SOUNDGARDEN (Life Festival Oświęcim 2014, 27.06.2014r.)
O zobaczeniu Soundgarden marzyłem od dawna, bo słuchałem ich już jako bardzo młoda osoba. Oczywiście było to nie możliwe, bo zespół nie istniał, a nawet potem kiedy się reaktywowali to jakoś nie do końca wierzyłem w to, że ktoś ich zaprosi. Pewnie po latach moja miłość do zespołu trochę osłabła, ale po wydaniu przed dwoma laty płyty „King Animal” naprawdę zacząłem traktować ten powrót z szacunkiem. Bo to nie jakieś tam tylko koncerty dla kasy, ale też kupa pracy w studio i efekt w postaci doskonałego albumu. Tak oceniam tę płytę, bo zdają sobie sprawę z przerwy oraz tego jak na przestrzeni czasu zmieniają się ludzie, jak ogólnie zmienił się świat i muzyka, a Soundgarden naprawdę potrafili zachować ten swój wyróżniający ich muzykę blask.
Pierwotnie myślałem, że nie dam rady, ale skoro pojawiła się taka możliwość to najzwyczajniej musiałem się w Oświęcimiu pojawić. Tym bardziej, że to z jakieś dwie godzinki podróży z Zakopanego, więc tragedii nie ma. Udało mi się zdążyć na większość występu Luxtorpedy, który oceniam naprawdę przyzwoicie, bo w pełnym słońcu łatwo się nie gra, a chłopaki naprawdę dali czadu. Za to nie mogą mi wypaść z głowy słowa Litzy, który przyznał, że Soundgarden nie zobaczy, bo musi wnuczki pilnować. Straszna szkoda, wręcz niewyobrażalna.
Koncert zaczął się całkiem punktualnie od „Searching With My Good Eye Closed” i od razu było wiadomo, że będzie świetny, bo skoro zaczynają od „Badmotorfinger” to po prostu inaczej być nie może. Brzmienie od początku też świetne, a więc czego chcieć więcej można by powiedzieć, a tu po chwili od razu „Spoonman”. Nie powiem, żeby publiczność jakoś szczególnie oszalała, ale z drugiej strony w strefie ‘circle’ nie byłem, dlatego za wszystkich mówić nie mogę. Dla mnie „Spoonman” to utwór absolutnie kultowy, jeden z najważniejszych w historii muzyki i dlatego bawiłem się świetnie. Następnie zespół powrócił do samych swoich początków, bo przecież „Flower” otwiera pierwszą płytę zespołu „Ultramega OK”. I kiedy zastanawiałem się nad tym, jakie też dziś niespodzianki szykuję nam Soundgarden zagrali po kolei trzy chyba największe swoje przeboje „Outshined”, „Black Hole Sun”, „Jesus Christ Pose”! Ten pierwszy to kwintesencja stylu zespołu i kiedy myślę o tym co wyróżnia Soundgarden na tle innych kapel z tamtego okresu to właśnie ta niesamowita, wręcz walcowata ciężkość riffu „Outshined”. O „Black Hole Sun” to już w ogóle nie ma co mówić, bo radia zgrały piosenkę niemiłosiernie, ale od teraz będę mógł powiedzieć, że widziałem na żywo ten kamień milowy w historii popularności zespołu! No i „Jesus Christ Pose” i ten niesamowity klimat muzyki z Seattle oraz również niesamowity popis siły głosu Chrisa Cornalla. Przyszedł też czas na nowe kompozycje, na pierwszy ogień poszła piosenka „Blood on the Valley Floor”, a zaraz potem „Been Away Too Long”. Obie piosenki sprawiły mi wielką radość, to tak jakby współczesne lustrzane odbicia dwóch różnych oblicz zespołu z przed lat. Tego cięższego i bardzie technicznego zwariowanego. Wszystko brzmiało świetnie, a Kim Thayil i Ben Shepherd pomimo upływu lat naprawdę są w rewelacyjnej formie, zresztą Chris też. Pewnie, że szkoda było braku Matt’a Cameron’a, ale to odbije sobie na Openerze! Zaś zastępstwo w postaci Matt’a Chamberlain’a to naprawdę pierwsza klasa. Potem Chris otrzymał od fanów polską flagę i powiedział, że z okazji dwudziestolecia „Superunknown” grają trochę więcej z tego krążka. Taki obrót spraw bynajmniej mnie nie zmartwił, a ze sceny dobiegły pierwsze odgłosy „My Wave”. Nie mogło też oczywiście zabraknąć tytułowego kawałka „Superunknown”, przy którym bawiłem się i śpiewałem jak małe dziecko. Zresztą w tym momocie pod bramkami oddzielającymi stadion od strawy ‘circle’ zrobiło się naprawdę tłoczno i wtedy to dopiero zaczął się koncert. Bardzo długo przyszło nam tego wieczoru czekać na piosenkę z „Down on the Upside”, ale i tej w końcu się doczekaliśmy w postaci „Blow Up the Outside World”, które zabrzmiało chyba lepiej niż z płyty, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Przed koncertem jakaś dziewczyna wygrała gitarę Chris’a. Zadaniem konkursu było opisanie swojego ulubionego utwór Soundgarden. Dziwaczya napisała o „Fell on Black Days” i wygrała. Ja też cieszyłem się jej szczęściem, bo tak się składa, że to również moje ulubione nagranie zespołu. Dlatego wiedziałem, że z tej racji ta piosenka po prostu musi rozebrzmieć ze sceny i spokojnie czekałem na ten moment. Ja zaś strasznie się cieszę z takich moich małych zwycięstw, że pomimo różnych przeciwności losu i miejsca gdzie żyjemy możemy doświadczać tak pięknych momentów, jak „Fell on Black Days” na żywo! Potem zespół zagrał jeszcze jeden nowy kawałek „A Thousand Days Before”, pewnie można było wybrać lepiej na przykład singlowe „By Crooked Steps”, ale w sumie po tak świetnym występie nie ma co narzekać. Z radością na twarzy pośpiewałem sobie za to „Burden in My Hand”, a przy przedostatnim „Rusty Cage” dosłownie oszalałem, bo powiedzmy sobie szczerzę wiedziałem już, że tego wieczoru niczego mi nie braknie. Regularny występ zakończyło ciężkie i niezapomniane „4th of July”.
Nie mogło zabraknąć bisu, a ten rozpoczął się tak samo jak płyta „Superunknown”, czyli mocno i z wykopem „Let Me Drown”. Ileż razy w życiu odpalałem ten krążek, a wcześniej kasetę i zawsze ten początek rozkładał na łopatki. Tak samo było tego wieczoru, od razu poczułem niesamowity przypływ energii. Był to zdecydowanie najlepszy moment koncertu i też taki, który naprawdę zapamiętam na lata! Występ zakończyło wspaniałe wykonanie „Beyond the Wheel” i jak to powiedział jeden z kolegów każda sekunda tego koncertu była warta taj kasy. I takie podejście mi się podoba oraz naprawdę ma sens, bo w końcu nie codziennie przyjeżdża do nas pierwszy i kto wie czy nie ostatni raz tak legenda kapela!