HEINEKEN OPEN'ER FESTIVAL
Dzień czwarty. 06.07.2013
Ostatni dzień Openera kojarzy mi się zawsze z lekkim smutkiem, refleksją nad czasem, który tak szybko znowu zleciał. W tym roku było jednak inaczej, bo wiadomo zostały jeszcze bonusowe niedzielne koncerty. Dlatego pozytywnie nastawiony wybrałem się do Gdyni na porządną rybę, która notabene okazała się totalnym niewypałem. Ok nawet zapłacę tą ceną i nie będę narzekał, ale dlaczego do cholery, ktoś podaje mi to jak w chlewie na papierowych tackach i z plastikowymi sztućcami, które z miejsca roztapiają się w gorącej jeszcze wyciągniętej prosto z oleju rybie? Cena jak w restauracji, a usługa żenująca. Przed tym (wymarzonym?) posiłkiem relaksowałem się jeszcze trochę w parku w centrum miasta, a potem to już tylko prosto do namiotu i dalej na teren festiwalu. Tego dnia plan był taki, by zaliczyć w końcu koło młyńskie, na które normalnie nigdy nie starcza czasu. Dopięliśmy swego, a skoro za darmo to w ogóle nie można narzekać, w sumie było fajnie, a wybrałbym się tam jeszcze raz. W nocy to byłoby jeszcze lepiej, pomyślę za rok. Teren festiwalu z góry wygląda niesamowicie! Z młyńskiego koła do sceny World, która w tym roku została przemianowana na Alterklub Stage jest naprawdę blisko. No i zaraz z boku jest też strefa gastronomiczna dlatego nic więcej do szczęścia oprócz zimnego piwka nie było nam potrzeba, na koncert Crystal Fighters czekaliśmy w radosnych nastrojach.
CRYSTAL FIGHTERS
Nie chce się chwalić, ale tak się złożyło, że tegoroczny występ Crystal Fighters na Openerze był już trzecim występem zespołu, który miałem okazję obejrzeć. Ponadto wszystko wskazuje na to, że kolejny koncert w listopadzie, w krakowskim klubie Studio też uda mi się zobaczyć! Nie jestem jakimś przesadnym fanem twórczości sympatycznych basków, ale ich koncerty zawsze są tak pozytywne, tak radosne i pełne energii, że nie wyobrażam sobie żeby mogło mnie na nich zabraknąć, w sytuacji gdy nic nie stoi na przeszkodzie by na nich być. Pierwszy koncert Crystal Fighters na Openerze dwa lata temu na scenie Tent wspominam jako ten najlepszy. Klimat był niesamowity, bo oczywiście przed północą, po koncercie Pulp, na którym totalnie przemokłem nie liczyłem na jakieś fajerwerki. Jednak okazało się, że zespół zaskoczył chyba wszystkich i po tamtym secie chodź wchodziłem do namiotu totalnie mokry od deszczu to ponad godzinę później byłem już zupełnie suchy, zadowolony i dumny z tego, że byłem na tym niesamowitym występie. Później zresztą słyszałem ten koncert w radiowej Trójce i wszystkie wspomnienia powróciły. Rok później na Coke Live w pełnym słońcu nie było już takiego klimatu, ale i tak wypadli świetnie.
Tegoroczny występ na nowej, starej Openerowej scenie przyciągnął dosłownie tłumy! Jasnym jest, że zespół zyskał w ostatnim czasie wielką popularność, a i układ koncertów na innych scenach sprzyjał na pewno olbrzymiej frekwencji na tym występie. Koncert rozpoczęli bardzo klasycznie od „Solar System” dokładnie tak samo zaczyna się pierwszy album zespołu. Następnie przyszedł czas na pierwszy wielki hit w postaci „Follow”. Zespół wystąpił w pełnym składzie z Laure Stockley. Zresztą odnoście wokalistek w Crystal Fighter cały czas trwała pod sceną zażarta dyskusja. Sam się już zresztą trochę pogubiłem. Pierwszą nową piosenką z ostatniego albumu „Cave Rave” była jedna z lepszych kompozycji „LA Calling”. Chyba upodobali sobie wielkie miasta po sukcesie „I Love London” z pierwszego albumu. Zresztą ta sztandarowa dla zespołu piosenka była tego dnia następna na setliście. „Champion Sound” kolejny klasyczny numer z „Star of Love” wypadł tego dnia fantastycznie, bawiłem się jak małe dziecko. Zagrali też „Love Is All I Got”, czyli utwór, który nie zmieścił się na pierwszy album, a później okazał się jednak sporym hitem. Na „You & I” tego dnia czekali chyba wszyscy! Zabawa trwała w najlepsze, na koncercie ta piosenka ma dużo większą moc niż na albumie. Przedłużeniem tej letniej słonecznej sielanki i niejako oczywistą kontynuacją stał się utwór „Plage”. Ta piosenka, jak żadna inna pasuje do nadmorskiego klimatu tej imprezy. Z nowych utworów zagrali jeszcze „Wave” i „Love Natural”. Koncert kończyły zaś same największe hity z niezapomnianego debiutu „In The Summer” i jak zwykle wyczekiwane „At Home”. Nie robię z tego wielkiej tajemnicy zawsze powtarzam, że „At Home” to według mnie najlepsza piosenka zespołu. Na bis zagrali jeszcze „Xtatic Truth” i to by było na tyle.
Trochę krótki występ, ale w sumie takie są realia tej sceny i tej godziny. Trochę szkoda, ale na sam występ nikt nie powinien powiedzieć złego słowa. Kolejny raz okazało się, że pozytywne nastawienie, miłość, radość i ta najważniejsza, czyli muzyka po prostu królowały!
KINGS OF LEON
Koncert Kings Of Leon cztery lata temu pamiętam bardzo dobrze. Był to występ zespołu u szczytu kariery. Wtedy to właśnie płyta „Only by the Night” podbijała Amerykę, a hity z tego albumu były niemiłosiernie katowane przez prawie wszystkie radia i telewizje. Teraz ten występ nie wywoływał już zatem takich emocji jak wtedy, ale i tak jest to przecież wciąż zespół, który bardzo lubię, a nawet więcej, bo cenię sobie ich twórczość.
Pod samą sceną z prawej strony spotkała mnie jednak bardzo niemiła niespodzianka. Okazało się bowiem, że publikę w tej strefie zdominowali piknikowi słuchacze. Taki jest właśnie minus wielkiej popularności w masmediach, że nie grasz już koncertów dla wiernych fanów. Przychodzą raczej ludzie, którzy z muzyką mają tyle wspólnego, że słyszeli ją w radio i nawet nie potrafią wymówić imienia wokalisty zespołu. Koncert zaczął się zatem od „Crawl”, ten tytuł w pewnym sensie obrazował też mój proces przemieszczania się do przodu. Z mniejszym lub większym skutkiem udało mi się wywalczyć lepsze miejsce, ale debilizm niektórych osób nie zna granic i po „Four Kicks” odpuściłem i przestałem się bawić. Jakaś dziewczyna zaczęła mnie opieprzać za to, że ją popchnąłem, ale czy można stać spokojnie przy takiej piosence jak „Four Kicks”. Tak można jak jest się pieprzonym piknikiem! Z miejsca widać, że większość tych ludzi nie ma pojęcia jaki utwór teraz grają i z jakiej płyty pochodzi. Prawdopodobnie z tego powodu KOL skupili się na „Only by the Night” i katowali ją niemiłosiernie. Nie znaczy to, że zapomnieli o swoich najważniejszych piosenkach, takich jak „Taper Jean Girl”. To w zasadzie tytułowa kompozycja z mojej ulubionej i chyba tak ogólnie najlepszej płyty KOL „Aha Shake Heartbreak”. Następnie zagrali „My Party” z „Because of the Times” i w końcu doczekaliśmy się też czegoś z debiutu, a dokładniej „Molly's Chambers”. Bawiłem się świetnie, ale czegoś mi brakowało, to trudne gdy stoisz w tłumie, który za cholerę nie zrozumie o co chodzi w tej muzyce. Bo tak naprawdę czeka na „Sex on Fire” i „Use Somebody”, a dostaje „The Immortals”, a tego trzeciego singla z ostatniego albumu akurat RMF nie katował. Z mojej perspektywy słyszę zaś co chwilę jakiś totalny hit, na przykład kolejny utwór „Fans” to piosenka, która na bank zasługuje na takie miano. Znakomicie zabrzmiało tego wieczoru „Back Down South”, już trochę zdążyłem zapomnieć, jaka to wspaniała kompozycja. Ostatnio na forum trwała dyskusja czy „Pyro” to duży przebój i czy ja go jeszcze pamiętam. No nie wiem, ale po reakcji publiczności stwierdzam, że był to ogromny przebój, a z tym zapominaniem to już jakaś gruba przesada. Z drugiej jednak strony jak uczyłem się grać ten utwór, to mam trochę inne odniesienie. Nie zapominam też tak łatwo piosenek ulubionego zespołu?!? Kolejnym numerem z „Only by the Night” była kompozycja „Be Somebody” wtedy jeszcze nie liczyłem, ale skoro grają taką piosenkę to za chwilę zagrają chyba wszystko? Jedyną nową piosenkę tego wieczoru była „It Don't Matter” i w sumie jestem trochę zdziwiony tym, że to ona nie została pierwszym singlem z nowego zapowiadanego na wrzesień albumu. To byłby powrót z wykopem, to takie połączenie brzmienia QOTSA z Pearl Jam i w bezpośredni sposób nawiązuje do czadowych kompozycji z początków działalności zespołu. Bardzo mi się ta piosenka podoba. A jeśli miałbym wymienić, wybrać swoją ulubioną kompozycję Kings Of Leon to na pewno byłoby to „The Bucket” i tego hitu z drugiej płyty z przed dziewięciu już lat! Też nie zabrakło. Trochę narzekam na dominację jednej płyty, ale tego dnia wykonanie „Cold Desert” naprawdę robiło wrażenie. Szczególnie w połączeniu z wizualizacjami, które nadały tej piosence niesamowity klimat. Tak samo zresztą świetnie zabrzmiała „Closer”, a ja swego czasu uważałem i dalej tak myślę, że to właśnie ta kompozycja powinna promować jako trzecia „Only by the Night”, bo „Revelry” czy „Notion ” to dla mnie trochę kontrowersyjne wybory. Nie zabrakło też jednego z największych hitów zespołu do czasu eksplozji popularności, czyli „On Call”. Zabrakło natomiast chóralnego wykonania i tego to ja już zupełnie nie rozumiem, no ale co można zrobić jak ludzie nawet tego nie znają! Potem zabrali jeszcze „Notion ”, a „Knocked Up”, na które strasznie czekałem wypadło znakomicie. No i w końcu przyszedł czas na największe hity. Koncert zakończyło „Use Somebody” tu już z wielką i słyszalną pomocą publiki, a po krótkiej przerwie na bis dostaliśmy jeszcze „Radioactive” i ten wymarzony wyśniony prze praktycznie wszystkich tego dnia „Sex on Fire” też w końcu zagrali. No i wtedy o dziwo wszyscy zaczęli skakać i bawić się adekwatnie do gwiazdy wieczoru i jaj rangi w świecie muzyki. To ja się wtedy odwróciłem do tej laski co miała do mnie pretensje i mówię jej. Teraz skaczesz… Tak! Oczy jej wyszły na wierzch, ale co tam i tak byłem miły. Koncert w świetnym stylu zakończyła kompozycja „Black Thumbnail” z „Because of the Times” i w ten oto sposób Opener 2013 przechodził już pomału do historii.
Muzycznie świetny występ, który nie różnił się za bardzo od tego co zaserwowali nam panowie Followill cztery lata temu. Świetne wykonania, zupełnie nie widać tej przerwy i czuję, że nowa płyta będzie świetna. Trochą za dużo było z „Only by the Night”, a za mało z „Youth & Young Manhood”. Zabrakło przede wszystkim „Red Morning Light” i „California Waiting”. Nie można mieć jednak wszystkiego. Uważam, że publiczność od czterech lat nie zmieniła się wcale i dalej jest delikatnie mówiąc kiepska. Koncerty Arctic Monkeys czy QOTSA pod tym względem przerosły ten występ o kilometr. Może kiedyś uda mi się zobaczyć KOL na koncercie w Wielkiej Brytanii, to byłoby naprawdę coś. Zakończę jednak pozytywnie. To naprawdę świetna sprawa, że zespoły z takiej półki zaczynają przyjeżdżać do nas regularnie. Już nie mogę się doczekać nowych ogłoszeń na 2014 rok.
JOHNNY GREENWOOD
Wielka gwiazda, która z pewnością przyciągnęła by tłumy z Radiohead i tak zgromadziła pokaźną grupę osób pod sceną. Ja się do tego nie wpisałem, bo po prostu byłem strasznie zmęczony i śpiący, dlatego dla orzeźwienia wybrałem się do punktu widokowego Hainekena i z piwkiem w ręku obejrzałem cały ten występ z góry. Na pewno nie trwał on pół godziny, prędzej jakieś siedemnaście, może dwadzieścia minut. Posłuchałem tak naprawdę z powodu Greenwood’a i tego wcale nie ukrywam, ale raczej fanem muzyki współczesnej po tym występie nie zostanę.
Na koniec dnia wybrałem się jeszcze do Alter Kina, ale w zasadzie przespałem pół filmu, co staje się już swego rodzaju moją osobistą tradycją w ostatni dzień Openera w tym miejscu. Potem już tylko namiocik i sen, w tym roku zupełnie spokojny. W końcu rano nie będzie przymusowych wysiedleń do dwunastej i to było świetne.