Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
OFF Festival 2013
saferłel Offline
Paweł
*****

Liczba postów: 21 777
Dołączył: Jun 2007
Post: #99
RE: OFF Festival 2013
Przez ostatnie dwa lata relacjonowałem z każdego OFFa po jednym dniu (piątek i sobota). Miałem nawet makabryczny pomysł, aby w tym roku napisać tylko o niedzieli i stworzyć taką trzyletnią trylogię, ale moi współtowarzysze (a przynajmniej niektórzy z nich) nalegali, bym tym razem ruszył tyłek i zrobił to, co do mnie należy. A więc jest. Wielka opowieść o OFF-ie 2013 mojego autorstwa. Pewnie w dużej części zrozumiała tylko dla jego uczestników, ale co tam. Pomyślałem, że jeśli będę pieprzył się ze stylem, ładnymi zdaniami, interpunkcją i innymi formami politycznej poprawności tego tekstu, to znów stanę na jednym dniu. Dlatego poniższa relacja, w przeciwieństwie do tekstu, jaki napiszę dla serwisu outrave.pl, jest sprawozdaniem stworzonym bezpośrednio po zakończeniu imprezy, kiedy emocje były wciąż wyjątkowo odczuwalne i wręcz namacalne. Lubię być perfekcjonistą, ale "perfekcja" oznaczałaby w tym momencie "burżujską konstrukcję" (pozdro dla Piotrka i Kordiana za ukucie tego terminu na kanwie pewnej znanej nam piosenki), która nie służy tego typu żywym pamiętnikom. Dwie godzinki pisania jednym tchem i najbardziej TRUE relacja w moim życiu właśnie ląduje w Wasze ręce.
------


Piątek.

Dzień pierwszy, najkrótszy i w sumie najsłabszy. Off Festiwal rozpoczął się dla mnie jeszcze przed pierwszym koncertem, ponieważ na stancję wpadł do mnie Kordian z mycharts.pl i miał na niej pozostać aż do ostatniego dnia największego święta muzyki alternatywnej (brzmi dumnie). Niespodziewanie dołączył do nas dziobas, który specjalnie do Dąbrowy przyjechał kupić swojego ukochanego Ciechana i przy okazji zjadł u mnie dobry obiadek oraz wypił 50% swoich świeżo zgromadzonych zapasów. Z okazji tego wiekopomnego spotkania odbył się również ekskluzywny pokaz mojej listy przebojów, niewidzianej przez nikogo od ponad pół roku. Jeszcze tylko krótki rekonesans po miejscowych sklepach medycznych i aptekach w celu kupna stoperów na My Bloody Valentime i możemy ruszać.

Droga na teren miasteczka obfitowała w różne warsztaty tematyczne firmowane przez naszego starszego kolegę („nauka podrywania dziewczyn” oraz „dlaczego nie warto się żenić”) oraz wydarzenia zdecydowanie mniej pozytywne i rozstrajające ogólną atmosferę w naszej paczce (ale to już sam zainteresowany może napisać co się wydarzyło i przedstawić tę historię pod kolejny edukacyjny warsztat). Koniec końców z lekkimi problemami dotarliśmy na miejsce już po dwóch obowiązkowych koncertach, na jakie chciałem się udać (Cronin i Woods). Kolejnym odstępstwem od rozpiski okazało się porzucenie Cloud Nothing na rzecz grających pod namiotem The Soft Moon, kapeli głośnej, o gotycko-darkłejwowym zacięciu, gdzie grube Beaty przeplatane są wypluwanymi przez wokalistę niezrozumiałymi zaklęciami voodoo. Żałuję, że nie dotrwaliśmy do końca, ale dziobas coś marudził i poszliśmy integrować się z ludźmi – przede wszystkim z koleżanką Magdą z outrave.pl, ekipą z Wrocławia (Konrad + jego znajomi, Michał i Marta) oraz „Piotrkami” z Piotrkowa, również w znacznie powiększonym względem poprzedniej edycji składzie. Ci ostatni pokazali nam nawet sfabrykowane autografy od Cronina, ale oczywiście im nie uwierzyłem. Z Konradem z kolei spędziliśmy trochę czasu na koncercie Girls Against Boys, którzy na spółkę z kilkoma innymi grupami dopracowywali na początku lat 90. klasyczne brzmienie amerykańskiego noise’u i podczas występu zagrali kilka obowiązkowych killerów pokroju „In Lyke Flynn” czy „Kill the Sexplayer”. Nie byli jednak aż tak genialny, aby oderwać mnie od rozmowy z formowym aaktt’em. Dostałem od niego cynk, że warto o 21:50 stawić się przed Sceną mBanku, aby usłyszeć odrestaurowaną po blisko 40-stu latach debiutancką płytę Zbiga Wodeckiego, graną w całości na żywo przy skromnej pomocy muzyków Mitch & Mitch. Wcześniej w ogóle nie brałem tej opcji pod uwagę, ale wspólnie z Kordianem zdecydowaliśmy się zaufać człowiekowi w koszulę w kratę. „Pszczółki Mai” i „Chałupy Welcome to” nie było, ale Wodecki niewątpliwie wygrał dodatkowe życie tym występem, zjednując sobie katowicką publiczność, w dużej części nastawioną zapewnie absolutnie „śmiechowo” do pomysłu wstawienia jurora Tańca z Gwiazdami w OFF-owy line-up. Ja również przeszedłem metamorfozę, chociaż przynajmniej nie poszedłem na odsłuch „Zbigniewa Wodeckiego” z myślą o robieniu sobie jaj. Nic nie znałem, ale tak dystyngowany pop zabrzmiał wyjątkowo atrakcyjnie jako przerywnik dla rockowej rzeźni, która towarzyszyła mi od pierwszego momentu pojawienia się w Katowicach i miała jeszcze towarzyszyć przez kolejne dwa dni. Elegancja, szczypta humoru, zadziwiająca forma wokalna, nieskazitelne włosy i wielki aplauz zgotowany w zamian za ich stylowe zaczesanie do tyłu – cały Wodecki.

Przyznam, że wyszedłem przed bisem, ale tylko dlatego, że chciałem napoić się przed najbardziej oczekiwanym momentem pierwszego dnia, jaki miał niedługo nastąpić. Ale najpierw coś o grających ciut wcześniej ulubieńcach kajmana. The Pop Group startowali z mojej listy życzeń z pozycji numer 4, ale po prostu rozczarowali. Przesiedziałem na nich jakieś ¾ koncertu, lecz krzyczący jak obłąkaniec Mark Stewart i niezbyt trafny wybór repertuaru (tudzież aranży) spowodowały, że wolałem odpuścić końcówkę na rzecz lepszej miejscówki na The Smashing Pumpkins. Jak wynika z relacji Konrada, The Pop Group charyzmą błysnęli dopiero w tej pozostałej ¼ i m.in. wtedy pojawił się mój ulubiony „We Are Time” w kosmicznym jungle/techno miks (nic nie pomyliłem?). Nie mam jednak chyba czego żałować, ponieważ tak czy siak nie wdrapaliby się do czołowej piątki moich OFF-owych koncertów, a dobre pozycjonowanie na The Smashing Pumpking ma swoją cenę.

Łysego i spółkę widzieliśmy już w samolocie, który lądował na Muchowcu podczas naszej jazdy autobusem na festiwal a na miejscu furorę robił dowcip Kordiana o rwaniu sobie włosów z głowy w przypadku nieudanego występu (na mnie robił mniejsze wrażenie, ale ok). Z tego powodu nastroje przed Dyniami był bojowe i pełne nadziei. Trzeba przyznać, że Corgan czuł się tego wieczoru bardzo pewnie, ponieważ rozpoczął od czterech nagrań, które raczej nie współgrają z oczekiwaniami przeciętnego festiwalowicza odnośnie repertuaru przygotowanego przed drugiego największe headlinera imprezy. Dwie piosenki z nowej – nie oszukujmy się – nie najlepszej w dorobku TSP „Oceanii”, przerysowany cover „Space Oddity” Davida Bowie oraz miażdżące czaszki „X.Y.U” zostały raczej chłodno przyjęte, nie licząc pogujących krypto-metaluchów, którym i tak jest wszystko jedno. Tupanie nóżką rozpoczęło się dopiero od kontrowersyjnie zaaranżowanego „Disarm”, ale już dalej lawina przebojów tylko przyśpieszała. „Tonight, Tonight”, „Cherub Rock”, wyczekiwana przeze mnie (bo wcale nie oczywista jako składnik setlisty) „Ava Adore” i zarażające wścieklizną „Bullet” – taki koncert to ja rozumiem. Niektórzy twierdzili, że TSP nie powalili – znudzona Magda poszła spać, a Konrad przyznał po wszystkim, że wytrzymał jedynie trzy kawałki. No właśnie… nie wiem czy takie ustawienie setlisty było dobrym rozwiązaniem, ale kto został ten raczej nie żałował. Może było mechanicznie i bezuczuciowo (hajlajtem wzajemnej interakcji był moment, kiedy zajęty programowaniem syntezatora Corgan, nie patrząc się w stronę skandującej publiczności rzucił w naszą stronę bezwyrazowe „I love you too”, które brzmiało niczym „No dobra, dobra, spierdalajcie, muszę tu chwilę pogrzebać, bo nie dokończymy koncertu i Rojas nie zapłaci nam za hotel), lecz do mojego muzycznego CV znów trafiło kilka ponadczasowych kawałków, które widziałem na żywo i mogę być z tego powodu dumny. Dużo mniej szczęśliwy byłem po samym koncercie, kiedy okazało się, że TSP przeciągnęli swój występ o ponad 20 minut, co skutkowało szaleńczym sprintem na autobus a ostatecznie i tak byliśmy zmuszeni wrócić z Kordianem do domu jakimś „pociągiem ostatniej szansy” w okolicach 4:00 nad ranem.

Sobota.

Dzień drugi, prawie najdłuższy i prawie najlepszy. Sobota! Nie chciałem żeby nadeszła. Od początku wszystko wskazywało, że będzie to najmniej interesujący dzień na OFF-ie. Pominę konkretyzowanie moich rozterek i jakieś szczegółowe explanation, lecz najlepszym komentarzem może być stwierdzenie, że miałem momenty, kiedy myślałem o całkowitej rezygnacji z pojawienia się w Katowicach i spędzeniu soboty na „regeneracji przed niedzielnym szaleństwem”. Po czasie brzmi to kompletnie idiotycznie, ale tak to sobie tłumaczyłem. Dodatkowym mankamentem był spodziewany brak obecności dziobasa, który miał bawić się gdzieś na peryferiach GOP-u na zakrapianej imprezie, przygotowującej młodego mężczyznę do roli męża – i może dlatego, mając na uwadze przytoczony przeze mnie powyżej warsztat na temat „dlaczego nie warto się żenić, dziobas ostatecznie zrezygnował i pojawił się w sobotni wieczór na festivalu.

Na przystawkę spotkało mnie coś zupełnie nieoczekiwanego. Umówiliśmy się z „Piotrkami klasycznymi” (czyli zestaw podstawowy, dwuosobowy, ale równocześnie najbardziej ukochany – Piotrek i Magda) na koncert formacji METZ. Poszedłem z dużą ochotą, ponieważ to w końcu czołówka płyt zeszłego roku i spodziewałem się miłej dla ucha muzyki (tj. dla mojego ucha, bo w kategoriach bezwzględnych uroda tej muzyki byłaby pewnie poddana przez wielu pod wątpliwość). Spodziewałem się gitarowej napierdalanki i wszelkich innych oznak dekadencji wśród uczestników tego typu show, ale nie liczyłem się z przejściem trąby powietrznej. Ów trąba wciągnęła nawet moich młodszych przyjaciół w ogromne pogo, po którym moje śliczne, wypastosowane sandały nie wyglądały już tak, jak kiedyś. Na scenie natomiast szalała trójka niedużo starszych ode mnie młodziaków z Kanady, którym przewodził zaoczny student filozofii na jednej z tamtejszych uczelni. Biorąc pod uwagę sumę jego zachowań, można zgadywać, że nie był zadowolony z tych studiów. METZ udowodnili, że nieśmiertelne hasło „punk’s not dead” jeszcze długo nie zejdzie z ust miłośników gitarowego łomotu, chociaż to oczywiście zupełnie nowa gałąź i osobna kategoria stylistyczna. Niemniej, porywa tak samo jak niegdyś te wszystkie Sex Pistolse i ich naśladowcy. Skołowany i półprzytomny, oblepiony kurzem i potem postanowiłem dzielnie trzymać się powziętego wcześniej planu i pomimo fizycznych ograniczeń przemieściłem się na post-shoegazeo-noise’owców z Merchandise na Scenę Leśną, gdzie dopadliśmy ekipę Konrada. Niezwykle płodni w ostatnich miesiącach Amerykanie przykuli moją uwagę już od pierwszej piosenki (hitowe „Anxiety’s Doors”), co jednak nie okazało się w dalszej fazie koncertu wystarczającym argumentem, aby nie przegadać kilkunastu minut z aaktt’em, szczególnie, że poruszane były tematy o znaczeniu żywotnym dla naszego istnienia – dyskusja o wielkich nieobecnych tegorocznej edycji, czyli duecie Pet Shop Boys oraz – a jakżeby inaczej – japońskim popie w jego najszlachetniejszych odmianach (marzy nam się wskrzeszenie Flipper’s Gitar i ich koncert w 2014 w Katowicach z „Groove Tube” na bis).

Gdyby nie, jak to powiedział jeden z dwóch panów „K”, z którymi przebywałem, „matczyna potrzeba odprowadzenia dziecka do szkoły”, to zaraz po Merchandise udalibyśmy się (tak, tak, nawet ja bym poszedł) na występ Solange. Ale skoro Solange została w domu, to na Scenie mBanku pojawiła się nołnejmowa kapela The Paradise Bangkok Molam International Band z Tajlandii, która oprócz ciekawej nazwy nie miała nic, co skłoniłoby nas do pomaszerowania w ich kierunku. Poszliśmy więc pić i gadać, jak to zwykle bywa w momentach festiwalowego przestoju. Po raz kolejny mój grafik okazał się nieprzydatny, bo w strefie gastro spędziliśmy dobre półtorej godziny i w miłej konwersacji nie przeszkodziła nam nawet żenująca muzyka grindcore’owego Brutal Truth w połączeniu z przeprowadzaną na żywo tracheotomią krtani ich wokalisty. Kiedy na festiwal w końcu przybył dziobas, postanowiliśmy zrobić wielki połączony zlot mycharts.pl, sebastos.pl oraz księstw przyległych i terytorium podbitych (za każdym z tych określeń kryją się konkretne osoby). Do wyboru, jak zwykle, mieliśmy albo Drzewo Ariela Pinka, pod którym swego czasu odbył się wielki taniec przy największych hitach różowowłosego mistrza hypnagogic popu lub też mieszczący się w okolicach Sceny mBanku pomnik zwany potocznie Pomnikiem (konkurs na interpretację tego, co przedstawia wciąż nie został jeszcze rozstrzygnięty). Ostatecznie padło na Pomnik, ponieważ najmłodsze pokolenie (reprezentowane przez Adriana zwanego dalej adikiem, z którym permanentnie mijaliśmy się dzień wcześniej) nie było jeszcze odpowiednio w wtajemniczone w nasz OFF-owy kod. Krótki meeting ostatecznie doszedł do skutku, a wzięły w nich udział chyba wszystkie znane mi i poznane podczas OFF-a osoby (nawet marsvolta z bratem dotarli na czas!). W telefonach wybranych osób zachowała się również odpowiednia dokumentacja tego zdarzenia, więc trzeba je tylko pomęczyć o podzielenie się tymi wspomnieniami na forum ogólnym. Później niestety nasza konfederacja ponownie musiała się rozpaść, ponieważ pojedynek między The Walkman na scenie głównej a Julią Holter w namiocie Trójki nie miał jednoznacznego zwycięzcy wśród zadeklarowanych pójść gdziekolwiek osób.

Ja wybrałem Julię Holter i absolutnie nie żałuję. W ostatniej chwili wciągnęliśmy też do delegacji Magdę, która dała się przekonać wspaniałym, akademickim wykładem Konrada na temat wyższości Holter nad Walkmanami. Padło wtedy dużo mądrych słów, których przytoczyć albo nie potrafię z powodu luk w pamięci, albo ich po prostu nie rozumiem, ale najważniejszy cel został osiągnięty. Sprawczyni drugiej najlepszej płyty w saferowym rankingu za tok 2013 okazała się być sympatyczną i niezwykle urodziwą dziewką, zupełnie odbiegającą od moich skojarzeń na temat płci pięknej z Los Angeles. OFF-owy koncert Julii to jeden z kilku partów jej europejskiej trasy, podczas której artystka promuje swój nowy, jeszcze nie wydany LP „Loud City Song” (szukajcie na dobrych blogach ściągawkowych na jakiś tydzień przed planowaną na 19 sierpnia premierą). Na scenie Julia pojawiła się z czteroosobowym zespołem, który przytaszczył ze sobą kilka niewidzianych wcześniej (przynajmniej na tej edycji imprezy) instrumentów. Saksofon, kontrabas oraz skrzypce na pierwszym planie wyglądały obiecująco i jednoznacznie świadczyły, że nowe piosenki raczej nie będą kalką starszych, a te starsze może pojawią się w ciekawych aranżacjach. Nowości wypełniły prawie cały set, pozostawiając niewiele miejsca na sprawdzone „szlagiery” pokroju „Marienbed”, „Our Sorrows” czy zagranego chyba na bis „Goddess Eyes”. Ten brak znajomości repertuaru nie był jednak ani przez chwilę przeszkodzą w delektowaniu się występem, jako że oferta „Loud City Song” znacznie przewyższyła moje oczekiwania. Premierowy materiał Julii cechuje ponadprzeciętna, jak na instynktowne wyobrażenie o jej muzyce dynamika oraz skłonność do swobodnego zatapiana się w art.-popowej konwencji. Formy utworów nie są już tak eksperymentalne, co wynagrodzone zostało (przynajmniej w wersji live) niebanalną aranżacją, a na główną mentorkę artystki powoli wyrasta Kate Bush, podczas gdy Laurie Anderson odchodzi na dalszy plan. Mnie koncert Julii oczarował i wizualnie, i przede wszystkim sonicznie. Moi współtowarzysze byli zdecydowanie mniej entuzjastyczni, ale myślę, że nie żałowali przespacerowania się ze mną i muśnięcia naprawdę wyjątkowej, bo raczej bezkompromisowej i pozbawionej jakichkolwiek odgórnych nakazów muzyki.

Pierwotnie koncert Holter miał być z mojego punktu widzenia kojącym i eterycznym zamknięciem OFF-a w sobotni wieczór, ale pod wpływem Piotrka („Godspeed to legenda!”) i Magdy („jak to, nie będzie Was na Austrze?”) zostaliśmy znaaaaaaaacznie dłużej. Bóg tylko wie co robiłem przez godzinę pomiędzy końcem Julii a pierwszym dronem rozrywającym powietrze na GY!BE. Nie pamiętam, może ktoś mnie oświeci – z kim byłem, gdzie i co robiłem? …..Ok, już pamiętam. Poszedłem spotkać się z „Piotrkami”, którzy koczowali na Wyspie Piratów i przygotowali się we względnej ciszy i spokoju na mentalny fuck po 00:00. W międzyczasie jak zwykle zaginął dziobas, ale nie mogliśmy na niego czekać w nieskończoność i po tym jak upierdzieliłem sobie koszulkę resztkami jedzenia i picia pozostawionymi na stole przez poprzednich biesiadników zdecydowanie zaleciłem wcześniejsze wyjście na GY!BE. Przyznaję, że o kapeli tej nie wiedziałem (w sumie to dalej nie wiem) nic. Widuje się ją aż nazbyt często w różniastych podsumowaniach (szczególnie dotyczących lat 90.), lecz żeby tak chociaż jeden ich utwór wysłuchać to nigdy nie miałem wystarczającej cierpliwości. W obiegu krążył żart, że God’s Pee zagrają tylko cztery kawałki, więc nie ma się czego obawiać, ale ja wiedziałem czego można się spodziewać w ramach tych czterech kawałków (co ciekawe, nie pomyliliśmy się odnośnie ich liczby). Koncert mógłbym streścić w następujący sposób – bwuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu, tczytczytczytczy, dryyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy bwuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu dryyyyyyyyyyyyyyyyyy, tczytczytczyrcz. I nikt z obecnych na GY!BE nie mógłby zarzucić mi braku obiektywnego podejścia do sprawy. Z drugiej strony, obcowanie z apokaliptyczną wizją świata malowaną przy pomocy tuzinów przesterowanych gitar, grobowych loopów perkusyjnych oraz nawiedzonych instrumentów smyczkowych, którym dodatkowo towarzyszyły niezwykle sugestywne wizualizacje było przeżyciem z rodzaju „once in a lifetime”. Rozpoczęcie koncertu od kompozycji trwającej niemal 40 minut (słownie: czterdzieści minut) wbrew pozorom nie świadczyło o chorej megalomanii tej ekipy – tyle trwa po prostu dekonstrukcja rzeczywistości oraz przekonanie zgromadzonej na koncercie publiczności, że dzieje się coś wielkiego, nieuchronnego, wyrażonego o wiele dosadniej niż mogłoby to stać się w przypadku posiadającej tekst wściekłej punk piosence o radiowym tajmningu. „Dobitność” to główny środek stylistyczny Kanadyjczyków i pod tym względem zapewne nie mają sobie równych.
Po koncercie spojrzałem na Piotrka, zrobiłem „wielkie oczy”, on się uśmiechnął i wszystko było jasne. Swoją drogą Godspeedzi wypędzili z jego umysłu złego ducha, który opanował jego ciało po gigu KTL i spowodował totalny bezdech jego świetnej osobowości na spory kawałek czasu.

Na większe filozofowanie po właśnie przeżytej nuklearnej zimie nie było czasu, ponieważ szybciutko przenieśliśmy się na Scenę Leśną, gdzie swój gotyk-taneczny show rozpoczęła new-homopop-wave’owa Austra. Możliwość potańczenia o tej godzinie i po TAKICH koncertach była dla mnie prawdziwą łaską, chociaż miejsce znaleźliśmy już tylko przy Drzewie Ariela Pinka, a większość przybyłej ze mną ekipy usadowiła się wygodnie na ziemi i „poszła spać” (ale potem żałowali!). Austra była kolejnym tego dnia przedstawicielem muzyki kanadyjskiej i najbardziej zabawowym jak dotąd reprezentantem muzyki na OFF-ie. Mnie nigdy nie podniecała tak bardzo, jak wynikać to powinno z ich metryki, ale na żywo wypadła naprawdę bardzo dobrze. Repertuar zdominowały żywe numery, więc żadna „ciepła klucha”, które przecież zdarzają im się na albumach studyjnych, nie miała prawa bytu w setliście. Gwiazdą wieczoru, oprócz nieźle wygimnastykowanej wokalistki, był niewątpliwie jeszcze bardziej gibki klawiszowiec ubrany niczym zawodnik ligi NBA i wykonujący przez większą część koncertu zestaw ćwiczeń godny najlepszej płyty DVD z aerobikiem dla gotowych zrzucić kilka kilogramów osób – ja skorzystałem. Na koncercie Austry smutnie skończył się OFF-owy pobyt dziobasa, który miał spotkanie pierwszego stopnia z oprawką swoich okularów i wylądował na chorobowym aż do dnia następnego. Po czasie sytuacja może wydawać się lekko zabawna, ale wierzcie mi, że wszyscy bardzo martwiliśmy się o jego lewe oko. Takim to dreszczykiem zakończył się drugi dzień festiwalu, bo chociaż doczłapaliśmy się jeszcze na wiedźmowe Holy Other, to raczej jedynie w celu wyciągnięcia się wygodnie na ziemi, pochwaleniu się kilkoma zdobytymi tu i ówdzie gadżetami oraz odbycia jakże charakterystycznego dla tej pory small-talku.

Niedziela.

Dzień trzeci, najdłuższy i najlepszy. Ostatecznie byliśmy na chodzie ponad 12 godzin, a do parku dotarliśmy przed 17:00, tak aby zdążyć na Rebekę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wszyscy jakoś powpadaliśmy na siebie w okolicy Pomnika i ruszyliśmy pod Scenę Leśną na koncert „najlepszego polskiego elektro-duetu w historii roku 2013”. Repertuar mógłbyś tylko jeden – zawartość wydanego kilka tygodni temu LP „Hellada”, mieszcząca między innymi takie szlagiery jak „Stars” czy wymawiana przez „ch” „Melancholia”. Byłem trochę w szoku, że o 17:00 pod sceną zgromadziło się tak mało ludzi, ale pod koniec koncertu zarówno – jak to określiła sama wokalistka Rebeki – w „strefie cienia” (to my!), jak i „strefie słońca” (Polska B) frekwencja okazała się być zadowalająca. Zabawa przednia, bo i forma Bartka i Iwony była tego dnia absolutnie optymalna. Ona w stylizacji niczym Michael Stripe z jednej z ostatnich tras R.E.M. (tylko barwy wojenne zostały zmienione z niebieskich na brokatowo-różowe), on z wdziękiem kręcący piruety przy miniaturowym keyboardzie i uśmiechnięty do ucha do ucha. Co prawda moje prawie-ulubione „Fail” nie wyszło im najlepiej (coś było nie tak z epickim „chord progression” w połowie kawałka – niech będzie, że to wina nagłośnienia, na OFF-ie wszystko się zwala na nagłośnienie), ale widok Iwony grającej na gitarze zrekompensował mi to drobne potknięcie. Również w oczach dziobasa pojawił się wtedy błysk, co skutkowało przyznaniem Rebece tytułu najlepszego jak dotąd koncertu imprezy (tj. on przyznał, a nie ja z powodu jego błysku w oczach). Chwilę później leader tej prowizorycznej klasyfikacji zmienił się na rzecz amerykańskiego Autre Ne Veut, przedstawiciela sypialnianego r’n’b, który w namiocie Trójki odstawił ładny, jak potem to określiłem, „różowy soundtrack pod gejowskie kino romantyczno-dramatyczne”. Przaśne, plebejskie, ale z duchem. Ja przez pierwsze minuty byłem nieco nieobecny, ciesząc się z autografów od Rebeki i entuzjastycznej reakcji Bartka na moje słowa, że „Hellada” to pierwszy polski album jaki zakupiłem w oryginale, lecz znakomita końcówka nie mogła ujść moim uszom („Counting” i „World War”).

Przez następne dwie godziny błądziłem, głównie z Magdą i Kordianem, po różnych miejscach na terenie miasteczka festiwalowego. Wypiłem coś w konkurencyjnej strefie gastro (tuż poza terenem festiwalu), bez skutku próbowałem przemycić trochę wody, a w końcu dotarłem na końcówkę występu Japandroids, których wcześniej skreśliłem z racji niezbyt udanej drugiej płyty. Na Japanach spotkaliśmy jak zwykle spokojnego i chłodno relacjonującego swoje poczynania na OFF-ie Konrada wraz z Martą i Michałem, w których towarzystwie dane nam było usłyszeć m.in. jedyny sensowny numer z „Celebration Rock”, czyli „The House That Heaven Built”. Kiedy panowie zeszli ze sceny, podbiegłem z grupą kilku innych fanów pod barierki, aby dostać autograf. Zupełnie nie wiem po jaką cholerę mi on był potrzebny, ale udało się. O wiele bardziej przydatna może być dla kogoś informacja, że grupa planuje nagrać nowego singla pod koniec obecnej trasy koncertowej, ale sam nie wiem kiedy to nastąpi. Po Japandroids poszliśmy do Kawiarni Literackiej, gdzie postępowy ksiądz Andrzej Draguła dyskutował na temat ścierania się popkultury z Kościołem, dochodząc m.in. do konkluzji, że generalnie pewna określona forma zawsze wpływa na treść lub też raczej jej interpretację, a co za tym idzie grupa Dominikanów parodiujących na youtube Lady Gagę może i ma dobre zamiary, ale raczej nie pomaga Kościołowi w dotarciu do nowych wiernych. Sacrum i profanum powinny trzymać się od siebie z daleka i basta! Po tej burzy mózgów i intelektualnym oświeceniu przyszła pora delektować się dalszymi porcjami diabelskiego rocka.

Początek występu Thee Oh Sees przemknął mi koło nosa, za co szczególnie „podziękowania” należą się dziobasowi, który wyciągnął mnie poza teren festiwalu w celu zaspokojenia swoich dwóch podstawowych potrzeb – wchłaniania piwa oraz jego natychmiastowego wydalania. Ale spoko, nie narzekam - w sumie mi również postawił picie, a jak się okazało dobre nawodnienie to był priorytet na występie Amerykanów. Do namiotu wpadliśmy w połowie singlowego „Toe Cutter - Thumb Buster” i myślałem, ze najlepszy motyw koncertu został przeze mnie niechybnie przeoczony. „WRONG!” – jak mawia Arnold Schwarzenegger w kultowym ujęciu z „Komando”. Thee Oh Sees z numeru na numer potężnieli i wprawiali zgromadzoną publiczność w kulturalny, acz wyzbyty wszelkich przejawów woodstockowego zdziczenia rockowy twist, trochę jak The Hives za najlepszych lat. Podłoga Sceny Eksperymentalnej pulsowała zarówno od potężnych wibracji wysyłanych w kawałkach pokroju „Minotaur” czy „I Come from the Mountain”,, jak i od odwdzięczającej się rytmicznym podskakiwaniem publiczności. Jeśli, o zgrozo, pod namiotem znajdował się ktoś nie czujący tego fantastycznego show, to i tak mimowolnie jego ciało pozostawało w ciągłym ruchu, na który składała się suma energii zespołu oraz ich nowych wyznawców. Bardzo żałuję, że nie udało nam się dostać pod same barierki, ponieważ wtedy psych-noise’owcy z Thee Oh Sees mieliby szansę zgarnąć tytuł najlepszego koncertu tegorocznej edycji OFF-a.

Tak entuzjastyczne przyjęcie koncertu nie typowanych przez nasz prywatny zakład bukmacherski w roli faworytów do czegokolwiek Amerykanów postawiło wysoką poprzeczkę grającym po nich Deerhunter. Sterowana przez Bradforda Coxa grupa mogłaby w sprzyjających warunkach wystąpić na OFFie jako headliner, co dodatkowo nie pomagało im w uniesieniu klimatu pozostawionego przez żywiołowych Thee Oh Sees. Ale oni nawet o tym nie myśleli. Zaczęli z zupełnie innego poziomu, od powolnych psychodelicznych pasaży i bezkształtnych gitarowych plam, z których po kilku minutach wyłoniły się pierwsze rozpoznawalne piosenki. To, co uderzyło mnie w ich występie, to pełen profesjonalizm i stoicki spokój z jakim prezentowali kolejne nagrania. Bez zbędnych emocji, bez gwiazdorzenia i doprowadzania ludzi do spazmatycznych pisków odegrali to, co najlepsze w ich katalogu z silnym akcentem postawionym przy nowej płycie – nie zabrakło DLP-singlowego „Sleepwalking”, pure-przebojowego „Dream Captain”, odegranego z furią tytułowej „Monomanii” (widziałem jaki Konrad miał ubaw przy tej nucie), a kropką na „i” zostało „Desie Lines” z poprzedniej płyty, gdzie na wokalu mogliśmy usłyszeć Locketta Pundta. Naprawdę świetny i równy koncert, który do czasu pojawienia się na nim został chyba przez kilkoro z nas zapomniany, grzęznąć gdzieś pomiędzy głównymi orbitami zainteresowania, jakimi początkowo były występy The Smashing Pumpkins czy My Bloody Valentine (a tuż przed również i Thee Oh Sees). Dodatkowy plus należy się Copowi, który nie tylko wystąpił w czaderskiej peruce a la Jesus & Mary Chain/Slowdive, ale też był – czego nie spodziewałbym się po nim – całkiem gadatliwy i zabawny. O ile kojarzę, to wspominał, że bardzo lubi nasz kraj za naszą życzliwość oraz wspominał, że fajnie, iż w przeciwieństwie do Rosjan jesteśmy tolerancyjny i mamy otwarte głowy. Wspomniał jednocześnie, że gdyby tak nie było, to zespół (bodajże) przestałby pić naszą wódkę i zbojkotował IO, gdyby takowe odbyły się w naszym kraju.

Po Deerhunter postanowiłem zrezygnować z uczestniczenia w koncercie Goat, a zamiast tego wysłałem powiadomienie o mobilizacji pod sceną główną w oczekiwaniu na MBV. Udało się zorganizować prawie cały skład (Konradzie, gdzie byłeś?) , tak więc czas przed koncertem My Bloody Valentine spędziliśmy na czuwaniu i modlitwie o nasze zdrowie i chociaż pożartowaliśmy z wielu aspektów naszej śmiertelności, to chyba tak naprawdę nikt do końca nie wiedział co może się wydarzyć 10 minut po 00:00. Towarem deficytowym pozostawały stopery do uszu, na widok których ludzie podejrzanie zaczynali się do mnie ślinić. Pierwsze pierdolnęło w koncu – bo inaczej nie można nazwać tej akcji – „I Only Said” z nieco uboższą niż to jest na płycie oprawą i na główny motyw trzeba było poczekać kilkadziesiąt sekund (wtedy upewniłem się w ogóle, że grają to od czego mieli zacząć). Potem było już tylko lepiej – nie zabrakło „New You” (z zepsutym początkiem, na co Kevin rzucił coś w stylu: "na starość pierdoli nam się tak coraz częściej"), „To Here Knows When” oraz „When You Sleep”. Niektóre kawałki miały tak zamazane melodie, że musiałem odfiltrowywać w swojej głowie cały koncertowy szum i posiłkując się telepatią przywoływać linie wokalne znane z płyty. Od czasu do czasu starałem się nucić zgromadzonym blisko siebie osobom przede wszystkim refreny wspomnianych nagrań, aby nie straciły one kontaktu z rzeczywistością. Kiedy doczekałem się ukochanego „Soon” byłem w siódmym niebie, a przecież jeszcze na bis zagrali kilka starszych, równie efektownych rzeczy – m.in. „You Made Me Realise” przedzielone na pół przez sekcję „3 minutes of Holocaust”. Było głośno? No właśnie niekoniecznie. Trzymane w dłoniach stopery na dobre odłożyłem do kieszeni na początku drugiego numeru, a w uszach nic mi nie szumi. Badanie krwi też w normie. Wydawało mi się, że we wspomnianym „You Made” uda im się wznieść na poziom ponaddźwiękowy, ale nawet tam „coś” ich ograniczało i nie pozwalało zemdleć z bólu w uszach. Koncert brzmiał podobnie bardziej krystalicznie na tyłach publiczności i niektórzy już teraz smarują jakieś żartobliwe komentarze na temat osób zgromadzonych pod sceną, ale jak mawia klasyk – chuj tam, oto chodzi w shoegaze i noise rocku. Występ świetny. Ja doznałem i widziałem, że doznały też osoby zgromadzone obok mnie. Piotrek znów przybrał w pewnym momencie koncertu srogą i zamyśloną minę, ale potem tłumaczył, że nie wiedział jak inaczej ma zareagować na ogólną zajebistość tego wydarzenia. Karny jeżyk należy się natomiast pogowiczom, którzy nawet na MBV dali o sobie znać (orgia tuż za nami), chociaż w życiu nie widziałem występu MBV (oczywiście na YT itd…), gdzie nawet podczas takich komet jak „Only Shallow” ktoś próbowałby nawracać ruchem ciała na metal.

PS - Teraz widzę, że na laście ludzie pitolą, że – uwaga, haha! – „nie było słychać wokali” albo „za duży jazgot”, co uświadamia mi jak biedni muzycznie byliśmy w roku wydania „Loveless” i jak ta bieda ciągnie za na nami do dnia dzisiejszego.

Po gigu MBV z pola widzenia zniknął nam dziobas i nie odnaleźliśmy go już do samego końca festiwalu. Za to po krótkiej wycieczce do gastronomii spotkaliśmy pod Pomnikiem Konrada i Martę i postanowiliśmy udać się na J.Tolabota. Hiszpan zaskoczył mnie tylko w jednym aspekcie. Mianowicie, ibizowe szlagiery odstawiali tej nocy dwaj zwyczajnie wyglądający panowie (nie, wbrew opisowi z niezbędnika OFF-owicza żaden z nich nie miał charakterystycznej dla Johna folii aluminiowanej/folii śniadaniowej, która zakrywałaby ich lica) i ciężko było stwierdzić, który z nich jest bezpośrednio odpowiedzialny za jeden z najlepszych dance’owych krążków ubiegłego roku. Przyjęło się więc, że jeden był Johnem, a drugi Talbotem. Z przytoczonego powyżej albumu pojawiły się m.in. „Destany” oraz „So Will Be Now” i chociaż nie mogę tego samego napisać o moim ukochanym „Journeys”, to jednak uczciwie przyznaję, że nie pasowałby on do koncepcji występu. O ile dzień wcześniej Austra zaprezentowała na tej samej scenie energetyczny, ale jednak zimnokrwisty zestaw gotycko-synthpopowych pieśni pod fitness, to Talabot (ostatecznie był nim pan z prawej strony konsolety) w kilku momentach sprowadził na katowickie niebo barcelońskie słońce. Nie wiem czy jego performance był tak znakomity, czy po prostu cierpiałem w tym roku na OFF-ie na permanentny brak żywej tanecznej muzyki, ale koniec końców liczą się wrażenie, a i reakcja publiczności, zdolnej grubo po 2:00 pląsać się w rytmie dla wielu pewnie anonimowych utworów też mówi sama za siebie.

Po Talbocie, kiedy już pożegnaliśmy się z Konradem, „Piotrki klasyczne” spotkały mnie i Kordiana rozwalonych pod Pomnikiem i czekających na dalsze instrukcje co do wspólnej zabawy. Postanowiliśmy trochę naładować akumulatory i w ramach protestu przeciwko islamizacji Europy olać Fatime coś tam coś tam i iść na didżejski set Austry o nienormalnej porze nadawania – 3:00-4:15. Ten „występ” i jego okoliczności przyrody okazały się równie zaskakujące jak niegdysiejszy, swoją drogą też przeżyty w towarzystwie „Piotrków”, show duetu High Places – z tą różnicą, że na High Places duch opuścił moje ciało, a na secie Austry inny duch wstąpił we mnie i pozwolił dotańczyć mój czwarty OFF Festiwal niemal do pierwszych oznak nadchodzącego poranka. Dużo laserów, dużo świateł, dziwnych nakryć głowy oraz jeszcze dziwniejszych układów choreograficznych – ale daliśmy radę.

Moja teoria o bolących nogach dała o sobie znać tu po wyjście z Eksperymentalnej, bo o ile taniec kojąco wpływał na moje brudne od pogo-pyłu i częściowo przemoczone błotem stopy, o tyle wspinaczka w okolice pola namiotowego okazała się udręka. Chętnie wstąpilibyśmy jeszcze i tam, ale nie posiadaliśmy już odpowiednich upoważnień, co oznaczało rozstanie się z pozostałą przy życiu ekipą. Wstępnie planowany jest mini-mini-mini zlocie na Marcu Migdale w październiku, w Łodzi i to jest bardzo dobra wiadomość. Stęki i jęki z drogi powrotnej zachowam dla siebie, więc to koniec relacji. PozdrOFFiam serdecznie wszystkich obecnych – całą ekipę „Piotrków”, ekipę Konrada, Magdę z outrave, adika, marsvoltę, Andrzeja z dziewczyną, Asię od dziobasa wraz z małą Emilką oraz oczywiście samego dziobasa z Kordianem, z którymi ten OFF rozpocząłem i skończyłem.

Jeśli czegoś zapomniałem, to mam nadzieję, że kolejne relacje wypełnią luki w pamięci.

Poniżej ultymatywne top 10 OFF-a - kto się nie załapał, ten niech żałuje!

1. My Bloody Valentine
2. Thee Oh Sees
3. Deerhunter
4. Julia Holter
5. Rebeka
6. Godspeed You! Black Emperor
7. METZ
8. The Smashing Pumpkins
9. Zbigniew Wodecki/Austra
10. John Talabot

Call it performance, call it art/I call it disaster if the tapes don't start.
06.08.2013 06:02 PM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Wiadomości w tym wątku
OFF Festival 2013 - saferłel - 04.03.2013, 09:09 PM
RE: OFF Festival 2013 - michal91d - 04.03.2013, 09:10 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 04.03.2013, 10:32 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 05.03.2013, 01:50 AM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 15.04.2013, 07:50 PM
RE: OFF Festival 2013 - TomaszBr - 15.04.2013, 08:07 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 15.04.2013, 08:23 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 15.04.2013, 08:26 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 15.04.2013, 08:58 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 15.04.2013, 08:59 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 15.04.2013, 09:10 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 15.04.2013, 09:26 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 15.04.2013, 09:30 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 15.04.2013, 09:40 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 15.04.2013, 09:46 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 15.04.2013, 09:58 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 16.04.2013, 11:11 AM
RE: OFF Festival 2013 - thestranglers - 16.04.2013, 02:23 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 16.04.2013, 07:11 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 16.04.2013, 07:55 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 16.04.2013, 08:34 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 16.04.2013, 09:30 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 17.04.2013, 06:33 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 13.05.2013, 08:09 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 13.05.2013, 08:12 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 13.05.2013, 08:20 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 13.05.2013, 08:44 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 14.05.2013, 06:28 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 08.06.2013, 03:42 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 08.06.2013, 04:00 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 08.06.2013, 04:08 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 10.06.2013, 04:29 PM
RE: OFF Festival 2013 - thestranglers - 10.06.2013, 04:33 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 10.06.2013, 04:40 PM
RE: OFF Festival 2013 - thestranglers - 10.06.2013, 04:47 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 10.06.2013, 04:48 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 10.06.2013, 04:54 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 10.06.2013, 07:25 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 10.06.2013, 08:34 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 10.06.2013, 08:47 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 10.06.2013, 10:08 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.06.2013, 04:29 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 22.06.2013, 04:45 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 22.06.2013, 05:07 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 22.06.2013, 05:09 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.06.2013, 05:48 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 22.06.2013, 06:19 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.06.2013, 06:23 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 22.06.2013, 06:35 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.06.2013, 06:53 PM
RE: OFF Festival 2013 - Kordian - 22.06.2013, 06:47 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 22.06.2013, 07:01 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.06.2013, 07:03 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 23.06.2013, 06:21 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 22.07.2013, 01:21 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 22.07.2013, 01:34 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 23.07.2013, 12:47 PM
RE: OFF Festival 2013 - furbul - 23.07.2013, 12:52 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 23.07.2013, 01:23 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 24.07.2013, 01:45 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 26.07.2013, 03:46 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 26.07.2013, 04:04 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 26.07.2013, 04:12 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 26.07.2013, 04:24 PM
RE: OFF Festival 2013 - thestranglers - 26.07.2013, 05:27 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 31.07.2013, 03:27 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 31.07.2013, 03:53 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 31.07.2013, 03:59 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 31.07.2013, 04:14 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 31.07.2013, 04:19 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 31.07.2013, 04:21 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 31.07.2013, 04:51 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 31.07.2013, 10:20 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 31.07.2013, 10:51 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 31.07.2013, 11:06 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 01.08.2013, 08:59 AM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 01.08.2013, 12:45 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 01.08.2013, 01:29 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 01.08.2013, 11:38 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 02.08.2013, 02:05 PM
RE: OFF Festival 2013 - thestranglers - 03.08.2013, 12:12 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 03.08.2013, 04:51 AM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 03.08.2013, 08:46 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 04.08.2013, 02:40 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 04.08.2013, 02:07 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 04.08.2013, 10:02 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 05.08.2013, 02:46 AM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 05.08.2013, 07:35 AM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 05.08.2013, 10:21 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 05.08.2013, 05:26 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 05.08.2013, 05:45 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 05.08.2013, 05:50 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 05.08.2013, 11:44 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 05.08.2013, 11:54 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 06.08.2013, 10:02 AM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 06.08.2013, 10:49 AM
RE: OFF Festival 2013 - marsvolta - 06.08.2013, 11:38 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 06.08.2013, 03:31 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 06.08.2013 06:02 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 06.08.2013, 07:14 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 06.08.2013, 07:40 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 06.08.2013, 09:09 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 06.08.2013, 09:41 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 06.08.2013, 09:45 PM
RE: OFF Festival 2013 - meni - 06.08.2013, 10:43 PM
RE: OFF Festival 2013 - AKT! - 06.08.2013, 11:23 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 07.08.2013, 12:08 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 07.08.2013, 02:12 AM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 07.08.2013, 10:58 AM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 07.08.2013, 02:13 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 07.08.2013, 02:17 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 07.08.2013, 03:01 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 07.08.2013, 03:10 PM
RE: OFF Festival 2013 - dziobaseczek - 07.08.2013, 05:29 PM
RE: OFF Festival 2013 - Kertoip - 08.08.2013, 12:09 PM
RE: OFF Festival 2013 - saferłel - 08.08.2013, 12:15 PM
RE: OFF Festival 2013 - adik 303 - 08.08.2013, 03:18 PM
RE: OFF Festival 2013 - Tomekk - 11.08.2013, 05:21 PM

Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Placebo na Łódź Summer Festival neo01 0 45 11.04.2024 02:16 PM
Ostatni post: neo01
  Open'er Festival 2017 prz_rulez 16 3 778 06.07.2020 06:46 PM
Ostatni post: thestranglers
  TOP of The TOP Sopot Festival 2019 prz_rulez 10 1 334 16.08.2019 12:38 AM
Ostatni post: prz_rulez
  Halfway Festival 2016 prz_rulez 0 1 313 19.06.2016 01:09 AM
Ostatni post: prz_rulez
  Enea Spring Break Showcase Festival & Conference 2016 kleschko 4 1 877 15.02.2016 01:52 PM
Ostatni post: kleschko
  OFF Festival 2016 kleschko 8 2 790 09.02.2016 11:23 PM
Ostatni post: AKT!
  12.12.15 - Defqon.1 Festival Chille - Centros De Eventos Munich TuneHunterz 1 1 446 30.09.2015 06:54 PM
Ostatni post: TuneHunterz
  Orange Warsaw Festival 2015 prz_rulez 6 2 025 17.06.2015 08:55 PM
Ostatni post: thestranglers
  OFF Festival 2014 saferłel 5 2 443 17.08.2014 12:03 AM
Ostatni post: Kordian
  Pink Music Festival prz_rulez 4 2 072 20.04.2014 12:41 AM
Ostatni post: prz_rulez

Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 2 gości