prz_rulez napisał(a):1. uff...już się bałem. to lepsze niż nic, ale nieźle się ślimaczy.
2. O, Kat w 40-tce Tylko czemu akurat Spanish Version?
1. To jest największy problem mojej listy, za dużo utworów podoba mi się w tym samym czasie i bardzo trudno jest mi bez jakiegoś porządnego impulsu awansować wysoko utwór, który nawet lubię, ale nie szaleję
2. Bo wersja oryginalna była w propozycjach przez 3 miesiące zanim ta weszła na listę i nie osiągnęła żadnych rezultatów. Zresztą "Whine Up (Spanish Version)" też osiągnęło więcej na liście niż wersja angielska rok temu
saferłel napisał(a):1. Widzę, że bardzo dbasz o odpowiednio nazewnictwo - [airplay only], [re-issue]
2. Ale dzięki tym zabiegom możesz kochaną Sarę mieć wysoko. Nadal imponuje mi wynik Let It Die,
3. a jeszcze bardziej Emersona, chyba zobaczę co to jest. Zanosi się, że i Viva La Vida może co nieco osiągnąć.
4. Świetny wynik Sheryl Crow, ja właśnie za namową kolegi zgrałem jej wszystki płyty i jak tylko zakończę przygodę z ostatnią płytą Orbital biorę się za nią. Podobno pierwsze 3 płyty świetne, a potem ''da się jeździć na sankach'' Też tak czuję, mam największe nadzieję do tych płyt z lat 90...
5. Mercury zbliża się do ziemi!! Już w 40
1. Oczywiście. Kiedyś jeszcze było [recurrent], ale od czasu pojawienia się listy Recurrents, nie używam tego, nawet jeśli utwór jest spóźnioną o kilka miesięcy nowością, żeby nie było bałaganu
A Re-issue są tylko przy okazji oficjalnych wydań Greatest Hits'ów, bo w przeciwnym razie utwory te trafiałyby na listę Recurrents, o
2. Wczoraj cały dzień miałem na ustach "Gravity"
W przyszłym tygodniu szykują się zmiany
3. Emerson to jedna z tych piosenek country country (o których już pisałem), które za pierwszym razem brzmią zupełnie nijak (co widać zresztą po chart runie), ale później kiedy w końcu trafią, to nie mogą się odczepić. No i tekst jest mi bardzo bliski, stąd też ta pozycja
4. Ja się zdecydowanie NIE zgadzam z tą opinią. Pierwszy album jest świetny, back in 1994 to było coś fenomenalnego i sukces w pełni zasłużony. "Sheryl Crow" ma momenty, ale ogólnie nie czuję tej płyty w całości. "Globe Sessions" było bardzo zaangażowane i w zasadzie jak dla mnie, to był bardzo dobry krążek, chociaż debiutu nie przebił. "C'mon C'mon" to propozycja z zupełnie innej beczki. To album pop-rockowy, radosny, słoneczny i przez to świeży i miły w odsłuchu. Słychać tu dużo takiego amerykańskiego słonecznego rocka, ale są też propozycje takie jak "Weather Channel" czy "So Easy", które widziałbym bardziej na albumie numer 5, czyli "Wildflower". Wracając do "CC" - to był pierwszy album Sheryl, którego promocję pamiętam i który już wtedy chciałem kupić, a czego nie zrobiłem z braku funduszy niestety. "Soak Up The Sun" było i nadal jest jednym z moich ulubionych wakacyjnych kawałków
"Wildflower" to też coś zupełnie innego. I jeśli jesteś nastawiony na dawanie czadu, to od razu piszę, że tu czadu nie ma wcale. Ale to jest właśnie istota tego krążka. Wspaniałe osobiste teksty, cudowne symfoniczne smaczki muzyczne, przepiękne ballady, utwory o życiu. To jeden z moich ulubionych krążków w ogóle. Jest magiczny i piękny. Po prostu. No i nieszczęsne "Detours", które nie jest złe, ale nie porywa i nie zachwyca tak jak powinno. Na pewno z jednej strony powrót do korzeni, ale z drugiej słychać bagaż własnych doświadczeń i całą historię muzyczną Sheryl. I to jest chyba największym plusem tego krążka. Nie jestem jeszcze w 100% przekonany jak go odbierać. Na chwilę obecną lubię te bardziej C'mon C'mon'owe utwory, czyli "Motivation" i "Rise Up". No i prześwietne "Shine Over Babylon"!
5. Niedługo pewnie będzie lądował gdzieś bardzo niedaleko