NOTOWANIE 136(189)
- 01 06 ARCTIC MONKEYS - DO I WANNA KNOW?
- 02 12 MILES KANE - DON'T FORGET WHO YOU ARE
- 03 11 DAFT PUNK - GET LUCKY
- 05 10 MY CHEMICAL ROMANCE - SURRENDER THE NIGHT
- 06 09 BLACK SABBATH - GOD IS DEAD?
- 04 15 QUEENS OF THE STONE AGE - MY GOD IS THE SUN
- 10 05 HEY - PODOBNO
- 07 14 MUSE - PANIC STATION
- 11 08 EDITORS - A TON OF LOVE
- 09 16 ALICE IN CHAINS - STONE
- 08 19 NICKS. GROHL. HAWKINS. JAFFEE - YOU CAN'T FIX THIS
- 15 05 PHOENIX - TRYING TO BE COOL
- 14 10 BASTILLE - LAURA PALMER
- 18 03 PEARL JAM - MIND YOUR MANNERS
- 12 17 PARAMORE - STILL INTO YOU
- 16 24 THE STROKES - ALL THE TIME
- 13 13 EMPIRE OF THE SUN - ALIVE
- 19 06 WILKI - SPŁONĄĆ I ODEJŚĆ
- 26 02 FRANZ FERDINAND - LOVE ILLUMINATION
- 17 10 BULLET FOR MY VALENTINE - P.O.W.
- 23 03 PARAMORE - ANKLE BITERS
- 20 12 KULT - UKŁAD ZAMKNIETY
- 22 23 TAME IMPALA - MIND MISCHIEF
- 21 15 YEAH YEAH YEAHS - SACRILEGE
- 24 26 MY CHEMICAL ROMANCE - THE WORLD IS UGLY
- NN 01 MILES KANE - TAKING OVER
- 25 04 THE NATIONAL - SEA OF LOVE
- NN 01 BABYSHAMBLES - NOTHING COMES TO NOTHING
- 27 27 CRYSTAL CASTLES - AFFECTION
- NN 01 LAURA MARLING - MASTER HUNTER
---
- 33 SOUNDGARDEN - HALFWAY THERE
- 35 NICK CAVE & THE BAD SEEDS - MERMAIDS
- 39 KINGS OF LEON - SUPERSOAKER
- 29 HEY - CO TAM?
- 38 WHITE LIES - THERE GOES OUR LOVE AGAIN
- 34 JOE SATRIANI - I CAN'T GO BACK
- 28 KATY B - WHAT LOVE IS MADE OF
- 30 CRYSTAL FIGHTERS - YOU & I
- 41 EDITORS - SUGAR
- 40 LANA DEL REY - YOUNG & BEAUTIFUL
- 47 PROFESSOR GREEN - ARE YOU GETTING ENOUGH? (FT. MILES KANE)
- 37 THE 1975 - CHOCOLATE
- 49 YEAH YEAH YEAHS - DESPAIR
- NN ALICE IN CHAINS - VOICES
- 42 MCCARTNEY.GROHL.NOVOSELIC.SMEAR - CUT ME SOME SLACK
- 43 PALMA VIOLETS - BEST OF FRIENDS
- 44 BIFFY CLYRO - BIBLICAL
- NN CAGE THE ELEPHANT - COME A LITTLE CLOSER
- 45 GARBAGE - BECAUSE THE NIGHT FEAT. SCREAMING FEMALES
- 46 TOM ODELL - ANOTHER LOVE
O nowościach:
MILES KANE - TAKING OVER
Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że nowa płyta Milesa Kane’a jest fantastyczna. Już pierwszy singiel „Give Up” zwiastował dobry album. Następnie tytułowy numer „Don't Forget Who You Are” stał się z miejsca jednym z moich przebojów lata. Natomiast dziś debiutuje trzeci utwór z tej płyty „Taking Over” i prawdopodobnie to nie koniec, bo cały album dosłownie naszpikowany jest potencjalnymi przebojami. Zabawne jest też to, że zrobiłem sobie na szczycie mojej listy takie małe The Last Shadow Puppets. Co zrobić? Jak się nie ma co się lubi i tak dale… Oczywiście żartuję, bo nie można przecież narzekać na nowe nagrania Arctic Monkeys, a już tym bardzie na tak chwaloną płytę Kane’a. W dzisiejszej nowości Kane’a w wyśmienity sposób zabawia się z dynamika piosenki. Raz jest marszowo, a za chwilę zupełnie punkowo, by za chwilę jeszcze raz zmienić rytm. Ta mieszanka sprawdza się znakomicie, a ponadto poznajemy tutaj chyba ukrywane wcześnie możliwości wokalne. To co robi z głosem śmiało można porównać do stylu Mike’a Patton’a, a samo porównanie nasuwa się w zasadzie od pierwszych dźwięków refrenu. Ta zabawa z głosem zawsze imponowała mi w twórczości Faith No More i naprawdę uśmiech nie schodzi mi z tworzy gdy słyszę teraz „Taking Over”.
BABYSHAMBLES - NOTHING COMES TO NOTHING
„Sequel to the Prequel” taki tytuł będzie nosiła nowa płyta Babyshambles i jest to naprawdę znamienne wydarzenie, bo właśnie w tym momencie Babyshambles wyprzedzają The Libertines. Nieodżałowana chyba już legendarna grupa Doherty’go i Barat’a nagrała jak wiadomo tylko dwa krążki. Nie sposób oczywiście porównywać znaczenia obu zespołów i ich albumów, ale co by nie mówić Babyshambles istnieje i to na nią zwrócone są teraz oczy fanów. Tym bardziej, że pierwszy singiel „Nothing Comes To Nothing” zapowiadający ten nowy album jest naprawdę dobry. Powiem nawet więcej, to nagranie w pewien sposób przypomina mi złote czasy The Libertines. Pete Doherty wydaje się być w końcu radosny, trochę to wszystko przypomina „Don't Look Back into the Sun”. Wesoła letnie piosenka i nawet z harmonijką, wszystko jest na miejscu i o miłości. Jeżeli cały album będzie utrzymany w takim stylu, to kto wie czy nie stanie się największym przebojem fonograficznym zespołu. Jasne, że nie o to chodzi, ale trochę chyba stęskniłem się za czasami kiedy płyty takich zespołów rozchodziły się w setkach tysięcy egzemplarzy. To niby nic nie zmieni, ale tak naprawdę zmienia wszystko, bo zmienia się ogólny klimat jaki panuje obecnie wokół gitarowej muzyki.
LAURA MARLING - MASTER HUNTER
Laura Marling dzielnie i bez rządnych kompromisów kontynuuje utartą przez siebie drogę. Ma to swój urok, a co więcej i logiczny sens, zwłaszcza teraz kiedy takie sukcesy odnosi Jake Bugg. Z tą jednak subtelną różnicą, że Laura jest kobietą i obecnie w swoim ogródku nie ma sobie równych. Ma dopiero dwadzieścia trzy lata, a „Once I Was an Eagle” to już jej czwarty album. Dzisiejsza nowość „Master Hunter” nie jest może oczywistym letnim przebojem, ale chyba nie o to tutaj chodzi. Ta muzyka powinna porywać swoim przekazem i prostotą i w istocie tak się dzieje. Potężna akustyczna gitara potrafi z miejsca porwać, a sama Laura zdaje się być z albumu na album coraz lepsza. Jest Ona swoistym prztyczkiem w nos dla całej amerykańskiej muzyki country. Brytyjka z krwi i kości rozkłada ich po prostu na łopatki. Jest prawdziwa jak Dylan i wymowna oraz ekspresyjna jak Cash. Szkoda tylko, że tak mało osób kojarzy jej muzykę. Gdyby dostała trochę większe wsparcie od amerykańskich mediów odniosłaby chyba oszałamiający sukces.
Off Festival:
W tym roku po raz pierwszy wybrałem się na festiwal, który wcześniej notorycznie pomijałem. Tak to już jest z Off’em, że zawsze gra na nim kilka super zespołów, a reszta jest niespecjalnie znana. To spore uproszczenie, ale w porównaniu z wielkimi imprezami Alter Artu Off wyglądał raczej słabo. W tym roku sytuacja znacząco się nie zmieniła z tą jednak znaczącą różnicą, że do Katowic zaproszono The Smashing Pumpkins. Legendarny zespół od wielu, wielu lat był moim celem koncertowymi i z racji tego, że do Katowic mam blisko po prostu nie mogło mnie na tym koncercie zabraknąć. Śmieszna cena biletu w tym przypadku nie stanowiła najmniejszej przeszkody. 190 zł za trzy dni to naprawdę promocja, to zresztą odbiło się na fatalnej organizacji festiwalu.
Do Katowic autostradą z Krakowa dojechałem dosłownie błyskawicznie i bez większego problemu o 18:00 zameldowałem się na parkingu. Niestety jak się okazało wszystkie miejsca parkingowe zostały już dawno zajęte. Nie mogłem dogadać się z służbami porządkowymi festiwalu, bo Oni po prostu nie mieli pojęcia o skali problemu i inaczej to ujmując mieli to po prostu w dupie. Dosłownie godzinę zajęło mi znalezienie „wolnego miejsca” przy polnej drodze w lesie. Dookoła setki samochodów i tam o ekologii nikt nie słyszał. Przynajmniej straż miejska nie wlepiła wszystkim mandatu i chwała im za to, bo spokojnie mogli to zrobić.
Potem pospiesznie udałem się do bram festiwalu, gdzie w najlepsze trwają tradycyjne rewizje osobiste i przeszukania bagażu. Niestety osoby uzurpujące sobie prawo do tego nadużycia nietykalności osobistej robią to absolutnie nielegalnie. Po pierwsze nie są policją, a ta brama to nie jest lotnisko. Żaden punkt regulaminu nie zabroni wnoszenia alkoholu na pole namiotowe, bo takie miejsce nie jest i nie będzie integralną częścią festiwalu. Zresztą to i tak jest szopka, bo jak ktoś chce to i tak wniesie. Na dodatek nie można wnosić szklanych opakowań, bo są podobno niebezpieczne. Natomiast można bez problemu wnieść młotek, nóż, siekierę, łopatę i oczywiście wszystkie ostre części namiotu. Paranoja! Tym bardziej irracjonalne, że w środku sprzedawano soki i wodę w szklanych butelkach.
Następną niedogodnością okazała się kolejka do opasek. Liczba stanowisk do wydawania opasek była tak mała, że w kolejce stało się równe dwie godziny! Ponadto dziewczyny, które obsługiwały system pomimo najszczerszych chęci nie były w stanie zapanować nad bałaganem, który powstał z powodu zarejestrowanych i nie zarejestrowanych namiotów. Niby proste, ale ludzie nie umieją czytać i nie odrobili zadania domowego. Kiedy przyszła moja kolej podałem swój numer oraz brata, który był uprzednio wpisany do mojego namiotu i opaski dostaliśmy od ręki. Reszta osób, a to nie znała swojego numeru, a to wpisała źle swoje nazwisko, a nawet z powodu wygrania biletu z mbanku nie miała wykupionego pola namiotowego. Miła istnieć taka możliwość na miejscu, ale okazało się, że nie można i tak w kółko, cały czas jakieś kwiatki. Potem nasłuchałem się jeszcze dużo o tym całym systemie, bo akurat spotkaliśmy koleżankę brata z akademika w Łodzi i okazało się, że Ona też wydawała te opaski. W efekcie poznaliśmy chyba wszystkie dziewczyny, które przechodziły tego dnia prawdziwą szkołę polskiej głupoty. Kto mógł wymyślić bardziej idiotyczny system? Nie mam pojęcia.
Efektem tak wspaniałej organizacji była konieczność rozbijania namiotu w nocy. Na szczęście byliśmy wyposażeni w latarki. I już o godzinie 22:00 wszystko było gotowe i mogliśmy wyruszać na koncerty.
ZBIGNIEW WODECKI WITH MITCH & MITCH
Bardzo chciałem zobaczyć Zbigniewa Wodeckiego z Mitch & Mitch, ale w skutek wcześniejszych perturbacji trochę się na ten koncert spóźniliśmy. Nie zmienia to jednak faktu, że te ponad pół koncertu, które udało mi nie zobaczyć, bardzo mi się podobało. Okazało się, że debiutancki materiał Wodeckiego z lat siedemdziesiątych jest na tyle uniwersalny, że bez problemów trafia do współczesnego słuchacza. To niesamowite, ale wtedy muzyka Pana Zbigniewa była naprawdę na światowym poziomie i takim materiałem można byłoby się pochwalić na całym świecie. Koncert zagrany z rozmachem z bogatym instrumentarium i niezwykłą radością, która tak samo jak i muzyką udzielał się też widzą. Głos Wodeckiego był mocny, donośny i praktycznie niedotknięty przez czas. Po prostu świetny koncert, który warto było zobaczyć niezależnie od tego czy słuchasz lub nie takiej muzyki.
THE SMASHING PUMPKINS
Tak to na ten koncert szykowałem się szczególnie, mojej radości nie zmąciły nawet perypetie związane z przyjazdem na festiwal i rejestracją na polu namiotowym. W końcu takie błahostki nie mogły zamącić mi radości, którą odczuwałem czekając na występ legendy. Oczywistym było to, że nie jest to już skład z lat dziewięćdziesiątych, ponadto w zespole nie ma już najwierniejszego współpracownika Corgana, czyli Jimmy’go Chamberlina, ale w końcu w zespole zawsze najważniejszy był Billy, a młodzi muzycy którzy go teraz wspierają naprawdę są świetni. Nicole Fiorentino na scenie wygląda zjawiskowo! Przez pół występu nie mogłem oderwać od niej wzroku, a to nie tylko moje odczucie. Jeff Schroeder w zespole gra już od paru ładnych lat, a najmłodszy Mike Byrne godnie zastępuje Chamberlina.
Koncert rozpoczął się dokładnie tak samo jak rozpoczyna się ostatni album zespołu „Oceania”, czyli od „Quasar” i „Panopticon”. Można było wyczuć, że zdecydowana większość publiki nie odrobiła zadania domowego i nie do końca znała nowe utwory zespołu. Ponadto pod samą scena wesłałem jak do klubu. Bez żadnego problemu i przepychania, po prostu sobie weszłam i już. Trochę mnie to rozczarowało, bo liczyłem na trochę większy zapał, ze stron publiki. Następnym utworem tego wieczoru, był cover „Space Oddity” z repertuaru David Bowie. Nie byłem zaskoczony, bo przeglądając setlisty wiedziałem, że na pewno zagrają tą legendarną piosenkę. Myślę, że ten wybór przypadł też do gustu publiczności. No i w końcu doczekaliśmy się „X.Y.U.” z legendarnej „Mellon Collie” tak naprawdę to większość osób czekała na te stare numery. I od „Disarm” atmosfera pod sceną naprawdę się poprawiła. Chóralne wykonanie tej piosenki nie może nikogo dziwić, w końcu to największy przebój The Smashing Pumpkins. Trochę szkoda, że piosenka została zagrana bardzo rockowo, bo utraciła trochę ze swej akustycznej maestrii. Kolejny wieli przebój „Tonight, Tonight” został poprzedzony krótkim, intro, które w perfekcyjny sposób podgrzało atmosferą przed finalnym daniem. Podczas kolejnego utworu „Cherub Rock” nie miałem już żadnych wątpliwości, na jakim koncercie jestem. Pewnie, że to kosztuje trochę sił, ale bez odrobiny potu i krwi nie ma prawdziwego koncertu. Z tą krwią to nie żartuje, bo mój brat dostał łokciem w nos i musiał tamować. Odpocząć można było za to podczas pięknego wykonania tytułowego numeru z ostatniej płyty „Oceania”. Nie mogłem uwierzyć, że stoję tak blisko legendy, z nieukrywaną dumą i radością patrzyłem na Corgana. Tak to prawda trochę się zestarzał i widać mu już brzuszek, ale zupełnie się tym nie przejmuje. Na scenie zachowuje się jak gwiazdor, trochę obojętny, niedostępny, ale przecież taki w końcu był i jest. Kolejna piosenka „Ava Adore” wypadła trochę dziwnie, ale to normalne, bo ta najbardziej elektroniczna płyta zespołu chyba nie jest idealnym materiałem koncertowym. Ogień wrócił, bo musiał przy „Bullet with Butterfly Wings”. Ta legendarna już piosenka ilustrowana dobrze znanym błotnym teledyskiem jak ulał pasowała do tego, co działo się pod sceną. Wysuszona ziemia i kurz naprawdę dawały się we znaki. Skoro zespół promuje swój ostatni album naturalnym było, że trochę z niego trzeba zagrać „One Diamond, One Heart” i „Pale Horse” to były ostatnie podczas tego koncertu nowe utwory. Tylko dlaczego zabrakło „The Celestials”? Najbardziej czadowa była za to końcówka koncertu. „Today” w takich okolicznościach zabrzmiało naprawdę wymownie, tyle lat czekało się na ten moment! Potem „Zero” nie muszę chyba mówić, co działo się pod sceną, a „Stand Inside Your Love” wyśpiewałem, wykrzyczałem dosłownie w całości. To jedna z moich ulubionych piosenek The Smashing Pumpkins. Szkoda, że naprawdę mało grają z „Machiny”, po latach to do tej płyty najbardziej lubię wracać. Każde jej odtworzenie to po prostu czysta przyjemność. Koncert zakończyło „United States”, a swoją drogą z „Zeitgeist” też mogli coś więcej dorzucić. Tylko, że nie sposób zagrać wszystko, koncert to nie lista życzeń, a Billy napisał taką masą hitów w swoim życiu, że koncert mógłby trwać do rana.
Ten koncert spełnił moje marzenie i do dzisiaj nie mogę o nim zapomnieć, a więc podsumowanie jest jakby bez sensu, bo nie jestem do końca obiektywny. Po prostu było wspaniale.
Reszta relacji już w piętek, bo teraz po prostu nie mam czasu.
O i o Coke Live też będzie