Pozwolę sobie machnąć moją ulubioną formę sprawozdania ze słuchania, czy track-by-track
1. "Barriers" - posądzano ich o podbieranie z talerza U2, zarzucano zbytnie podobieństwa do Coldplay i straszono związkami z Muse, podczas gdy tak naprawdę utrzymane w konwencji stadionowego hymnu "Barriers" zupełnie nieprzypadkowo zdołało prześcignąć zdecydowaną większość najświeższych singli w/w zespołów i zostawiło po sobie wyraźny, niewymagający szerszego komentarza ślad w forumowych statystykach. Entuzjastyczne wprowadzenie w album.
3,5/5.
2. "Snowblind" - popkiller. Już "trzydziestki" zwiastowały mocny, gitarowy sweeper z wyraźną nutą "Coming Up" w tle, lecz dopiero pełny odsłuch ujawnia prawdziwe możliwości tego nagrania. "Snowblind" mogłoby trafić do Sèvres i wyznaczać współczesną miarę przebojowości w odniesieniu do - jak się wydaje - wskrzeszanego w ostatnich miesiącach z bardzo pozytywnym skutkiem brit-grania. Wystarczy włączyć, pomyśleć nad najlepszą możliwą melodią i "Snowblind" zmaterializuje w sobie wszelkie oczekiwania. Potężny refren nie potrafi znaleźć ujścia z głowy, a gitarowy riff, podobnie jak "zaangażowany" wokal Andersona, wykręcony jest do granic możliwości i cudownie spina poszczególne fragmenty kompozycji. Dzieło wieńczy doskonale skrojony, imitujący przy pomocy gitar smyczkowe symfonie most oraz dynamiczne instrumentalne outro z datą "1996" na metce. Najlepsza piosenka na płycie.
4,5/5.
3. "It Starts And End With You" - wszyscy wszystko wiedzą.
4,5/5.
4. "Sabotage" - jedyny utwór pamiętający okres wstępnych prac nad szóstą płytą Suede. Na koncertowej setliście reaktywowanej grupy niemal od początku. W sieci łatwo trafić na przeróżne wykonania, które pokazują jak bardzo "Sabotage" ewoluował przez te 3-4 lata. Finalna wersja jest dla mnie zaskoczeniem, ponieważ pali za sobą mosty łączące ją z raczej akustycznym i wyciszonym demo. Grupie udało się utkać markotny, lecz operujący stosunkowo bogatym brzmieniem utwór, gdzie niespodziewanie dominującą rolę przejmuje delikatnie konstruujący napięcie syntezator. Weryfikacja tej pokerowej zagrywki nastąpi zapewne w moście, który ostatecznie przeradza się w coś znacznie większego i kieruje "Sabotage" do bezpiecznego, tym razem naprawdę przypominającego dokonania U2 końca.
3,5/5.
5. "For Strangers" - znany być może niektórym z Was z akustycznej sesji zorganizowanej przez BBC w zeszłym miesiącu. W stosunku do tamtej wersji nastąpiło jedynie (zresztą spodziewanie) zaostrzenie aranżacji poprzez dodanie elektrycznych gitar oraz staroświeckiego fade-outu jako rozwiązania problemu zakończenia piosenki
. O ile większość materiału z "Bloodsports" łatwo jest przypasować albo do ery "Dog Man Star", albo następującej po niej "Coming Up", o tyle "For the Strangers" udaje się umknąć jednoznacznej ocenie wedle powyższego kryterium. Rzekłbym, że to najbardziej autonomiczny, najbardziej "dzisiejszy" numer na płycie. Doskonale sprawdziłby się w roli singla promującego solowe wydawnictwo Bretta Andersona - wszak nośnej melodii nie sposób mu odmówić a i sama kompozycja emanuje charakterystycznym dla wokalisty Suede opanowaniem, troską o detale oraz emocjonalnym zacięciem. Klasyczny rock dla dużych chłopców.
3,5/5.
6. "Hit Me" - utwór ogłoszony nowym "Trash" i "Beautiful Ones" w jednym oraz uznany (przedwcześnie?) za pewny trzeci singiel z albumu - a to wszystko jedynie na podstawie przytaczanych już tutaj "trzydziestek". Kiedy dysponuje się jedynie ograniczonym podglądem a apetyt rośnie w miarę konsumpcji kolejnych mini-przecieków i ploteczek, wtedy nasza wyobraźnia potrafi się zdrowo zagalopować
Przynajmniej z mojej perspektywy taki przedwczesny hype nieco zniekształcił prawdziwe oblicze "Hit Me", dopowiadając odrobinę więcej niż w rzeczywistości dzieje się w piosence. Kliniczny przypadek niedosytu. "Hit Me" - jak przystało na song o mocnym tytule - dudni i bębni na otwarcie, aby szybko przejść do rzeczy, czyli oblanego gitarowym lukrem refrenu podświetlonego tysiącami migających światełek i spadającymi z nieba gwiazdami. Ten słodki obraz dopełnia równie pieszczotliwy i dodający dodatkowych punktów za harmonie śpiew Bretta. Gdzie należy zatem szukać łyżki dziegciu? Może w nieco zbyt zdawkowych zwrotkach lub braku w pełni wykształconego przejścia, jakiegoś wewnętrznego urozmaicenia. Zastanawiam się również czy powtarzane obowiązkowe po każdym refrenie "la la la la la" traktować jako puszczenie oka do "znawców tematu", czy raczej jako nieudolną próbę podrobienia "sami wiecie jakiej piosenki"
-
4/5.
7. "Sometimes I Feel I'll Float Away" - wraz z siódmym nagraniem na "Bloodsports" zaczynają się schody. Odkładamy na bok swawolne przeboje i dopasowujemy skupienie do nowych okoliczności. Począwszy od "Sometimes I Feel I'll Float Away" aż do końca albumu towarzyszyć nam będą mniej lub bardziej stonowane ballady - ta jest najlepszą z nich. Pierwsza w kolejności uwagę zwraca produkcja, za którą ponownie odpowiada Ed Buller, człowiek stojący za sukcesem pierwszych trzech płyty Suede. Wynik tej współpracy nie był chyba trudny do przewidzenia. "Sometimes" spowija duszna glamowa atmosfera nadająca piosence niewątpliwego uroku, ale jednocześnie zamykająca ją w nieco archaicznej stylistyce sprzed piętnastu, dwudziestu lat. Natomiast sama muzyka potrafi zachwycić. To już nie tylko "James Bond", lecz również dream popowy rozmach w przestrzennym refrenie czy też przypominające fragmenty "Innuendo" grupy Queen (!) crescendo w instrumentalnym przejściu.
4/5.
8. "What Are You Not Telling Me?" - no w końcu! Ile można czekać na ewidentną wpadkę?
"What Are You Not Telling Me" zdecydowanie nie spełnia moich oczekiwań jako piosenka Suede, chociaż u Bretta Andersona stanowiłoby zapewne jeden z fundamentów jego martyrologicznego, przesiąkniętego gorzkimi żalami oraz ponurą wizją miłości repertuaru. Na "Bloodsports" próba przemycenia takich dźwięków po prostu nie działa. Na forum grupy ktoś napisał, że to najszczersza rzecz, jaką zespół nagrał od lat i słuchając "What Are You Not Telling Me" po prostu wiesz, że to nie "fake". Mogę się zgodzić z tą opinią, jednak sakralno-ascetyczna oprawa muzyczna zwyczajnie nie przyciąga mojej uwagi, podobnie jak wyblakły, utrzymany niemal w konwencji a capella refren. Niezależnie od tego czy utwór sam w sobie jest bezwzględnie zły, czy nie, można śmiało napisać, że po prostu trafił w nieodpowiednie dla siebie środowisko i raczej nie da się tego zmienić bez możliwości zastosowania przycisku "skip" na odtwarzaczu.
2,5/5.
9. "Always" - nagranie, którego byłem najbardziej ciekawy na płycie. Opinie na temat "Always" często lądowały na przeciwległych biegunach, przez co piosenka raz wymieniana jako highlight "Bloodsports" w innej recenzji nie znajdowała wystarczających argumentów na uzasadnienie swojego istnienia. Prawda leży gdzieś pomiędzy skrajnościami? Coś w tym chyba jest
. "Always" to najdłuższy utwór na albumie, wyraźnie skłaniający się ku progresywnej szkole budowania napięcia. Z orientalnego intro powoli wyłania się zakorzeniona w tradycyjnym britrocku ballada z rzewnym i "niespełnionym" tekstem, którego zwieńczeniem jest powtarzana do znużenia fraza
"I'll always be near", stanowiąca właściwie całość refrenu. Nie jest to szczyt możliwości Suede, lecz złych recenzji to jednak nie tłumaczy, ponieważ prawdziwa zabawa zaczyna się tuż przed trzecią minutą nagrania - być może niektórzy nie dotrwali do tego momentu
. Najpierw otrzymujemy nieco psychodelii spod znaku Pink Floyd, a następnie wchodzi rewelacyjne instrumentalne przejście prowadzące do monumentalnego finału z jeszcze jedną "podmianą akordów" na deser. Piosenka dwóch prędkości? Jak najbardziej - i warto poczekać aż się rozpędzi.
3,5/5.
10. "Faultlines" - albumy Suede zawsze zamyka ballada. "Bloodsports" nie rezygnuje z tej tradycji i żegna się z nami w kolejnym "ulubionym nagraniu Bretta Andersona", tyle że w przeciwieństwie do "What Are You Not Telling Me" w "Faultines" zachowane zostają wszystkie reguły filozofii yin i yang
Znów jest minimalistycznie i staroświecko, a Brett wypluwa własne płuca aż do chwili, gdy rytmiczne bębny nie oznajmią, iż pora na kwazi-refren podnoszący nieco temperaturę nagrania. Uroczy fortepian doskonale sprawdza się w roli instrumentu akompaniującego, nadając świeżości niespotykanej dotąd wszerz i wzdłuż LP. Elektryczna gitara płacze na drugim planie przykryta przez mantryczne grzechotki, jeden z tych elementów, które wprowadzają "Faultines" w wymiar muzyki kojarzonej ze...spaghetti westernami.
4/5.