OPEN'ER FESTIVAL 2017
Tegoroczna odsłona największego festiwalu w Polsce nie zapowiadała się jakoś szczególnie. Bardzo uszczuplony lineup, trzy sceny i wielu nieznanych artystów z pogranicza Off Festivalu. Ogłoszono co prawda Radiohead i Foo Fighters, ale The Weekend to już zupełnie nie moja bajka, a The XX to z całym szacunkiem nie jest headliner pełną gębom. Kierownictwo Alter Artu kombinowało i tak układało program, by przyciągnąć jak najbardziej przekrojową publiczność. To im się bez wątpienia udało, ale ja tęsknie za edycjami, kiedy naprawdę nie wiedziałem, na którą scenę się udać, bo wybór był arcytrudny. W tym roku poza jednym przypadkiem takich dylematów po prostu nie było. Na pewno nie dopisała też pogoda, bo w zasadzie tylko środa nadawała się na plaże, a to przecież największa atrakcja tej lokalizacji. No cóż na pogodę można ponarzekać, ale trzeba ją zaakceptować taką jaka jest.
DZIEŃ PIERWSZY – 28.06.2017r.
ROYAL BLOOD
Pierwszym koncertem tegorocznej edycji festiwalu (przynajmniej dla mnie) był występ elektryzującego duetu z Brighton. Niestety nie miałem okazji zobaczyć ich trzy lata temu, bo po koncercie Pearl Jam’u byłem tak zmęczony i przemoczony, że musiałem błyskawicznie ewakuować się w stronę pola namiotowego i prysznicy, aby zdążyć jeszcze na Nicka Cave’a. No i nie byli jeszcze tacy sławni, a debiut był dopiero o krok. Teraz przyjechali do nas jako jedna z największych gwiazd ciężkiej muzyki alternatywnej z dwoma wyśmienitymi albumami w dorobku. Ten najnowszy „How Did We Get So Dark?” ukazał się na dwa tygodnie przed polskim występem, a wiec materiał był świeży, aczkolwiek publiczność zgromadzona pod samą sceną znała go na pamięć. I właśnie od nowej piosenki „Where Are You Now?” Royal Blood zaczęli swój występ, czym rozgrzali publiczność do czerwoności w przeciągu zaledwie trzech minut. Chłopaki zaczęli grać tłum zaczął szaleć i w parę sekund wylądowałem pod samą sceną, a tam zabawa jest oczywiście najlepsza. Wiadomo, że zarobisz kilka siniaków i dostaniesz parę razy butem w głowę, ale energia i atmosfera jest nie do podrobienia. Następnie przyszedł czas na nowy wielki singiel „Lights Out”, który z nieukrywaną przyjemnością, wyśpiewaliśmy (właściwie wywrzeszczeliśmy) razem z zespołem. Pomimo wczesnej pory koncertu (18:15) i pełnego słońca, występ miał swój klimat, a następne nagranie „Come on Over” utwierdziło mnie w przekonaniu, że znajduję się w wyjątkowym czasie w naprawdę wyjątkowym miejscu. Czas umykał naprawdę za szybo przy kolejnych utworach „I Only Lie When I Love You”, „Little Monster”, „Hook, Line & Sinker”. Właśnie tak, w zasadzie zupełnie logicznie był skonstruowany ten występ. Nowe piosenki mieszały się ze starszymi i ta mieszanka zdaje się potwierdzać, że pomiędzy tymi dwoma albumami Royal Blood nie ma właściwie żadnej przepaści. Można nawet zaryzykować, stwierdzenie, że ten świeżutki krążek jest bardziej przebojowy i wciągający niż debiut. Oczywiście, te starsze piosenki jak kolejne tego wieczoru „Blood Hands” mają swój niepowtarzalny mroczny ciężki klimat, który nawet w pełnym słońcu potrafi przeszyć całe ciało słuchacza. Trzeba też zaznaczyć, że akustyka zwłaszcza z samego przodu sceny była naprawdę znakomita. Można było poczuć głębie bassu, a realizator nie obcinał też wysokich brzmień. Zabawa trwała w najlepsze, ludzie co chwila rozstępowali się aby zrobić okrąg w tłumie, później wbiegaliśmy do niego goniąc w kółko, Mike Kerr co moment powtarzał, że jesteśmy najlepszą publicznością na świecie. W takich okolicznościach nowe piosenki „She's Creeping” i „Hole in Your Heart” zabrzmiały naprawdę świetnie. Potem przyszedł czas na ten największy przebój zespołu „Figure It Out”, przy którym tłum naprawdę podkradał zmysły. O i przepraszam wszystkich, którzy dostali z łokcia. I jeszcze taka dygresja, do chłopaków, którzy ochraniają swoje dziewczyny przed sceną. Po prostu k..wa przestańcie, nawet się nie bawicie, a i tak zawsze dostaniecie po głowie, nie mówcą o nieustannych kłótniach, z których i tak nic nie wynika, bo to w końcu to rockowy występ, a nie piknik lata z radiem. Po takiej dawcę muzycznej energii i ekstremalnym wysiłku „Loose Change” było idealnym przystankiem przed finałowym setem w postaci mojego ulubionego „Ten Tonne Skeleton” i „Out of the Black” z outro Black Sabbath „Iron Man” na koniec. I to tyle. Cudowny, genialny i niezapomniany początek tegorocznej edycji festiwalu był już za nami. A i jeszcze byłbym zapomniał przy „Lights Out” Artur Rawicz z cgm.pl zrobił nam zdjęcie i pokazała kciuka do góry. Taki zabawy i fajny obrazek, który utkwił mi w pamięci.
MICHAEL KIWANUKA
Po Royal Blood błyskawicznie przemiesiłem się pod namiot na koncert Michael’a Kiwanuka, ale niestety jak się później okazało przegapiłem początek koncertu i cudowne „Cold Little Heart”. Był to jednak bardzo fajny koncert, z którego zapamiętam na pewno niesamowitą dojrzałość sceniczną Kiwanuki. Na przykład wykonanie „Black Man in a White World” przykuło moją uwagę na tyle, że z miejsca zacząłem zwracać uwagę na drobne smaczki wykonania, sposób w jaki gra na gitarze, improwizuje oraz śpiewa Michael. Jest to po prostu artysta kompletny. Nie zabrakło też znanych przebojów takich jak „I'm Getting Ready” czy „Home Again”, a na koniec dostaliśmy niesamowite wykonanie „Love & Hate” chyba największego przeboju artysty w naszym kraju i nie tylko. I choć przed festiwalem nie byłem jakimś zagorzałym fanem tego Pana, to teraz na pewno jeszcze częściej powrócę do płyt „Home Again” i „Love & Hate”.
RADIOHEAD
Jest tak wiele osób, które czekały dosłownie całe życie na ten koncert. Ja pewnie też się do nich zaliczam, ale nie obiecywałem sobie wiele po tym występie, bo od „OK Computer” Radiohead, to już nie do końca jest moja bajka. Nie jest też tak, że twórczość zespołu jest mi obca, bo katowałam się kiedyś „Kid A” czy „Amnesiac”, a „Hail to the Thief” to nawet bardzo lubię, ale taka dawka depresyjnej i stylistycznie melancholijnej papki naprawdę może zabić, a co najmniej uśpić. Taki właśnie był ten koncert. Zaczęli zupełnie fajnie od „Daydreaming” i „Lucky” aczkolwiek, dla osoby, które nie widziała dobrze sceny czarne telebimy, mogły być trochę denerwujące. Potem jednak występ stał się monotonny i nawet takie hity jak „Airbag” czy „Pyramid Song” umykały gdzieś w poczuciu smutku, żalu i zadumy. Jako całość koncert na pewno miał swój urok. Był to bowiem dobrze przygotowany spektakl, w którym światła i prezentowana na telebimach mieszanka graficzna, w postaci pomiksowanych ujęć muzyków idealnie współgrały z muzyką zespołu. Zaś późna godzina i brak słońca nadawały temu wydarzeniu specjalny podniosły charakter. Zagrali naprawdę dużo z nowej płyty „Identikit”, „The Numbers”, „Ful Stop”, ale mi koncert zaczął się podobać dopiero od ostatniego utworu setu zasadniczego „2 + 2 = 5”. W tym momencie z muzyków Radiohead zeszło jakby ciśnienie, zaczęli gać szybciej radośniej i bardziej ekspresyjnie. Pierwszy bis zaczął się od „Nude”, które o dziwo od zawsze mi się podobało. Później było już wybitnie „Let Down”, „Lotus Flower” i „Paranoid Android”, na które czekali chyba wszyscy. Tą część zakończył „Reckoner”, a ja zadawałem sobie pytanie czy tak nie mógłby wyglądać cały występ? Na drugi bis zespół zagrał jeszcze „The National Anthem” z „Kid A” oraz cudowne „Street Spirit (Fade Out)” z czasów kiedy był to jeszcze zupełnie inny zespół. Przepiekane zakończenie naprawdę udanego pierwszego dnia Opener Festivalu.