OFF FESTIVAL
Sobota 03.08.2013 r.
Po szalonym pierwszym dniu festiwalu spałem dość długo i dopiero nieprawdopodobna temperatura namiotu skutecznie mnie z tego snu wzbudziła. Pierwsze swoje kroki skierowałem do prysznicy, bo wiadomo w takich warunkach to po porostu konieczność. Niestety nie była to udana wycieczka, bo na swoją kolej musiałem czekać ponad dwie godziny. To się nazywa organizacja! W ten sposób organizatorzy festiwalu utrudniają życie dosłownie wszystkim na polu namiotowym, to jest niedopuszczalne i chamskie zachowanie, ale w pewien sposób staje się chlebem powszednim każdego festiwalu. Z tym jednak małym wyjątkiem, że na Off’ie kabin prysznicowych mamy najmniej. Resztę dnia spędziłem spokojnie w KFC, bo tam można było posiedzieć sobie w cieniu. Dopiero przed koncertami postanowiłem zaopatrzyć się w ulubiony trunek z trawką, który to w lekkim nadmiarze wypiliśmy naprzeciw wejścia na pole namiotowe, przygrywając sobie przy tym na gitarze. To wprawiło mnie w tak dobry nastrój, że postanowiłem wziąć udział w kalamburach filmowych, które organizował T-mobile na swoim stoisku na polu namiotowym, aby zaś zwiększyć szansę na wygraną mój brat Wojtek też się zgłosił. I akurat do jego drużyny, w której brakowało jednej osoby konferansjer zaprosił pewną dziewczynę, która przechodziła, a akurat pracowała w obsłudze. Okazało się, że była to znajoma mojego brata z akademika w Łodzi! Jakim cudem się to stało to ja po prostu nie wiem? Przez ten przypadek nie mogłem skupić się na konkursie i ostatecznie zająłem drugie miejsce, ale nie ma tego złego… pierwsze miejsce zajęła drużyna mojego brata. W ten sposób poznałem Anię, koleżankę brata, która pracowała przy wydawaniu opasek, no i potem większość dziewczyn, które tam pracowały.
Tego dnia miałem w zasadzie jednego faworyta, The Walkman, dlatego nigdzie mi się nie śpieszyło i na festiwalu zameldowałem się około godziny 20:00, a może ciut wcześniej. Pochodziliśmy trochę po różnych scenach wypiliśmy trochę piwa i w końcu przed samym koncertem udało mi się spotkać z ekipą mycharts! Trochę to trwało, bo za cholerę nie mogłem zrozumieć wskazówek Dziobasa. Miłe aczkolwiek krótkie spotkanie przerwał właśnie zaczynający się koncert The Walkman, choć w sumie większość osób z forum poszła na Julia Holter.
THE WALKMEN
Koncert zapowiadał się fantastycznie, bo choć nie jestem biegły, jeśli chodzi o repertuar zespołu to jednak nie był to dla mnie zespół anonimowy. Nie da się ukryć, że największym przebojem zespołu jest osławiony utwór „The Rat”. Ta piosenka od pierwszego przesłuchania ciągle mnie intrygowała, tak samo jak później cały album „Bows + Arrows”. Nowojorczycy nie rozczarowali, zagrali świetny rockowy koncert udowadniając, że naprawdę są mistrzami w undergroundowym indie rocku. Ostatnia płyta zespołu „Heaven” jest na pewno spokojniejsza, a co za tym idzie w koncert, był przepleciony również łagodniejszymi, bardziej melancholijnymi utworami. Na scenie zespół wyglądał fantastycznie zawłaszcza Hamilton Leithauser ubrany w garnitur z mikrofonem na kabel nie jakimś tam bezprzewodowym. Przez to ruch sceniczny stał się trochę ograniczony, ale za łatwiej można się skupić na samym wykonaniu. Pod główna sceną nie było też zbyt dużego ścisku, co pozwoliło mi stanąć w ulubionym dla siebie miejscu, czyli metr od sceny na środku. Tak jak można było się spodziewać publiczność czekała tego wieczoru na główne danie w postaci „The Rat” i kiedy tylko rozbrzmiały pierwsze dźwięki tej piosenki od razu zrobiło się trochę tłoczniej i wszyscy zaczęli śpiewać dobrze znane słowa:
„You've got a nerve to be asking a fawor
You've got a nerve to be calling my number”
Trochę to smutne, że tak słabo znamy repertuar zespołu, ale mam wrażenie, że po tym koncercie bardzo szybko się to zmieni. Nie ukrywam też, że idealnym miejscem, w którym mógłby wystąpić The Walkmen byłaby scena klubowa. W Katowicach też było kameralnie, ale to jednak nie to samo. W każdym bądź razie świetny rockowy koncert zakończył się po godzinie i miałem takie wrażenie, że to chyba trochę za krótko.
Po tym koncercie Dziobas zadzwonił i pokierował mnie do takiego przydrożnego baru, gdzieś 50 metrów za bramami festiwalu. Spotkał tam pewnego Ukraińca, który zafascynowany był polskimi serialami, zwłaszcza „Falą Zbrodni”. Trochę pogadaliśmy wypiliśmy kilka piw i wróciliśmy na festiwal. Właśnie zaczynał się koncert Godspeed You! Black Emperor, a do mnie coraz bardziej pukało zmęczenie i po kilku utworach, na których dosłownie zamykały się mi oczy udałem się do namiotu. Trochę zawaliłem sprawę, bo jak się później okazało rewelacyjnie na eksperymentalnej scenie zaprezentowali się Panowie z Circle. Podobno koncert był niesamowity, tak samo jak i kreacje sceniczne oraz sama muzyka. Ostry harcorowy metal i cuda na scenie.
Niedziela 04.08.2013 r.
Po bardzo roztrzepanej i szalonej sobocie w Niedzielę postanowiłem skupić się na koncertach. Nie odmówiłem sobie też kolejnej gry w namiocie T-mobile. Tym razem, w Jaka to melodia? Zagadki filmowe. Tak samo jak w sobotę dzień spędziłem głównie w KFC, ale tym razem przed samymi występami zdecydowanie mniej używałem trunku z źdźbłem trawy. Pierwszy koncert tego dnia, na którym nie mogło mnie zabraknąć to oczywiście Japandroids.
JAPANDROIDS
Japandroids na scenie wyglądają trochę jak The White Stripes, to zaprawą instrumentarium oczywiście, muzyczne podobieństwa są jednak trochę bardziej odległe. Koncert w pełnym słońcu i o niekoniecznie sprzyjającej godzinie sprowadził pod sceną zaskakująco dużą liczbę fanów. Brian King wokalista i gitarzysta zespołu skakał po scenie w niesamowicie ekspresyjny sposób. Tym bardziej należy go podziwiać za to, że w perfekcyjnie trafiał w swoje wokalne partie. Zauważyłem też, że mikrofon był ustawiony w taki sposób, że zbierał ze sceny praktycznie wszystko. Niezależnie jak daleko Brian był od niego odsunięty i tak dobrze było go słuchać. Koncert nie był długi, ale jak na młody zespół z dwoma krótkimi albumami zupełnie w sam raz. Nie zabrakło „The House that Heaven Built” chyba największego w tej chwili przeboju zespołu Poza tym zagrali min. też „Fire's Highway”, „Younger Us” czy „"Wet Hair”. Mocne punkowe ocierając się o grunge brzmienie bardzo dobrze sprawdziło się w warunkach Sceny leśnej. Tak to prawda, jest ona trochę mała i zdecydowanie za blisko sceny Trójki, ale za takie pieniądze pewnie nie można nic więcej zrobić. Tak czy owak koncert bardzo mi się podobał, tak samo jak i reakcje naszej publiczności. Brian King pożegnał nas słowami, że widzimy się za chwilę po drugiej stronie pod sceną. To było naprawdę fajne takie ludzkie przesłanie. Następny przystanek Fucked Up!
FUCKED UP
Na koncert ze Sceny leśnej, co oczywiste przedostałem się błyskawicznie. Wiedziałem, że koncerty zespołu są niesamowite, nasłuchałem się o Damianie Abrahamie i czułem, że może być nieźle. Tego, co się stało nie mogłem jednak przewidzieć. Słowami nie da się opisać tego, co działo się na tym koncercie. Muzyka zeszła tutaj na drugi plan, co niekoniecznie jest plusem, ale w końcu raz się żyje i jak się bawić to się bawić. Abraham od razu wskoczył w tłum, w którym stałem raczej z tyłu i wydawało mi się, że obejrzę sobie ten występ z pewnej odległości. Nic z tego! Po prostu się nie dało, szaleństwo tłumu od razu zaprowadziło, dosłownie wepchnęło mnie pod samą scenę. Tam zaś działy się dantejskie sceny. Ten Abraham waży na sto procent ze 120 kilo i to nie przeszkadza mu to w tym, by niemal, co chwila lądować na rękach publiczności. Jeżeli nie jest w górze to na pewno stoi gdzieś w tłumie, tylko gdzie? Nieustanna pogoń za nim pod sceną stała się niemal obsesją pewnej grupki osób. Reszta non stop obijała się o siebie pod sceną. Ile razy może dotknąć swojego idola na koncercie? Raz, dwa, może trzy razy. Ja na koncercie Fucked Up niemal, co chwilę obijałem się o frontmena. Ten zaś bez koszulki z owłosionym spoconym ciałem stał się na przekór rozumowi obiektem koncertowego pożądania. Było na co popatrzeć, bo na przykład potrafił wybiec z namiotu biegnąc przed siebie przez rozsuwający się błyskawicznie tłum, albo innym razem stawał na przednich barierkach, po czym kład się na ręce publiki. Cały czas z mikrofonem i choć nie było to łatwe to jednak dał radę śpiewać. Na sam koniec koncertu publiczność zrobiła wielkie puste koło pod sceną. Damian wbiegł w to miejsce i zaczął biegać w kółko, a wszyscy ruszyli za nim. Kolejny raz nie jestem w stanie opisać słowami co tam się działo. Ludzie biegali w koło z zawrotną prędkością, to istny cud, że nikomu nic się nie stało. Tak naprawdę ciągle ktoś się wywracał, ktoś inny wstawał i tak dalej. Ja przykład dostałem w tył głowy aparatem fotograficznym, bo jakiś przesprytny akredytowany fotograf uznał, że środek tłumu do dobre miejsce na zdjęcia. Reszta muzyków spokojnie odgrywała koncert na scenie, ciekawe co czują, gdy ich frontmen szaleje pod sceną? Może sami chcieliby spróbować, ale to mógłby być już niekontrolowany jazgot.
Po koncercie Damian Abraham został pod namiotem z publicznością i najnormalniej jakby nigdy nic rozmawiał ze wszystkimi, robił sobie zdjęcia i tak dalej. Naprawdę fajny i niesamowity facet.
Po tym występie poszedłem do poznanego dzień wcześniej przydrożnego baru, aby zasłużenie odpocząć. Później przyszedł też na Dziobas, mój brat z koleżankami i w miłej atmosferze czekaliśmy na My Bloody Valentine. Deerhunter grał w tle i jako, że z ogródka tego baru było wszystko słuchać, a nawet jak się chciało to i widać to w takiej lekkiej przyjemnej atmosferze też udało mi się coś usłyszeć.
MY BLOODY VALENTINE
Nie obyło się bez problemów, bo mój brat zaraz przed koncertem zauważył, że nie ma opaski! Prawdopodobnie zgubił ją na Fucked Up, co zresztą nie był trudne w tak ekstremalnych okolicznościach koncertu. Na szczęście zdobył nową, a zaznaczam nie było to łatwe, bo ludzie z obsługi są całkiem oderwani od rzeczywistości koncertowej i na przykład kazali mi iść pod scenę szukać starej opaski brata. Wtedy wydadzą nową bez problemu. Przełożona gościa, który wydawał je pod wejściem powiedziała nam, że rozwiązała już dziś teki problem. Jakiś Anglik zgubił opaskę pod sceną eksperymentalną i ona mu ja po koncercie znalazła. Niesamowite poszła i szukała jakiejś opaski pod sceną zamiast wydać nową. Ciekawe czy loda też by mu zrobiła jakby poprosił? Koniec świata z tymi ludźmi.
Koncert My Bloody Valentine był na pewno wielkim wydarzeniem, tak samo jak i tegoroczny powrót fonograficzny grupy. Dlatego bez wątoienia warto było zobaczyć ten występ na żywo. Niestety odbiór tego koncertu zakłóciło ego Kevina Shields’a. Pewnie, że fajnie jest sobie połoić na gitarze, wpakować kupę sprzętu na scenę i dać czadu. Jednak w pewnym momencie zapominasz o ludziach pod sceną i tragedia jest gotowa. Stałem dość blisko i obserwowałem miny innych osób, wyraźnie było widać, że nie wszyscy przywykli do takiego hałasu. Mi nawet taki obrót spraw trochę się podobał, jestem w stanie przyjąć taką konwencję występu jako pewnego rodzaju ciekawostkę. Artysta ma prawo i robi co chce, nie misi się podobać. Dziś widać, że regularne płyty zespołu są swego rodzaju kompromisem. Głos Bilindy Butcher jest podczas występu prawie niesłyszalny, zupełnie ginie w gitarowym przesterze. W takim razie nie ma mowy o piosenkach, zostaje coś na kształt performance’u. Na przykład pod koniec występu cały zespół zaczął w rytmiczny sposób grać jeden gitarowy chwyt. Siedem minut później zacząłem się zastanawiać, czy skończą to dziś czy będą tak grali do rana. Oczywiście skończyli, ale ten przykład najlepiej pokazuje nastawienie zespołu do całego świata. Jesteśmy wielcy i gramy dla was, co chcemy, bo chcemy i tyle. Tak jak już powiedziałem wcześniej, wieki zespół zawsze trzeba zobaczyć i tego mi już nikt nie zabierze, a może po latach będę to lepiej to wspominał? Kto to wie?
KONIEC DNIA
Następnie udałem się do strefy piwnej, gdzie w osamotnieniu i spokojnie wysłuchałem i trochę obejrzałem Johna Talabot’a. Nie jest to może moja muzyka, ale naprawdę sympatyczny występ, który miło wspominam. Po tym koncercie udałem się na scenę Trójki, aby zobaczyć na własne oczy Fatimę Al Qadiri. Sympatyczna dziewczyna zaczęła puszczać muzykę z laptopa, co niekoniecznie musi mi się podobać i co więcej nie znajduję w tym dużego sensu. Zostałem jednak na pół godziny, bo nie miałem nic innego do roboty, a nie chciało mi się jeszcze opuszczać festiwalu. Tym bardziej, że po dobrze przyjętym koncercie Austry, chciałem też zobaczyć ich DJ set, który rozpoczynał się na scenie eksperymentalnej o trzeciej w nocy. To był tego dnia mój ostatni przystanek. Też wielkich cudów nie było, można się pokiwać i pobujać, ale to cały czas nie moja bajka.
Tak więc ostatni dzień jak to często bywa okazał się bardzo napięty i szalony. Najlepiej wypadli, co nie jest zaskoczeniem Japandroids. W przeciągu całego festiwalu na pewno zaś najlepiej zaprezentowali się starzy wyjadacze z The Smashing Pumpkins, a najgorzej My Bloody Valentine. Fajna impreza, na pewno warto było przyjechać.
Organizatorzy zawalili tyle spraw, że nawet nie chce mi się tu wymieniać, na pewno piwo za 7,5 zł w kubku 0,4 ml jest jednym z większych nadużyć, oraz buraczane karty z mBanku tylko pięćdziesiątki, których nie sposób do końca wykorzystać i ciągle musisz kupować nowe, bo jak sobie w weekend doładujesz? Zakończyłem narzekaniem bo tak czuję i musi się to w końcu zacząć zmieniać, bo jeżeli ktoś Ci pluje w twarz to nie można mówić, że wszystko jest ok. i deszcz pada.