawił po sobie niedosyt. Dlaczego? Mam tylko jedną odpowiedź. Nie była tak dobra jak inni z tej grupy żelaznych. Zaznaczam, że koncert był na wysokim poziomie, ale po niej spodziewałem się jednak czegoś więcej.
Kings Of Leon - na ten koncert czekało wielu. Czekałem i ja. Byłem ciekaw jak sobie poradzą, czy rozczarują tak samo jak w roku ubiegłym Editors i Interpol. Iiiiii? Nie rozczarowali. Zagrali dość bezpiecznie, żadnych aranżacyjnych eksperymentów. Ich siła to moc z jaką grają. Można by rzec â prawdziwi faceci. I oczywiście wokal. Jeszcze ostrzejszy, bardziej chropowaty niż na płytach. Kawał dobrego rocka. Nóżka sama tupała. Czysta przyjemność. Zasłużenie się ich docenia, zasłużenie.
The Ting Tings - panie, panowie, niech każdy się dowie, niech każdy usłyszy⌠TTTâs rulez!!! Gdybyście chcieli wiedzieć jak zrobić w duecie wyczesany melanż dla tysięcy ludzi, to jest tylko jedno rozwiązanie. Lekcja poglądowa na koncercie Ting Tingâs. Bo prawdziwym jest stwierdzenie, że jaka energia na scenie taka pod sceną. Ich koncert, obok Crystal Castles i Late Of The Pier, to zdecydowanie najbardziej nabuzowany energią i spontanicznością występ festiwalu. Katie White od teraz jest zapewne marzeniem tysięcy Polaków płci brzydkiej. Zgrabna blondyna o interesującej twarzy, wiedząca jak się bawić, z niezłym głosem i umiejętnością grania na gitarze i basie. Wymarzona dziewczyna, czyż nie? Tego, co działo się w namiocie nie da się opisać słowami, więc nie opiszę. Niech świadectwem moich słów będzie pewna scenka. Katie po jednym z utworów: Say hello to our friends from Manchester! Namiot: Hellooooooooooo!... i pisk, oklaski, skandowanie. Po scenie przechadza się Jules z komórką w ręku (prawdopodobnie) i filmuje szalejący tłum. Wszystko jasne. Oto kolejny zespół, który nie może uwierzyć, że można tak bawić się na czyimś koncercie. Cóż, trzeba było tam być, a nie pod mainâem sterczeć
Placebo - pierwsze z czego się ucieszyłem, to to, że Molko spiął włosy do tyłu. Nie mogę go znieść w tych rozpuszczonych piórach. Nic na to nie poradzę. Placebo nie musieli mi nic udowadniać. Zagrali świetnie. Bez dwóch zdań. Żadnych ânieâ. W tym zespole zawsze kochałem to, że wyzwalają we mnie pewne uśpione pokłady wrażliwości. Od zawsze próbowałem zrozumieć skąd to się bierze. Nie wiem do dziś. Czasem myślę, że to ten specyficzny głos jakim operuje Brian. Pewności jednak nie mam. Ich występ był dokładnie tym, czego oczekiwałem. Znów poczułem jak moja dusza napełnia się tym dziwnym posmakiem dawno nieporuszonej wrażliwości. Kojącej.
The Prodigy - ja wiedziałem, że tak będzie. Doświadczenie z ubiegłego roku (koncert The Chemical Brothers) było tak silne, że tym razem nie wlazłem w ścisły tłum. Panowie w dresach, napici często za bardzo, tipsiary i tego typu towarzystwo nie są przyjaznym mojemu organizmowi środowiskiem. Oczywiście nie wyeliminowałem ich z krajobrazu, ale przynajmniej tym razem nie musiałem oddychać oparami alkoholu jakie z ich gęb się wydobywają. Niedziela ma to do siebie, że pojawia się klubowy killer. Przyciąga też największą ilość ludzi. W końcu to dzień wyjątkowo wolny od pracy. W żaden inny nie ma takiego wysypu tego typu towarzystwa. Zatem stanąłem sobie troszkę z boczku i mogłem w miarę spokojnie delektować się jedną z najważniejszych grup w czasach mojego stawania się mężczyzną. Tak, tak, to oni między innymi stali w ówczesnej hierarchii obok Pearl Jam. Openâer zakończył się z wykopem. Mocno, ostro. Perfidnie genialnie. Prawie. Bo dla mnie za dużo było tych wszystkich âmy (âŚ) peopleâ.
Subiektywny ranking dnia czwartego:
1. The Ting Tings
2. Kings Of Leon
3. Placebo
4. Santigold
5. The Prodigy
6. Lily Allen
Podsumowanie.
W tym roku zdecydowanie rządziła scena namiotowa. Najlepsze koncerty, najlepsza atmosfera. Znów części wykonawców się nie zobaczyło i nie usłyszało. Niestety takie prawa festiwalu. A i tak jestem z siebie dumny, że zobaczyłem tak wiele. Wiem, że moje muzyczne gusta są szerokie i na Openâerze czuję się jak ryba w wodzie. Tym bardziej nie rozumiem ludzi, którzy przychodzą i czatują na występ jednego wykonawcy. Owszem, przy okazji obejrzą inne występy na tej scenie, ale uczestniczą w nich, bo one po prostu tam są. Nie rozumiem tych, którzy nie przychodzą, bo pada i tych, którzy nie pójdą na jakiś koncert, bo potem nie będą mieli siły iść na inny. Nie adresuję tych słów do kogoś konkretnego. Zwyczajnie widzę i obserwuję. Takich jest wielu. Chyba nie wszyscy rozumieją ideę festiwalu. To święto muzyki, święto dla tych, którzy ją kochają. Spędziłem na Babich Dołach cztery niezwykłe noce. Nie straszne były mi odległości między scenami, deszcz. Liczyła się tylko muzyka. Mimo, że w ostatnią byłem styrany, to przede wszystkim byłem szczęśliwy. I tego samego życzę wszystkim tym, którzy za rok postanowią się tam wybrać.
To wszystko. Dziękuję.
vingoe
p.s. wkrótce wrzucę również subiektywny openâerowy top 10.