Do mojej pierwszej pełnoprawnej recenzji (tych poprzednich nie liczę, sam ich teraz nie potrafię przeczytać
) nie wybrałem mojej płyty roku, a płytę #2. Powód? Dość przyziemny, gdybym próbował coś wycisnąć do recenzji
Wash The Sins Not Only The Face wyszłoby bardziej lanie wody, bo mimo że płytę uwielbiam - nie umiem opisywać takiej muzyki. Z YYYs poszło o wiele łatwiej, bo o wiele więcej jest elementów, które aż wołają "Opisz mnie! Przecież wiesz, że nie powinno mnie tu być!" lub przede wszystkim tych, które z pozytywnych pobudek proszą się o opisanie. Wszelkie komentarze (zarówno pozytywne jak i negatywne) oraz sugestie mile widziane, liczę że tym razem będzie się miło czytało
I wybaczcie
block of text, bo po drodze zapomniałem o akapitach
Yeah Yeah Yeahs do niedawna byli zespołem, z którym spotykałem się od czasu do czasu i choć wrażenie było dosyć pozytywne, nie czułem potrzeby by posłuchać po raz kolejny popowego
Zero, czy osadzonego bardziej w mid-tempie
Runaway. Można by rzec, że poznałem ich właśnie dzięki pierwszemu singlowi z najnowszego albumu grupy,
Mosquito.
Sacrilege po paru odsłuchach uznałem za kandydata do singla roku. Zasłużenie? No oczywiście! Choć zdania są mieszane, dla mnie Karen z zespołem spisali się na szóstkę zarówno pod względem samego utworu jak i wydania go na singlu. W szerokim świecie muzyki, w którym Pitchfork co chwile znajduje swojego nowego Franka Oceana, a Billboard uparcie uważa Madonnę za wokalistkę wszechczasów, ten utwór teoretycznie mógłby przejść bez echa. Środowiska alternatywne będą zainteresowane, to było pewne. Ale czy piąta lokata na amerykańskiej liście albumów była rzeczywiście taka pewna? Niech nikt nie sądzi, że to wyczyn - 1/3 albumów wydawanych aktualnie dochodzi wyżej, a Emeli Sande siedzi przez ponad rok w top 10 listy brytyjskiej, to jest po prostu okazanie tego, że wciąż mają wiernych fanów, jak i zupełnie nowych. Nominacje poprzednich albumów do Grammy wcale spółce nie musiały ułatwić zadania. Wspomnijmy chociażby to, że (oczywiście położona na znacznie niższym poziomie, ale nagrana przez równie popularny podmiot i wybijająca się względem dzisiejszego mainstreamu) płyta Nelly Furtado na całym świecie okazała się flopem monstrualnych rozmiarów. Osoby słuchające szeroko pojętego
indie są bardziej trwałe przy faworytach? To zapewne jeden z powodów, ale klip nagrany do tego utworu na pewno mu nie przeszodził. W ciągu trzech minut zmieszczono całą historię na temat rozwiązłości postaci granej przez Lily Cole, tragicznych jej skutków oraz (powiedzmy sobie szczerze, trochę przekolorowanej, choć po niedawnych wydarzeniach w USA możnaby na ten temat dyskutować) diabelskości lokalnych społeczności. Ale przejdźmy do rzeczy - to nie jest recenzja singla. Kolejne
Subway zawiera jedno z najciekawszych muzycznych rozwiązań roku (a może i kilku lat?), i w sumie całkiem możliwe że ten jeden element zadecydował o całym istnieniu utworu - kto zwróciłby uwagę na kolejną minimalistyczną balladę, gdyby nie ten spokojnie przewijający się w tle stukot kół jadącego metra? Jako osoba, która potrafi przesiedzieć godzinę słuchając jedynie odgłosów deszczu, taki zabieg wyjątkowo mi podpasował i stworzył z tak niepozornej piosenki jednego z albumowych faworytów, przy którym zwyczajnie odpływam. Przy trzecim utworze klimat pryska, bo dostajemy najbardziej przebojowy utwór z płyty. Tutaj dodam cytat z recenzji piczforka, który ma w sobie coś z prawdy - "To właśnie przy tym utworze, czujemy że Karen dobrze się bawi nagrywając płytę". No bo czy jest ktoś, kto po drugim odsłuchu nie nucił nośnego
They'll suck your blood. Przyznam się, że wolałbym, żeby
Under The Earth zostało numerem 3 na płycie. Atmosfera
Subway nie zostałaby w tak barbarzyński sposób momentalnie zakończona, a kontynuowana tyle że w bardziej rytmicznej stylistyce oraz z bardziej szablonowym, ale posiadającym przy tym pomysłowość tłem muzycznym. I w końcu jakiś słabszy punkt - w
Slave moją uwagę przykuły jedynie odgłosy przypominające te wydawane przez gumowe kaczki, bo cała reszta przewidywalna aż do bólu. I od razu przyznam, że najlepszą część płyty mamy już za sobą - im dalej w las tym ciemniej, mimo że słońce wciąż się przebija przez gałęzie. Motyw w tle
These Paths jest świetny, nie mam cienia wątpliwości, ale nie pasuje do reszty utworu. Świetnie by pasował na płytę inc. (wprowadziłby odrobinę świeżości i pobudzenia) i mimowolnie kojarzy mi się z zeszłorocznym
110% (znanym także jako
If You're Never Gonna Move) od Jessie Ware , a część zaczynająca się około 3:20, a kończąca się na 4:50 jest nawiązaniem do kanadyjskiej elektroniki spod znaku Grimes i Trust. Nudzicie się? Dawka kiczu również jest potrzebna i oto nadchodzi
Area 52. Mimo że cała otoczka wobec tego utworu nadaje się co najwyżej na Alien Festival w Roswell, to mam do niego pewnego rodzaju sympatię jako do alternatywno-rockowej wersji Abby, a po przyzwyczajeniu się przestałem czuć obrzydzenie tą ogromną dawką tandety.
Buried Alive brzmi dobrze, a partia Dr. Octagona wbrew moim podejrzeniom wcale nie niszczy mojej pozytywnej opinii, mimo że dla mnie jest ona zbędna.
Always pełni funkcję wypełniacza, bo powtarzane kilkukrotnie
Always, always, always, always głosem brzmiącym jakby Karen miała katar po czasie może irytować i ja sam nie byłbym w stanie 'zapętlać' tej piosenki. Już jesteśmy prawie przy samym końcu i dopada nas
Despair, ale nie ma co się bronić - jeden z najlepszych utworów w drugiej połowie albumu, choć to "pikanie" w tle kojarzy mi się z inną znaną mi piosenką (przyznam, że nie pamiętam jaką - jak sobie przypomnę nie omieszkam o tym poinformować). Jeszcze tylko
Wedding Song, które jest urocze na swój sposób, a bębny pojawiające się w połowie tworzą klimat podobny do tego w Subway. I już koniec. Tak szybko, mógłbym powiedzieć. Ale zamiast tego wolę cieszyć się, że Yeah Yeah Yeahs w tych pięćdziesięciu minutach zmieścili tyle świetnej muzyki, ile niektóre grupy nie zmieściłyby i w trzech godzinach.
Track ratings:
1 Sacrilege
2 Subway
3 Mosquito
4 Under the Earth
5 Slave
6 These Paths
7 Area 52
8 Buried Alive (feat. Dr. Octagon)
9 Always
10 Despair
11 Wedding Song