OPENER FESTIVAL 2014
Czwartek 03.07.2014r.
MGMT
Drugi dzień koncertowy na tegorocznym festiwalu zapowiadał się świetnie, przede wszystkim nie trzeba było już tak strasznie biegać. Oczywistym było dla mnie, że chcę zobaczyć chociaż trochę koncertu MGMT, a to właśnie Oni rozpoczynali dzień na głównej scenie. Myślę, że ten koncert w pełnym świetle dnia wypadł nie najgorzej, ale nie ma się co oszukiwać, niemal wszyscy czekali na te największe hity. Zresztą sam nie przekonałem się do dwóch ostatnich płyt zespołu, bo przecież płyta „Oracular Spectacular” narobiła nam apetytu na zupełnie inną kapelę niż ta, która stali się potem. To nawet mało powiedziane, bo można uznać, że tamten album był swoistą ścieżką dźwiękową wakacji 2008 i już nierozłącznie z tamtym czasem będzie się kojarzyć.
Koncert zaczął się od nowego singla „Your Life Is a Lie”, a zaraz potem dosalaliśmy to na co tak bardzo przez te lata się czekało czyli „Pieces of What” i „Time to Pretend”. Nie miałem okazji zobaczyć zespołu na Orange Festival przed laty, dlatego co by tu nie mówić ten moment tegorocznego festiwalu był dla mnie bardzo ważny! Potem znów zagrali nowego singla „Cool Song No. 2”, ale wyraźnie było widać, że te nowe piosenki publiki tak bardzo nie kręcą. Następnie zagrali „Flash Delirium” czyli pierwszy utwór z nowego rozdania MGMT, na który tak bardzo się wtedy czekało, a który tak wiele osób po prostu zawiódł. Z perspektywy czasu muszę jednak przyznać, że to całkiem fajna piosenka, tylko, że to już nie to samo MGMT. Potem zespół zagrał znany z ostatniego albumu cover „Introspection” z repertuaru Faine Jade, no a chwilę później rewelacyjne „The Youth” oraz „Of Moons, Birds & Monsters” z debiutu. Krótka przerwa na nowe „Mystery Disease” i z powrotem to co najlepsze, w postaci „Electric Feel”, które wyraźnie rozruszało publiczność oraz „Weekend Wars”. Tylko przy tej ostatniej musiałem już powoli udawać się w stronę Tent Stage, bo tam szykował się niesamowity koncert The Afghan Whigs. No i okazało się, że warto było wpaść na koncert MGMT, bo zagrali prawie całą „Oracular Spectacular”. Szkoda, że nie mogłem zostać na „Kids”, ale tak jak już wcześniej pisałem, takie uroki festiwali!
Na koniec taka refleksja, że gdyby wszystkie koncerty na głównej scenie zaczynały się o 19:00 to byłoby lepiej
THE AFGHAN WHIGS
Przyznaje, że miałem duże oczekiwania wobec występu legendarnej kapeli, ale w najśmielszych snach nie mogłem sobie wyobrazić lepszego występu. Po prostu panowie pozamiatali. Greg Dulli był w rewelacyjnej formie, a dodatkowo interakcja, ze strony publiki spowodowała, że na twarzach wszystkich muzyków malował się uśmiech i niedowierzanie. To te magiczne momenty kiedy polska publiczność po raz kolejny pokazuje swój charakterek i pazur. Do namiotu dotarłem tak gdzieś w połowie drugiego kawałka koncertu „Matamoros” i od razu przeżyłem szok, bo było głośno i to bardzo głośno! Przegapiłem zatem otwierające koncert „Parked Outside”, no ale szybciej biec już się po prostu nie dało. Na „Going to Town” cały czas przebijałem się do przodu, co nie było jakoś specjalnie trudne, ale za to jak się już pod tą sceną znalazłem to poczułem, że będzie ciężko, bo i ludzie skaczą jakby szybciej i gorąco strasznie, ale co tam dla takich momentów się żyle. Kolejną piosenką tego wieczoru była „The Lottery”, czyli koncert ewidentnie promujący nowy album, ale spokojnie myślę sobie na pewno zagrają też to co najlepsze. No i przecież ta ostatnia płyta „Do to the Beast” też niczego sobie, dlatego na tym koncercie praktycznie wszystko było dobre. Pewnym zaskoczeniem był natomiast utwór „On the Corner” z repertuaru The Twilight Singers. No, ale kto bogatemu zabroni, jak się ma dwa tak wielkie zespoły, to sobie można pożyczyć. Potem nastąpił moment, na który czekałem najbardziej i sądząc po reakcjach innych osób, inni chyba też. „John the Baptist” to taki synonim The Afghan Whigs, piosenka absolutnie flagowa i najważniejsza (może z tym synonimem przesadziłem, ale coś w tym jest). Najśmieszniejsze jest jednak to, że podczas kolejnej piosenki i to singlowej „Algiers”, za cholerę nie mogłem poznać co Oni grają, a przecież słuchałem go już tyle razy i na świeżo mam go w pamięci. Zresztą ten koncert chyba trochę tracił na jakości z powodu przesadnej głośności, ale z drugiej strony muzykę można było poczuć niemal całym swoim ciałem (My Bloody Valentine z offa też nie przebili). Nie inaczej było z kolejnymi nowymi utworami „Royal Cream” i „I Am Fire” ten drugi z małym akcentem Fleetwood Mac na końcu. Chwilę później byliśmy już dwadzieścia jeden lat wcześniej za sprawą tytułowego nagrania z płyty „Gentlemen”. Natomiast na kolejnym nowym kawałku „It Kills” postanowiłem się wycofać i pożegnać, ze sceną Tent. Nie mogłem przeboleć, że muszę tak szybko opuszczać ten koncert, ale smutek nie trwał długo, bo siostra, która oglądała ten koncert z daleka , uświadomiła mnie, że do Pearl Jam mamy jeszcze ponad godzinę i tak myląc 20:45 z 21:45 wyszedłem niepotrzebnie w środku koncertu! Mogłem na szczęście spokojnie wrócić, akurat na cover Andrew Lloyd Webber’a i Tim’a Rice „Heaven on Their Minds” z musicalu „Jesus Christ Superstar”. Nie mogło też oczywiście zabraknąć „Somethin' Hot”, które tego dnia i w tych okolicznościach przyrody zabrzmiało po prostu bosko. Tak samo zresztą jak późniejsza wycieczka na płytę „Black Love” w postaci „My Enemy” i „Faded”. Następnie ukryty utwór „Miles Iz Ded” z „Congregation”, a koncert przepięknie zakończyli utworem „Into the Floor”.
To był pełen energii i emocji niezapomniany występ i trochę ciężko było się po nim otrząsnąć i tak spokojnie pójść na Pearl Jam. Prawdopodobnie była to też jedna ostatnich szans na zobaczenie zespołu na żywo, choć tego nigdy nie możesz być pewien. Tak czy inaczej takie koncerty zapadają w pamięć i niech mi ktoś jeszcze raz powie, że tegoroczny lineup był słaby to nie wytrzymam.
PEARL JAM
Legenda grunge, ogólnie rzecz biorąc legenda muzyki rockowej i co tam jeszcze? Pearl Jam to tak wielki zespół, że czasem, aż onieśmiela, a najlepsze jest to, że pomimo upływu lat cały czas przykuwa uwagę i trzyma poziom. Pamiętam jak bardzo cieszyłem się z poprzedniego koncertu zespołu, który odbył się w tym samym miejscu cztery lata wcześniej. Wtedy wydawało mi się, że Pearl Jam na Openerze to pierwszy i ostatni raz, aż tu nagle w tym roku takie miłe zaskoczenie i jak się później okazało nie ostatnie, bo koncertu Faith No More też się nie spodziewałem. Tamten koncert cztery lata temu narobił apetytu przed tegorocznym, ale wiadomo wszystko co pierwsze wspomina się inaczej, a jako że wtedy to był mój pierwszy koncert Pearl Jam, to zawsze będę go dobrze wspominać. A jak było w tym roku? O i odpowiedź może być zaskakująca w kontekście poprzedniego zdania, bo w tym roku było sto razy lepiej!
Po pierwsze to cieszę się, że dałem radę na tym koncercie być, bo parę minut wcześniej wydawało mi się, że z powodów gastrycznych muszę udać się w stronę pola namiotowego i gdy już byłem bliski wyjścia zespół akurat pojawił się na scenie. Usłyszałem pierwsze dźwięki „Go” i postanowiłem zaryzykować i zostać, jak się później okazało bardzo słusznie postąpiłem, bo to raczej mój hipochondryzm się odezwał, a nie poważny problem żołądkowy. Inaczej podczas jednego „Go” nie byłbym w stanie przedostać się pod scenę w tak zawrotnym tempie. Logistycznie nie było to wcale trudne, bo zabawa pod sceną pozwalała na wszelkie przemieszczenia, a przecież wiadomo, że nie sztuka się jest wepchać, za to sztuką jest się tam utrzymać. Dlatego pomimo upływu lat śmieszą mnie sceny ewakuacji z pod sceny podczas pierwszego numeru. Ktoś stał tam dwie godziny i jak dostał łokciem w bok to ucieka? Nieprawdopodobne. Rokowy koncert to zasadniczo pot i krew. Opis jakże adekwatny do tego co zaserwował nam podczas pierwszych pięciu kawałków Pearl Jam. Po wspomnianym „Go” zagrali kolejno: „Corduroy”, „Mind Your Manners”, „Lightning Bolt”, „Animal”. Przy tym ostatnim z wymienionych nie mogłem już złapać tchu, za to te emocje i radość z przebywania na koncercie ulubionego zespołu są najzwyczajniej w świecie bezcenne. Ileż to razy słuchałem „Vs.” czy „Vitalogy” i tutaj wspomnienia dosłownie mieszają się z rzeczywistością, zaś nowe single Pearl Jam z ostatniej płyty naprawdę dorównują starym hitom, zwłaszcza „Mind Your Manners” to piosenka jakby żywcem wyrwana z początku lat dziewięćdziesiątych. Moja pierwsza kompaktowa płyta Pearl Jam to „Yeild”, dlatego zawsze ciepło myślę o tamtych kawałkach i kolejne punkty setlisty z tamtego krążka naprawdę mnie ucieszyły. Cudowne „Given to Fly” (zawsze będę miał przed oczami okładką singla, a w głowie B-side „Leatherman”), potem „Pilate” i „Do the Evolution”. Czy można sobie wyobrazić bardziej energetyczny i nie starzejący się numer? Kurde ta piosenka z biegiem lat tylko zyskuje. Potem zespół wcale nie zwolnił, bo usłyszeliśmy nową szybką piosenkę „Getaway” oraz dobrze znaną z poprzedniego albumu „Got Some”. Z tego co pamiętam z ostatniego koncertu zespołu, to raczej przeplatali szybkie numery z wolnymi, aby można było odpocząć, a tutaj nic z tych rzeczy i na pierwszą wolniejszą piosenką „Nothingman” przyszło nam naprawdę długo czekać. Potem Eddie wygłosił trochę dłuższą przemowę, poprosił nas o to abyśmy dbali o siebie nawzajem, bo jak widzi to co do tej pory się dzieje pod sceną, to nie wie co stanie się powiedzmy na „Even Flow” i trochę przekornie zagrali to „Even Flow” od razu. Następnie przyszła kolej na najpiękniejszą balladę na ostatnim albumie, czyli „Sirens” i odśpiewana przy dużym udziale publiczności zabrzmiała tego dnia nawet lepiej niż z płyty. Był to jednak tylko przedsmak tego, co stało się potem podczas „Jeremy”, tutaj wszyscy krzyczeli, aż miło i tylko czasem się zastanawiam czy publiczność z tyłu też śpiewa czy nie, bo trochę nie sposób ocenić. Kolejną piosenką tego koncertu była „Unthought Known” z „Backspacer’a”, a potem trochę niespodziewany cover „Public Image” z repertuaru PIL oraz równie niespodziewana petarda z „No Code” w postaci „Lukin”, ale czy w wypadku Pearl Jam możemy mówić o jakichś niespodzianka, przecież w zasadzie śledząc ich bootlegi można uznać, że potrafią zagrać w praktycznie wszystko. Koncert zakończyło niezniszczalne „Rearviewmirror”, ale tego dnia chyba nikt nie miało wątpliwości, że to nie koniec, bo przecież koncert miał być długi i na to wskazywał też przesunięty lineup. Trochę sobie poczekaliśmy, ale za to bis zaczął się świetnie, bo od „Elderly Woman”, a potem było jeszcze lepiej „Better Man”, tutaj w wersji trochę śmiesznej, bo nawiązującej do bitu z DJ setu w oddali (swoją drogą to chamstwo na całego, ale o tym potem). Następnie dwa klasyczne kawałki z „Ten”: „Porch” i niesamowity jak zwykle „Alive”, a całość przypieczętował cover The Who „Baba O'Riley” z gościnnym udziałem Andrew VanWyngarden z MGMT.
Był to naprawdę wyczerpujący koncert, taki na którym trzeba zostawić trochę sił i potu oraz być przygotowanym na zapasowe ubranie. I tu wygrywa pole namiotowe, bo spokojnie można się iść przebrać i nawet pod prysznic skoczyć. Niema jednak nic za darmo i przez tą zmianę ubrania przegapiłem koncert „We Draw A”. Tak czy inaczej jestem w stu procentach usatysfakcjonowany i taki występ Pearl Jam zapamiętam na długo!
RUDIMENTAL
Ten koncert postanowiłem obejrzeć z łamiącej wszelkie przepisy BHP i prawa budowlanego konstrukcji Hainekena. Trzy piętrowy budynek z nie wymiarowymi poręczami, zbyt wąskimi stopniami schodów itd. Wiem co mówię totalny kryminał. Za to widoki z góry świetne, można się spokojnie piwa napić i jeszcze koncert obejrzeć. Tylko, że ktoś wpadł na pomysł, by na pierwszym piętrze urządzić DJ Set. Ja to nic do tego nie mam, każdy lubi co lubi, ale jakim cudem te dźwięki bezkarnie zakłócają koncerty na dużej scenie. To właśnie do nich Eddie Vedder dopasowywał „Better Man”. Kiedyś wysłano namiot Tent na drugą stroną festiwalu, bo przeszkadzał głównej scenie, a dziś wystarczy byle DJ i młócka na okrągło. Nie muszę więc dodawać, że koncertu Rudimental nie słyszałem, aczkolwiek trochę widziałem. Potem trochę zniesmaczony udałem się do kina, bo o 1:30 mieli puścić prawdziwy rarytas.
FRANK (reż. Leonard Abrahamson)
Sporo mówiło się ostatnio o tym filmie i skoro była szansa na przedpremierowy pokaz na Openerze, to po prostu musiałem skorzystać. I nie rozczarowałem się, obraz opowiada historię rockowego zespołu, który próbuje nagrać nowy album. Jej lider niejaki Frank (Michael Fassbender) nosi maskę, w kształcie wielkiej kuli z naprawdę przyjazną i intrygującą zarazem buźką. To przewrotna historia o tym, że nie zawsze Ci których podziwiamy tak ważni jak mogło by się wydawać. No i film jest świetnie zrealizowany, a z taką obsadą aktorską (Maggie Gyllenhaal, Scoot McNairy, Domhnall Gleeson) po prostu miło się go ogląda. Warto też zwrócić uwagę na Carlę Azar zawodową perkusistkę (min. Jack White), bo jak na debiutantkę to jest naprawdę świetna. Frank to chyba jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film jaki oglądałem w Alter Kino, a trochę tych festiwali już było. Naprawdę szczerze polecam.