OPENER 2016 - relacja
Jastarnia, Pole namiotowe i kilka ciekawych faktów.
W tym roku na Openera wybrałem się trochę wcześniej, bo tak jak przed trzema lata postanowiliśmy przed koncertami naładować akumulatory w Jastarni. Czy był to dobry pomysł? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, bo zjednaj strony piękna pogoda, plaża i Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, ale z drugiej lekkie zmęczenie i efekty nadmiernego spożycia, zwłaszcza po zwycięskim meczu Polaków ze Szwajcarią i awansie do ¼ turnieju. Tego dnia miałem też urodziny, a wiec nie trudno sobie wyobrazić jaka była impreza. Awans – genialny prezent na urodziny!
Trzy dni na Helu zleciały błyskawicznie, a potem we wtorek dokładnie w punkt otwarcia pola parkingowego zjawiliśmy się na miejscu. Tam czekała nas niemiła niespodzianka, bo okazało się, że samochody musimy zostawić w najdalej oddalonym miejscu parkingu. Służby porządkowe przebąkiwały coś o tym, że musi panować porządek, ale tak naprawdę ja w tym najmniejszego sensu nie widziałem. Zresztą i tak wszystko skończyło się totalną katastrofą, bo pod koniec dnia nikt już nie panował nad tym jak i gdzie ustawiają się samochody, a większość osób zaczęła przepakowywać tam gdzie chciała. Dużo sprawniej przebiegało rozbijanie namiotu, ale i tam porządkowi zachowywali się tak jakby ktoś dał im nadzwyczajną władzę. Podchodzę do takiego jednego i pytam się dlaczego Ci ludzie tu stoją (około 50 osób z tobołami czeka, aż ktoś łaskawie pozwoli im się rozbić). On zaś zupełnie zdębił, a ja jadę dalej i pytam się czy dla zabawy tak męczy ludzi? W tym momencie całkowicie zwariował i nie widząc co odpowiedzieć pozwolił całej kolejce rozbijać namioty. Nie duża pomoc, ale było mi miło, że stanąłem w obronie uciemiężonych.
Po samym polu namiotowym widać dobitnie, że z roku na rok tan festiwal staje się coraz gorszy. Coraz więcej ludzi na polu vs. coraz mniej Toi Toi i kabin prysznicowych. Nie uświadczysz już jak za dawnych lat namiotu, w którym np. pół pola ołgało w 2010 roku mecz Niemcy – Argentyna, nie mówiąc już o tym, że nawet nie było gdzie rozpalić grilla. Piwo po 8zł to jakiś absurd, dlatego niema się co dziwić, że młodsi openerowicze jadą cały festiwal na speedzie, a zapach trawy jest po prostu wszechobecny. I tu taka refleksja odnośnie bramek na festiwal i stref piwnych. Jeżeli piwem po 8 zł w plastikowym kubku nie idzie się opić (bo to ma 3% alkoholu), to jasnym jest, że lepiej przenieść przez bramki setkę w gaciach i nie ma się, co dziwić tym co wolą zapalić sobie skręta. Tym bardziej, że z tym wielce alkoholowym produktem nikt z ochrony nie wypuści Cię ze strefy piwnej na teren festiwalu.
Pominę już problem płatności na festiwalu i sztuczne wytworzenie wrażenia, że płacimy tylko opaską MasterCard, kiedy w rzeczywistości spokojnie można było płacić kartą Visa.
OPENER 2016
Na tegoroczną edycję festiwalu zdecydowałem się pojechać już we Wrześniu, bo te wczesne bilety po 429zł strasznie mnie skusiły. W miarą ogłaszania lineup’u tegorocznych artystów utwierdzałem się w przekonaniu, że był to strzał w dziesiątkę. Red Hot Chili Peppers, Last Shadow Puppets, Florence, At the Drive-In, Tame Impala to naprawdę niezły rozkład. Szkoda, że później coś się zacięło i wbrew temu co ogłasza wszem i wobec Mikołaj Ziółkowski, to nie był największy pod względem liczby artystów festiwal w historii. Nie rozumiem dlaczego Pharrell Williams był headlinerem. Ok to wielka gwiazda, ale taki zestaw LCD Soundsystem, Wiz Khalifa, Paul Kalkbrenner, Kygo i Pharrel Williams to już zdecydowanie bardziej do Coke’a pasuje. No tak, dziś ten festiwal trochę inaczej się już nazywa, Life i nikt nie wie o co chodzi. Dobra tyle narzekania, bo koniec końców nie zawsze możesz mieć co chcesz (Pearl Jam, Jack White, The Black Keys, Faith No More), a w tym roku łatwiej można było skupić się na mniejszych scenach festiwalu.
ŚRODA 29.06.2016 r. - dzień pierwszy
THE LAST SHADOW PUPPETS
Gdy dowiedziałem się, że The Last Shadow Puppets wystąpią o godzinie 19:00 to dosłownie rozłożyłem ręce. To fatalna godzinna dla tak wielkiej gwiazdy oraz tak nastrojowej i specyficznej muzyki, jaką prezentują Alex Turner i Miles Kane. Powracałem też pamięcią do nie do końca udanego występu Arctic Monkeys w 2009 roku o podobnej godzinie i zwyczajnie bałem się powtórki z historii. Okazało się jednak, że wszystkie moje obawy zostały rozwiane wraz z pojawieniem się na scenie charyzmatycznych liderów projektu. To było prawdziwe wejście smoka. Alex i Miles wyskoczyli na sceną jak jakieś dzikusy w rytm coveru The Fall „Totally Wired”. Alex nie zdążył nawet założyć poprawnie białej marynarki i z zarzuconą na jedno ramię wykonał owacyjnie przyjętą piosenkę. Przy kolejnej pozycji nie było już wątpliwości, że będzie to wspaniały koncert, bo „The Age Of The Understatement” rozgrzało ludzi pod sceną do czerwoności. Potem nie było gorzej, a „Separate And Ever Deadly” i „Calm Like You” wszyscy zgromadzeni pod sceną odśpiewali z zespołem. Ze smutkiem stwierdzam tylko fakt, że pod samą sceną dominowali głównie Anglicy, tak jakby nasi fani zupełni nie istnieli. Trochę szkoda, ale widocznie przez osiem lat od debiutu, zespól nie zyskał u nas zbyt wielu fanów. Następnie przyszła pora na nowości w postaci „Used to Be My Girl” oraz „The Element of Surprise”. To nieprawdopodobne jak dobrze ten materiał brzmi na koncercie. Słuchałem tej płyty prze ostatnie tygodnie na okrągło i wydawało mi się, że koncertowo może być różnie, ale momentami energii płynąca ze sceny była tak ogromna, że zapominało się, że to jest grane na żywo. Pozy i wariacje jakie wyczyniali tego dnia na scenie Alex i Miles przejdą już do historii tego festiwalu. Genialnie zabrzmiały tego wieczoru te nowe piosenki zwłaszcza „Dracula Teeth”, „Miracle Aligner” oraz najbardziej przebojowe „Aviation”. Tu oczywiście bawiłem się jak mało kto, bo nie często się zdarza, aby mieć możliwość usłyszenia swojego aktualnego numeru jeden na żywo (287 notowanie mojej listy). W tym przypadku po numerze jeden był jeszcze numer dwa „Everything You've Come to Expect”, a zaraz potem największy jak się okazało, a przynajmniej najbardziej dziki i żywiołowo przyjęty przez publiczność utwór „Bad Habits”. Alex okazał się tego dnia totalnym wariatem scenicznym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), był taki moment, w którym wbiegł do pasa rozgraniczającego dwie strony publiczności i zawisł miedzy nim w kołysce trzymany za nogi i ręce przez obie strony publiki. Następnie wróciliśmy na debiut za sprawą „Only The Truth” i najpiękniejszej oraz cudownie wykonanej piosenki zespołu „My Mistakes Were Made For You”. Przy kolejnej piosence „Meeting Place” Miles wycierał Alexowi buty, co do łez rozbawiło wszystkich zgromadzonych pod sceną. Sporą niespodzianą dla nas wszystkich był cover Davida Bowie „Moonage Daydream” i tu już nie chodzi tylko o ten utwór, ale specjalnego gościa, który pojawił się przy nim na scenie. Otóż do tej piosenki The Last Shadow Puppets zaprosili Cama Avery’a aktualnie z Tame Impala. Koncert zbliżał się ku końcowi, Panowie zagrali jeszcze „Sweet Dreams, TN” oraz kolejny wielki przebój, którego nie mogło zabraknąć „Standing Next To Me”. Z tym, że w tym ostatnim nastąpiła pomyłka i zamiast drugiej zwrotki Alex zaśpiewał jeszcze raz pierwszą. Ot taka mała wpadka, a to wszystko chyba przez publiczność, która sama miała śpiewać „The one you fell for…”, ale jakoś nie wyszło. W tym momencie zaczęło lekko padać, grzmieć z oddali i zapowiadało się na ogromną burzę, dlatego zespół na poczekaniu wymyślił utwór na tą okoliczność. Proste słowa „There's a storm brewing in the form of Tame Impala”, ale na pewno wyśmienity pomysł, bo jeszcze długo po koncercie brzmiały mi w głowie. Występ zakończyła „In My Room” i wtedy wiedziałem już, że zobaczyłem niesamowity występ i poczułem ogromny żal, że to już koniec. Tak, na ten koncert czekałem najbardziej, i nie zawiodłem się! Wspaniały koncert, performance sceniczny, wszystko dopięte na ostatni guzik i genialna publiczność. Czego chcieć więcej Opener 2016 rozpoczął się z wielkim przytupem.
PJ HARVEY
Na koncert PJ Harvey musiałem przedostać się błyskawicznie, ale jak się okazało, wcale nie było to takie proste. Po The Last Shadow Puppets rozpętała się wielka burza i dosłownie w ostatniej chwili cały zmoczony, choć nie do suchej nitki wbiłem się na Alter Stage. Do Tent Stage był jeszcze mały kawałek, ale nie dało się przejść i musiałem przeczekać tam tę nawałnice. Nie trwała długo i na koncercie PJ pojawiłem się podczas trzeciego utworu tego występu „The Community of Hope”. Był to specyficzny koncert, bo większości skupił się na promowaniu nowego albumu PJ Harvey „The Hope Six Demolition Project”. Nie zabrakło też oczywiście hitów, oraz małej reminiscencji z poprzedniego genialnego albumu artystki „Let England Shake” w postaci tytułowego nagrania, piekielnie mocnego „The Words That Maketh Murder” oraz „The Glorious Land”. Najbardziej zaś wykurzyły mnie przemieszczające się tłumy. Wyraźnie było widać, że część osób znalazła się na tym występie przypadkiem. Kolejną grupę turystów stanowili miłośnicy Florence, którzy w połowie występu PJ Harvey postanowili udać się pod główną scenę festiwalu. Oczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wykorzystując pojawiające się luki w tłumie przedostałem się praktycznie pod samą scenę Tenta. Wtedy też ze sceny popłynęły największe hity artystki „50ft Queenie”, „Down by the Water” oraz niestarzejące się „To Bring You My Love”. Na bis dostaliśmy jeszcze genialne wykonanie „Working for the Man” oraz „A Perfect Day Elise”, które szczególnie mnie ucieszyło, bo płytę „Is This Desire?” wspominam z szczególnym sentymentem. Bardzo udany koncert, kto nie widział niech żałuje.
SAVAGES
Koncert PJ Harvey skończył się kilkanaście minut po 22:00, dlatego na występ Savages wyraźnie się spóźniłem. Pierwszy utwór jaki usłyszałem to „Hit Me”, a to jak się okazało była już dziewiąta pozycja na set liście. Niemniej jednak nie żałuje, że zostałem na tym koncercie olewając troszkę Florence. Nie mogłem sobie pozwolić na powtórne przegapienie koncertu Savages na Openerze. Myślę, że był to naprawdę ważny koncert, a siła i energia Jehnny Beth zapiszą się w mojej pamięci na długo. To było bardzo ciekawe doświadczenie, z jednaj strony mocny punkowy przekaz, feministyczne hasła i perkusistka Fay Milton w koszulce Pussy Riot, a gdzieś w oddali jasna i słoneczna Florence Welch. Wracając jednak do Savages, dziewczyny naprawdę potrafią dać czadu. Brawurowe wykonanie „No Face”, „T.I.W.Y.G.” czy „Mechanics” nie pozostawiają wątpliwości, że jest to naprawdę świetny i solidny koncertowy band. Największe wrażenie na mnie zrobiło zaś wykonanie „Adore”, w którym Jehnny Beth sięgnęła chyba szczytu swoich możliwości. Niesamowite jak silne emocje potrafi przekazać muzyka na żywo! Koncert zakończył się fenomenalnym wykonaniem „Fuckers”, które prawdę mówiąc do teraz pulsuje mi w głowie.
FLORENCE AND THE MACHINE
Na koncert Florence dotarłem z bardzo dużym opóźnieniem. Jeżeli dobrze pamiętam to miałem na zegarku 22:40, a więc trochę koncertu przegapiłam. Nie jestem jednak jakimś wielkim fanem Florence And The Machine i daleko mi do ludzi, którzy wpinali kwiatki we włosy. Miałem jednak wrażenie, że nie straciłem nic z tego koncertu, bo chyba wszystkie hity zespół zostawił na koniec. To oczywiście nie prawda, bo przegapiłem „Rabbit Heart (Raise It Up)” czy „Ship to Wreck”, ale coś za coś, takie są realia festiwali. Tak czy inaczej pod główną scenę dotarłem podczas zapowiedzi przez Florence kolejnej piosenki „How Big, How Blue, How Beautiful”. Na pewno wrażenie zrobiła na mnie siła głosu Florence na żywo, bo oczywiście na płycie wszystko można zaśpiewać, ale dwugodzinny koncert to jednak coś innego. Tutaj wszystko było czyste i potężne, a jak dodamy do tego fakt, że Welch praktycznie cały czas biega po scenie tam i z powrotem, to naprawdę jest przed czym chylić czoła. Tak jak wspominałem wcześniej był to koncert przebojów, a więc usłyszeliśmy min. „Cosmic Love”, „Queen of Peace”, „Spectrum”, „You've Got the Love” i „Dog Days Are Over”. Zupełnie nieźle jak na 40 minut spóźnienia! Z koncertu zapamiętam też na pewno piękną przemowę Florence Welch, która była jakby odpowiedzią artystki na bezsensowne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Na bis usłyszeliśmy jeszcze „What Kind of Man”, „Drumming Song” oraz na specjalne życzenie polskiej publiczności „Third Eye”. Ta ostatnia piosenka była wystrzałowym zwieńczeniem koncertu, wyśpiewana chóralnie przez całą publiczność, z pomysłową iluminacją sceniczną. Był to bardzo pozytywny występ. Jeśli nawet nie jesteś wielkim fanem artystki, to taki koncert na pewno warto zobaczyć.
TAME IMPALA
Przed tym koncertem byłem już strasznie zmęczony, bo bez wątpienia był to dzień pełen wrażeń, a tu jeszcze taki finał się szykował. Zresztą to zmęczenie widać było też po ludziach gromadzących się powoli pod sceną. Wydawało mi się, że nie mam już siły na wygłupy, ale wszystko zmieniło się w momencie, gdy Kavin Parker pojawił się na scenie. Zmęczenie minęło jak ręką odjął i zaczęła się wspaniała ponadgodzinna zabawa. Koncert rozpoczął się od idealnego na tą okoliczność klimatycznego „Nangs”, a potem było już ekstra przebojowo „Let It Happen” z wystrzałem konfetti i moje ulubione „Mind Mischief”. Potem Kavin Parker podziękował sztabowi medycznemu festiwalu, że doprowadził jego głos do porządku, oraz poprosił o głośne śpiewanie za niego. Z głośników poleciały „Why Won't You Make Up Your Mind?”, „Why Won't They Talk to Me?” oraz „The Moment”, a pod sceną panowała genialna atmosfera. Ludzie dosłownie się bawili, było trochę przepychanek, ale w większości dominowali fani, którzy dokładnie wiedzieli po co i dlaczego się tu znaleźli. Odnosząc to do koncertu z przed trzech lat muszę przyznać, że pod samą sceną było zdecydowanie luźniej. Wtedy panował okropny ścisk, ale wiadomo, wiele osób wpychało się już zawczasu na koncert Arctic Monkeys. Zresztą tamten koncert był zupełnie inny, sprawiał wrażenie jednaj całości i zamkniętego spektaklu, a teraz Tame Impala jest już zespołem z przebojami i Kavin Parker dokładnie zdaje sobie z tego sprawę, dokładnie zapowiadając, każde następne nagranie. O moich ostatnich słowach niech zaświadczy ten set „Elephant”, „The Less I Know the Better” i „Daffodils”. I o ile do tej pory największym przebojem zespołu było to pierwsze nagranie, to teraz „The Less I Know the Better” przejmuje zdecydowanie pałeczkę pierwszeństwa. To co działo się podczas wykonania tej piosenki, można określić słowami – istne szaleństwo! Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że piosenka stała się swoistym hymnem tego festiwalu. Nie do podrobienia była też atmosfera pod sceną, gdzie wszyscy byli niezwykłe życzliwi i zadowoleni z wspólnoty, w której przeżywamy ten koncert. Chwile później usłyszeliśmy niemniej przebojowe „Eventually” w końcu to singiel z ostatniego albumu zespołu, a koncert zakończyły po kolei „Alter Ego” i „Apocalypse Dreams”. Ten ostatni utwór poprzedził pokaz oscyloskopu połączonego z gitarą Kevina i jego możliwości zawładnięcia nad tym urządzeniem. Obraz oscyloskopu wyświetlany na wielkim ekranie zlokalizowanym z tyłu sceny za zespołem naprawdę robił wrażenie. Zespół wyszedł jeszcze na bis i choć Kevin obiecał, że zagrają tylko jedną piosenkę to zagrali dwie. Owacyjnie przyjęty hit „Feels Like We Only Go Backwards” oraz idealny na zakończenie utwór „New Person, Same Old Mistakes”. Koncert był wyśmienity! O wiele lepszy od tego z przed trzech lat, a na dzień dzisiejszy Tame Impala to niekwestionowanie jedna z najjaśniejszych gwiazd współczesnej muzyki alternatywnej, bo to już nie tylko świetne płyty, ale również cudowne i potężne koncerty.