OPENER 2016 - relacja
CZWARTEK 30.06.2016 r. - dzień drugi
Polska - Portugalia
Tego dnia od rana panował szczególny klimat związany z meczem Reprezentacji. Początkowo miało nie być transmisji na Openerze, ale po zbiorowej petycji postanowiono utworzyć na festiwalu strefę kibica. Oczywiście nie wyobrażałem sobie, że mogę przegapić Red Hot Chili Peppers, ale przynajmniej pierwszą połowę meczu warto było obejrzeć. Tłumy kibiców na Openerze były nieprawdopodobne! Szybko okazało się, że przygotowana strefa kibica jest za mała, a przynajmniej za mały był telebimem i przede wszystkim za nisko przymocowany. Z dużej odległości zupełnie nie było go widać. Tak czy inaczej znalazłem sobie fajne miejsce w tłumie i jednym okiem oglądałem mecz, a drugim Marię Peszek na nieporównywalnie większym telebimie przy scenie Tent.
MARIA PESZEK
To był najdziwniejszy i najbardziej nieprawdopodobny koncert, na tegorocznej edycji festiwalu. Z jednej strony mecz reprezentacji, odśpiewanie hymnu i biało czerwone barwy, a z drugiej Maria Peszek z „Sorry Polsko”, „Polska A, B, C i D” i „Modern Holocaust”. Te okoliczności sprawiły, że niejednokrotnie zwariowany tłum kibiców zagłuszał fanów zgromadzonych pod namiotem, największą wrzawę wzbudził oczywiście gol Lewandowskiego. Nie wiem, jak czuła się Maria, ale najwyraźniej nie za bardzo jej to przeszkadzało, bo na scenie wyglądała świetnie. Zarówno pod względem wokalnym jak i fizycznym. „Ludzie psy”, „Szara flaga”, „Jak pistolet” oraz wcześniej wspomniane hity zabrzmiały naprawdę świetnie. Pod względem przekazu Peszek jest niesamowicie mocna.
RED HOT CHILI PEPPERS
Po pierwszej połowie meczu Polska – Portugalia udałem się w stronę sceny głównej na koncert największej gwiazdy tegorocznej edycji festiwalu. Postanowiłem zawalczyć od prawej strony sceny nauczony doświadczeniem z poprzednich lat (koncerty QOTSA, The Black Keys). Nie udało mi się podejść za blisko, bo tłum pod sceną ustawił się naprawdę gęsto. Oczywiście nie szalałem, nie przepychałem się jak głupi, bo i po co robić z siebie głupka przed koncertem. Było dla mnie jasne, że jak Red Hot zaczną grać, to tłum ruszy, tymczasem z grupą anglików śpiewaliśmy w najlepsze a capella „By the Way”. Koncert rozpoczął się w mirą punktualnie, Flea z Joshem zaczęli gitarowe popisy i chwilę później z głośników poleciało „Can’t Stop”. Z wielkim zaskoczeniem przyjąłem fakt, że publiczność wokół mnie zupełnie się nie bawi, nie przemieszcza i w gruncie rzeczy podczas całego „Can’t Stop” przesunąłem się o przodu zaledwie o trzy góra cztery metry, a do sceny zostało jeszcze z bite dwadzieścia i to po skosie. Wszystko zmieniło się jednak podczas następnego utworu „Dani California”. Tłum pod sceną ruszył, raz do przodu, raz do tyłu i większość niedzielnych fanów, w mgnieniu oka wyjechała z pod sceny. My zaś z angielskimi przyjacielami utworzyliśmy pociąg i dosłownie w dwie minuty wjechaliśmy pod samą scenę. To był przedziwny obrazek z jednej strony wężyk osób taki jak na wycieczce w podstawówce w dwóch rzędach jakby parami wychodził w popłochu, a my obok w pojedynczym pociągu wjeżdżaliśmy pod samą scenę. Oczywiście ktoś powie, że tak nie można, że to chamstwo, bo ktoś zajął sobie miejsce wcześniej i stał tu godzinę. To wszystko prawda, ale przecież to nie był koncert Petera Gabriela, tylko szalonych rockmenów z słonecznej Kalifornii. Nikt nikogo spod sceny nie wygania, ale jeśli nie jesteś w stanie się utrzymać, skakać jak szalony przez półtorej godziny, jeśli nie przyszykowałeś formy na przepychanki pod sceną to sorry odpadasz. Koniec końców to ludzie z pierwszych rzędów decydują o tym jaki jest klimat koncertu, ktoś przecież musi wyśpiewać na całe gardło te wszystkie hity. To tak na boku, ale wracając do koncertu, podczas następnej tym razem zupełnie nowej piosenki „We Turn Red” bawiłem się już w najlepsze pod samą sceną i blisko środkowego przejścia. Ścisk był zabójczy, aż ciężko było skakać, bo cały czas coś ściągało człowieka w dół, albo na boki. Na szczęście po tym szalonym początku przyszła kolej na chwilę oddechu przy „Otherside”. Nie trwało to jednak długo, bo przy „Nobody Weird Like Me” szaleństwo rozpętało się na nowo. Ta genialna kompozycja z „Mother's Milk” była idealnie adekwatna do zachowania osób wokół mnie. Istne szaleństwo! Później Josh zaczął coś kombinować z Flea, ale tak jakby mu nie wychodziło, a więc machnął ręką i od razu przeszedł do „Snow”, to było naprawdę zabawne. Publiczność bardzo dobrze przyjęła nowe kompozycje na czele z „Dark Necessities” oczywiście. Trochę się obawiałem, ale naprawdę wszyscy świetnie odrobili zadanie domowe przed koncertem papryczek. Pewnym zaskoczeniem była za to kolejna propozycja tego wieczoru „She's Only 18” z „Stadium Arcadium”. Naprawdę nie spodziewałam się tej piosenki. Po niej Flea postanowił powiedzieć parę słów o trwającym właśnie meczu biało-czerwonych, po czym wyśpiewał dobrze znany okrzyk „Polska! Biało-czerwoni…”! Podchwycony błyskawicznie przez zgromadzoną publiczność okrzyk rozlegał się następnie przez dobre dwie minuty i mógłby pewnie trwać tak jeszcze długo, dlatego zespół postanowił przerwać te okrzyki spoją nową super piosenką „Go Robot”. Jedna z najbardziej chwytliwych kompozycji na nowym albumie zespołu rozgrzała tłum do czerwoności. Najbardziej zaś fajnie było podczas biegania w kółko w rozstąpionym w kształcie okręgu tłumie. Potem chóralnie odśpiewaliśmy „Californication”, ale powiem szczerze czegoś mi w tym wykonaniu brakowało i nie chodzi tylko o solówkę Frusciante, ale przede wszystkim brakowało energii ze strony Kiedisa. Następnie na scenie został sam Josh i zagrał solo cover Arthura Russella „Close My Eyes”. Zupełnie fajnie wyszło, ale nie wiem czy warto tracić czas na takie wstawki, kiedy tyle hitów czeka. Na przykład kolejne na setliscie „Around the World”. Przy tej piosence powróciły wspomnienia i naprawdę ciężko pogodzić się z faktem, że to nagranie ma już 17 lat! Bardzo dobrze wypadła kolejna nowa kompozycja „Detroit”, nawiasem mówiąc, ten nowy album jest świetny i szkoda tylko, że zabrakło „Sick Love”, ale pewnie Red Hoci nie chcą na razie za bardzo eksploatować swojego nowego singla, bo ta piosenka musi być promowana, bo po prostu jest stworzona na przebój! Koncert zakończył się, największym jak można było zaobserwować obecnie hitem zespół, czyli „By the Way”. Na bis musieliśmy trochę poczekać, ale za to dostaliśmy podobnie jak trzy lata temu w Warszawie prezent w postaci coveru David Bowie o swojsko brzmiącym tytule „Warszawa”. To było coś naprawdę miłego i wspaniałego, zarówno ze strony zespołu, jak i publiczności, która świetnie przyjęła to nagranie. Później było jeszcze tytułowe „The Getaway” z ostatniego krążka oraz idealnie puentujące udany wieczór „Give It Away”.
Zaraz po koncercie dowiedziałem się od zrozpaczonych osób, że Kuba Błaszczykowski nie strzelił karnego i odpadliśmy. Coś strasznego, euforię po udanym koncercie dusiła przygnębiająca informacja o tym, że szansa na półfinał przeszła koło nosa.
Był to mój trzeci koncert Red Hot Chili Peppers na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat i z czystym sercem uznaję go za najlepszy. Pewnie w Chorzowie było najfajniej pod względem wykonania, ale prawdziwe emocje były tutaj. Prawdę mówiąc spodziewałem się tego, bo gdzie jak gdzie, ale na Openerze na naszą młodzież naprawdę można liczyć. Ktoś powie, że to już nie to samo, co z Frusciante i będzie miał oczywiście rację, ale przecież RHCP to przede wszystkim Flea i Kiedis! A skoro Frusciante nie chce już dalej się bawić, to trzeba to po prostu zaakceptować, a Josh Klinghoffer też jest świetny, gra trochę inaczej, bardziej twardo, ale to ma swój urok. Cudowny koncert dokładni taki na jaki czekałem!
M83
Czas po koncercie RHCP wykorzystałem na udanie się do garderoby (namiotu), musiałem przebrać wszystko od podkoszulki do bielizny, włącznie z skarpetkami, bo wszystko było przemoczone do suchej nitki. Dlatego rozpoczynające koncert M83 „Reunion” słyszałem dochodząc do bramek. Nie miałem już siły na szaleństwa, dlatego postanowiłem pooglądać koncert z tyłu. Może dlatego nie wczułem się jakoś specjalnie w ten koncert. Kiedyś M83 na Tencie wywoływał wielkie emocje, dziś zespół Anthony Gonzalez to już zupełnie inna liga, ale jakby mniej kopie. To przede wszystkim świetne widowisko z przebojami: „OK Pal”, „Steve McQueen” i tym największym „Midnight City”. Było też oczywiście sporo nowych piosenek świetne „Do It, Try It” oraz set z Mai Lan na wokalu „Bibi the Dog”, „Laser Gun” i „Go!”. Wszystko pięknie, ale zabrakło „Kim & Jessie” i choć duża scena pozwala stworzyć wielkie świetlne widowisko, to na pewno zabija klubowy klimat tej muzyki.
RUINED HEART – ANOTHER LOVE STORY BETWEEN A CRIMINAL & A WHORE- Khavn de la Cruz
Na koniec dnia tradycyjnie wybrałem się do kina. To dobre miejsce na odpoczynek i wypicie ciepłej herbatki, bo kawa to nie dla mnie (wystarczy mi jeden zły nałóg). Bardzo chciałem zobaczyć „Ruined Heart”, bo wcześniej czytałem bardzo sprzeczne recenzje tego filmu. Po obejrzeniu wszystko ładnie się wyjaśniło. To nie jest film dla każdego, bardzo wiele osób nie było w stanie wytrzymać intensywności tego filmu i po prostu wychodziły w trakcie seansu. „Ruined Heart” to historia miłości gangstera i prostytutki, rozgrywająca się na ulicach Manili w przedziwnym świecie wizjonersko stworzonym przez Khavna de la Cruza. W filmie połączył on różne style i estetyki, dlatego możemy tu zobaczyć elementy filmów Kung-fu oraz musicalu rodem z West Side Story. Zdjęcia Christophera Doyle’a imponują, z jednej strony ukazują barwną scenografię i epickie sceny, a z drugiej są brudne i lepkie. Wielką zaleta filmu jest jego ścieżka dźwiękowa, bo ilość piosenka jest naprawdę imponująca. Można powiedzieć, że jest to taki 73 minutowy teledysk, w którym z początku ciężko się połapać, a potem wszystko układa się w zgrabną całość, historia rodem z Ojca Chrzestnego. Bardzo dobry film, a ze względu na zawartą w nim muzykę, na pewno obejrzę jeszcze parę razy.