Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #21
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
KORN - HERE TO STAY





Na pierwszym miejscu: Czerwiec ’02

Płyta „Untouchables” do dzisiaj jest jedną z moich ulubionych. Pierwszym singlem z albumu był utwór „Here To Stay”. Wspaniały wybór, bo prawdopodobnie jest to jeden z ostatnich wielkich przebojów zespołu. Zaczyna się od trzeszczących gitar, które przypominają dźwięk telewizora niełapiącego sygnału. Naprawdę świetny efekt gitarowy, nie do końca wiem jak go uzyskali. Następnie mocne uderzenie gitar i w takim klimacie utwór zostaje już do końca. Jonathan Davis w swoim stylu wykrzykuje zwrotkę i przejście, natomiast w refren wkrada się melodia i przebój gotowy. Tak w skrócie można by opisać ten kawałek, ale nie da się tego zrobić słowami, bo Korn dzięki fantastycznej jak zwykle linii basu Fieldy’ego i przede wszystkim wypracowanemu przez lata stylowi to zdecydowanie coś więcej. Trzeba jednak taką muzykę lubić, bo rozumiem, że nie każdemu takie granie może się podobać. Mnie wtedy dziesięć lat temu podobało się i to bardzo! Późniejsze wydawnictwa zespołu nie zachwycały mnie już tak bardzo, za to ostatnia płyta jest niezłą próbą odświeżenia stylu. W końcu Korn zawsze jawił mi się jako zespół nietuzinkowy i odważny w swoich poczynaniach muzycznych, czego ówczesna płyta „Untouchables” jest doskonałym przykładem. Dlatego cieszę się z ostatniego albumu „The Path of Totalisty”. Czasem lepiej jest przełamać pewne granice czy też poszukać czegoś nowego.

RED HOT CHILI PEPPERS - BY THE WAY





Na pierwszym miejscu: Lipiec ’02

„By The Way” to bardzo dobry powrót Red Hot Chili Peppers. Od albumu „Californication” mijały już wtedy jakieś trzy lata. Uznałem wtedy tytułowe nagranie za bardzo dobre i bez problemu zdobyło ono szczyt mojej listy. Z perspektywy czasu nie wiele się zmieniło, bo dalej uważam, że „By The Way” to świetny kawałek. Inną sprawą jest jednak cały album, bo naprawdę poprzeczka zawieszona była wtedy bardzo wysoko i chyba nie sposób byłą ją przeskoczyć. W tej jednak materii moje poglądy na przestrzeni lat trochę się zmieniły, bo z upływem lat coraz bardziej przekonywałem się do tego albumu i dzisiaj bardzo go lubię. Wrócę jednak do singla, który w Lipcu 2002 znalazł się na pierwszym miejscu niejednej listy przebojów. Była to doskonała letnia piosenka, która oprawiona w niezapomniany teledysk z małym horrorem w taksówce musiała się podobać. Chwytliwa melodia, świetna gitara Johna Frusciante i super bass, gdzie Flee znów zaskakiwał, no a do tego jak zwykle doskonała realizacja nagrania. Taka kwintesencja Red Hot w przebojowej odsłonie. Cały czas ma się taki utwór w głowie, wcale nie trzeba się wysilić, bo przypomnieć sobie te dzięki. W tym roku znów widziałem zespół na żywo i uczciwie przyznam, że bez Frusciante te utwory brzmią trochę inaczej. Solówki są mniej delikatne, bardziej improwizowane. Jednak nawet po latach takie piosenki jak „By The Way” na żywo brzmią wspaniale i reakcja publiczności najlepiej podsumowuje ich siłę.

WILKI - BAŚKA





Na pierwszym miejscu: Sierpień ’02

„Baśka” to jeden z największych polskich przebojów ostatnich lat. To w pewnym sensie niesamowite, bo teraz zespół Wilki jak najbardziej zasłużony dla polskiej muzyki rockowej przez wiele osób postrzegany jest przez pryzmat tego nagrania. To piosenka musiała stać się hitem, bo opowiadała, w zabawny sposób o wspomnieniach, o pierwszych miłościach i o przemijaniu. Z perspektywy czasu ważniejsza jednak od „Baśki” jest płyta „4”. Gdy byłem bardzo młody to słuchałem pierwszych nagrań Wilków z wielką fascynacją i dwie pierwsze płyty zespołu jawiły mi się później jak niemal kultowe. Mam wielki sentyment do drugiego albumu grupy „Przedmieścia”. Dla mnie to perfekcyjny rockowy album. Nie ma tam słabej piosenki, a w odróżnieniu od pierwszego albumu grupy, gdy poznawałem te nagrania byłem już bardziej świadomy muzycznie. Potem nastąpiła długa przerwa i w zasadzie to nawet nie liczyłem na nowe nagrania zespołu, który co by tu nie mówić, chyba już nie istniał. Robert Gawliński całkowicie oddał się karierze solowej, która dobrze Mu się układała, aż tu nagle zespół ogłosił reaktywacją i powrócił z nowym albumem. Dodatkowo świetnym albumem, którego do dziś słucha się doskonale. Trochę szkoda, że Marek Chrzanowski nie dołączył na stałe do zespołu, ale i tak zaznaczył swój wkład i stał się współautorem dwóch największych hitów z tego krążka. Sukces komercyjny nieprawdopodobny, głównie spowodowany popularnością pierwszego singla, ale na płycie „4” prawie każdy utwór jest przebojowy i zwyczajnie dobry.

KORN - THOUGHTLESS





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ’02

Kolejnym numerem jeden był drugi singiel Korn’a z „Untouchables”, „Thoughtless”. Tak jak wspominałem już wcześniej bardzo podobał mi się ten album i nic dziwnego, że kolejny singiel z tamtego krążka trafił u mnie szczyt. Oprócz doskonałej piosenki uwagę zwracał teledysk do piosenki. W roli głównej wystąpił Aaron Paul, dziś znany dobrze z serialu AMC „Breaking Bad”. Wtedy jednak nie był tak znany, a po latach pewnie więcej osób ogląda jego powodu teledysk Korn’a. Teledysk, może nie najwyższych lotów, bo finałowa scena jest naprawdę odrażająca, ale pamiętam wrażenie, jakie wywoływał przy pierwszych emisjach. Zawłaszcza podskórne stwory, które okazały się być twarzami muzyków zespołu. Po prostu nie można było o nim zapomnieć. „Thoughtless” ma refren, który idealnie pasował do tej finałowej sceny, a tak pyzatym to doskonała piosenka. Pamiętam też doskonałe cztery remisy z singla do utworu! Dwa do „Thoughtless” i dwa do „Here To Stay”. Naprawdę opłacało się nabyć tą małą płytkę.

RED HOT CHILI PEPPERS - THE ZEPHYR SONG





Na pierwszym miejscu: Październik ’02

„The Zephyr Song” to czwarty utwór Red Hot Chili Pepprrs, który dotarł na mojej liście do pierwszego miejsca, ale za to ostatni z „By The Way”. Trochę dziwi mnie fakt, że „Can’t Stop” nie zdołało osiągnąć szczytu, ale cóż takie są czasem uroki listy. „The Zephyr Song” to ładna prosta piosenka z odgłosami wiatru. John Frusciante po raz kolejny udowadnia jak doskonałym jest gitarzystą. Wiadomo, że jeśli trzeba potrafi grać agresywnie, ale swój kunszt często wystarczy pokazać w takim plumpkaniu jak „The Zephyr Song”. Potrafi on stworzyć niepowtarzalne brzmienie i wypełnić nim przestrzeń w sposób doskonały. Na tym tle idealnie wpasowana solówka, która jakby podtrzymuje klimat utworu. Fizycznie na dwóch singlach do tego utworu znalazły się, aż cztery niepublikowane nagrania. Dziś coraz rzadziej można kupić single, a naprawdę szkoda.
27.12.2012 07:22 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #22
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
HEY - CUDZOZIEMKA W RAJU KOBIET




Był teledysk, ale nie można go znaleźć. Na kompie mam.

Na pierwszym miejscu: Listopad ’02, Grudzień ’02, Styczeń ‘03

Do pierwszego miejsca dotarł też oczywiście ostatni singiel z album [sic!] „Cudzoziemka W Raju Kobiet”. I mało tego, nie tylko doszedł na szczyt, ale spędził tam trzy miesiące. Był to też dość historyczny moment mojej listy, bo po raz ostatni zdarzyło się, że na pierwsze miejsce dzieliły dwa nagrania. Stało się to w grudniu, gdy „Cudzoziemka” podzieliła się pierwszym miejscem z „I Am Mine” Pearl Jam. Niemniej jednak w takim układzie zabrakło miejsca drugiego, bo od Czerwca 2001 twardo trzymałem się zasady 20 utworów na 20 pozycjach. Piosenka wyśmiewa zarzuty kierowane pod adresem autorki tekstu, które zawsze się pojawiają i są poniekąd treścią naszego życia. Kto z nas nie zna tego z autopsji, a co gorsza to my sami często formułujemy takie stwierdzenia. Piosenka inspirowana jest twórczością Lecha Janerki, a sama Nosowska wcale tego nie ukrywała. Pewnie, dlatego bas w tym utworze jest jakby nawiązaniem do twórczości artysty. Do dzisiaj jeden z największych przebojów zespołu, a dla mnie niezwykle ważna piosenka.

PEARL JAM - I AM MINE





Na pierwszym miejscu: Grudzień ’02

„I Am Mine” to pierwszy utwór Perl Jam, któremu udało się dotrzeć do pierwszego miejsca na mojej liście. W czasach dominacji Metallici ta sztuka nie udała się „Nothing As It Seems” czy „Light Years” chociaż były blisko, tak samo zresztą jak i „Given To Fly” na przykład, na samym początku prowadzenia listy. I o mały włos gdyby nie wspólny numer jeden z Hey, Pearl Jam byłby cały czas bardzo pokrzywdzony przez moją listę. Dlatego najlepszym rozwiązaniem wydało mi się umieszczenie na szczycie dwóch piosenek. Muzycznie „I Am Mine” to bardzo skoczny niemalże ludowy utwór, jednak pod powierzchownością melodii, kryje się doskonały tekst Vedder’a. Najbardziej zapadające w pamięć słowa to te:

„I know I was born and I know that I'll die
The in between is mine”


Nie mamy nic pewnego na tym świecie, oprócz pewności, że żyjemy oraz, że kiedyś przyjdzie nasz koniec. Natomiast życie jest nasze niezależnie od tego, kiedy się skończy.
„I Am Mine” to też doskonały utwór do poćwiczenia, czy też nauki gry na gitarze. Naprawdę prosty do zagrania, a brzmi zawsze świetnie. Wystarczy nawet akustyk.

QUEENS OF THE STONE AGE - NO ONES KNOWS





Na pierwszym miejscu: Luty ’03

Queens of the Stone Age intrygowali mnie już wcześniej. To za sprawą doskonałych recenzji, jakie zbierali w prasie zarówno zagranicznej, jak i polskiej oraz samej muzyki. Chodziło oczywiście o ich wcześniejsze dzieło „Ratek R”. Kiedy pierwszy raz usłyszałem takie hity jak „Feel Good Hit of the Summer” czy „The Lost Art of Keeping a Secret” od razu wiedziałem, że to moja muzyka. Dlatego dwa lata później, kiedy QOTSA wracali z nowym albumem „Songs for the Deaf” to prawdę mówiąc czekałem na tą płytę. Natomiast od razu jak tylko poznałem „No One Knows” wiedziałem, że to będzie coś wielkiego. Od pierwszych dźwięków utwór porywa swoim niemalże marszowym rytmem. Potem wchodzi niesamowity głos Homme’a, który każdą strofą zwrotki kończy stwierdzeniem „No one knows”. Po refrenie to się trochę zmienia, ale mniejsza z tym. Refren jest niesamowity, bo nie tylko kumulują się w nim w nim gitary, bas i perkusja, ale Homme poszedł na całość i dodał do tego kotła również małą sekcję dętą. Jakby mało było tego, co dawał od siebie ten niesamowity skład. Ghrol na perkusji, Oliveri na basie oraz jeden i niepowtarzalny Homme, którego prawa ręka uderza w struny z taką zawziętością, a zarazem powtarzalnością, że ze zwykłych melodii wydobywa się jakby nowa jakość. Tak stoner rock dotarło do mnie, że jego ojcem w zasadzie jest Josh Homme. Kiedy dziś słucham pierwszych płyt Kyuss, a zwłaszcza „Blues for the Red Sun” nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłem być na polskim koncercie QOTSA, ale teraz już tego nie odpuszczę, tym bardziej, że do Gdyni przyjeżdżają też Arctic Monkeys, dobrzy znajomi Homme’a od czasu współpracy przy albumie „Humbug” i „Suck It and See”.

Dwie pozostałe grupy ogłoszone dotychczas też niezłe. Oczywiście żartuje, REWELACYJNE zwłaszcza możliwość zobaczenia Blur wydaje się nieprawdopodobna.

AUDIOSLAVE - COCHISE





Na pierwszym miejscu: Marzec ’03

Możecie wierzyć, albo nie, ale przewidziałem ten mariaż kultowego już wokalisty, Soundgarden i osieroconych wówczas niejako muzyków Rage Against The Machine. Chris Cornell właśnie skończył promować solową płytę, więc ma czas. Takie tam rozmyślania, niczym nie poparte, a jednak się ziściły. Sama myśl o Audioslave i całym tym projekcie już od początku elektryzowała. Potem, kiedy wyszła już płyta wielu osobą się spodobała, a na pewno Ja się do nich zaliczam, ale też wiele osób rozpoczęło zwyczajowe narzekanie. „Cochise” to idealny przykład charakteryzujący możliwości zespołu. Chwytliwy riff Morello do tego groove w basie Brada Wilka, a na to wszystko nakłada się wokal Cornell’a jak zwykle idealny, mocny, po prostu rockowy oraz wyrazista perkusja Tim’a Commerford’a. Mi zupełnie wystarczy i nie mogę powiedzieć, że oczekiwałem więcej. Na albumie znajduje się zresztą nie jeden dobry utwór, a i gama kompozycji jest duża. Od takich typowych petard jak „Cochise” poprzez klasyczne rockowe kompozycje „What You Are” czy „Shadow on the Sun” po wspaniałe wolne piosenki „Like a Stone” (doskonały tekst) czy też „I Am the Highway”.

Dziś, kiedy o tym pisze znów wszystko jest na swoim miejscu, bo właśnie Soundgarden powrócili z nowym albumem pierwszym studyjnym od szesnastu lat, a RATM też chyba jeszcze działają i koncertują, chociaż doniesieniom o nowym albumie dość kategorycznie zaprzeczają.

HEY - KLUS MITROH





Na pierwszym miejscu: Kwiecień ’03

Piękna trochę zapomniana wersja piosenki „Klus Mitroh” zespołu Klaus Mitffoch. Wspaniały hołd dla Lecha Janerki, bo Kasia idealnie wczuwa się w tekst Laecha i poznajemy ten utwór jakby z innej bardziej melancholijnej strony. Oczywiście oryginalna wersja jest świetna i niezapomniana, ale tak się składa, że jeżeli tylko Hey, albo Nosowska biorą na warsztat cudzą piosenkę to można być pewnym, że powstanie równie udana wersja. To chyba kwestia doboru takiego utworu, poczucie smaku i wczucia się przerabianą piosenkę, aby nie zatracić jej istoty. Bardzo się cieszę, że Hey wybrał właśnie ten utwór, a sposób realizacji łącznie ze smykami istnie cudowny. Jeżeli „Cudzoziemka W Raju Kobiet” była hołdem poprzez nawiązanie, aż prosiło się o nagranie też jakiegoś oryginalnego utworu Lanerki. „Klus Mitroh” wybór idealny.
No i jeszcze jakby ktoś nie pamiętał utwór znajduje się na albumie [koncertowy], który to podsumowywał trasę z okazji dziesięciolecia zespołu. Oczywiście byłem na jednym z koncertów z tej trasy. Kraków Rotunda oczywiście! Trochę nietypowo wersja studyjna i to jeszcze coveru promowała album koncertowy. Wtedy nie wydawało mi się to dziwne, może dlatego, że Hey wykonywał ten kawałek na tych koncertach, wiec nawiązanie było jasne, a po latach wersja koncertowa nie zachowała się, ani na albumie [koncertowy], a nie nawet na singlu „Klus Mitroh”.
03.01.2013 06:51 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #23
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
QUEENS OF THE STONE AGE - GO WITH THE FLOW





Na pierwszym miejscu: Maj ‘03

Drugi singiel z “Songs for the Deaf” czyli “Go with the Flow” oczywiście tak jak poprzedni też bez problemu wylądował na pierwszym miejscu. Po raz kolejny Josh Homme pokazał, o co chodzi w stoner rocku. Piosenka oparta jest właściwie na trzech akordach z jedną z zmianą w refrenie. Wcale jednak się tego nie odczuwa, bo to gitara rytmiczna to tylko taka przygrywka, choć przyznaję czadowa do głównej gitary prowadzącej. Ona nadaje klimat tej piosence, to w końcu ona najbardziej utkwi odbiorcy w pamięci. Trzeba też wspomnieć o doskonałym tekście, takim, który to rymuje się w każdym wersie zwrotek i refrenu. Od razu sprawia, że chce się śpiewać razem z Joshem. To jednak nie wszystko, bo aspekt muzyczny jak zwykle najważniejszy z założenia uzupełnia jeszcze doskonałe wideo. Ta piosenka jest tak dobra, że w zasadzie go nie potrzebuje, ale skoro robić klip do takich utworów to tylko taki. Czarne postacie muzyków mną prze pustynie grając i śpiewając na pace pickup trucka. Nie ma sensu tego opisywać torba to po prostu zobaczyć. Jeden z najlepszych wideoklipów wszechczasów. Idealne połączenie komputerowej animacji i taśmy filmowej. Efekt uzyskany przy pomocy sadzy nałożonej na twarze. Pamiętam, że w czasach przed youtube dodatek w postaci klipu dołączonego do singla był bezcenny. Choć nigdy nie rozumiałem słabej jakości takich wydawnictw. Dziś w czasach VEVO jakość obrazu jest nieporównywalnie lepsza. Za to z miłą chęcią nabyłbym teledyski nie jednego wykonawcy na Blu-ray. Przy dzisiejszych telewizorach potrzeby jest obraz w 1080p.

METALLICA - ST. ANGER





Na pierwszym miejscu: Czerwiec ’03, Lipiec ‘03

Z perspektywy czasu album „St. Anger” mojego było nie było ulubionego zespołu jawi się jako totalna pomyłka. Dlatego lubię myśleć słowami samych zainteresowanych, czyli muzyków zespołu, że nie byłoby „Death Magnetic” gdyby nie „St. Anger”. Jest to całkiem uzasadnione stwierdzenie, ponieważ odwrót zespołu od gatunku, którego poniekąd są protoplastami, czyli trashu trwał już w zasadzie od słynnego czarnego albumu. Wtedy to stali się mistrzami brzmienia i wszystkie albumy z lat dziewięćdziesiątych pod względem realizacji brzmią perfekcyjnie. Nawet te znienawidzone przez cześć fanów „Load” i „ReLoad” to istna potęga dźwięku. I nagle niespodziewanie, co znamienne pod okiem tego samego producenta zespół zdecydował się wydać płytę, która nie tyle jest zła, co po prostu nie gra. Może nawet nie miałoby to większego znaczenia, gdyby tylko nie ta perkusja Lasra. Od razu mówiłem, że on gra na puszkach. To może nie jest zły materiał, może barak solówek nie jest, aż takim problemem jakby mogło się wydawać. Tu problem jest głębszy do tej płyty ciężko wracać, bo po prostu ciężko jest jej słuchać.

Niemniej jednak tytułowy singiel z tego albumu gościł na pierwszym miejscu mojej listy. Nie mogło być zresztą inaczej, pomimo całej zagorzałej dyskusji na temat tej płyty i tak słuchało się tego na okrągło. „St. Anger” to dobra piosenka, gitara obniżona jest o cały ton do stroju D, a tak naprawdę do Dropped C. Dzięki temu główny riff jest bardzo potężny i brzmi bardzo basowo. Dodatkowo tekst o gniewie jest bardzo przekonujący, a James w przejściach przed refrenem wprowadziła nawet drobne elementy rapu. Co jest zaskakujące, ale w zupełności się sprawdza. Na singlu do piosenki pojawiły się nigdzie indziej nie publikowane covery The Ramones, bardzo cenna pamiątka.

JANES ADDICTION - JUST BECAUSE





Na pierwszym miejscu: Sierpień ’03

Płyta „Strays” to powrót Jane’s Addiction z regularnym albumem po trzynastu latach przerwy. Kiedy wychodziła byłem na bardzo zafascynowany twórczością zespołu. Znałem już oczywiście ich muzykę, a nawet powiem wprost uwielbiałem studyjny debiut „Nothing's Shocking”. Kiedy wychodziły pierwsze płyty zespołu byłem oczywiście dzieckiem i wraz z wydaniem „Strays” miałem wrażenie, że historia dzieje się na moich oczach, legendarne Jane’s Addiction wraca. Jeszcze dziwniej czułem się w tamtym roku, kiedy to po kolejnej długiej przerwie, tym razem, ośmioletniej wydali „The Great Escape Artist”. Dla mojego brata, który jest o dziewięć lad młodszy, historia się jakby powtórzyła.

Niezależnie od tego, jaką płytę Jane’s włożę do odtwarzacza zawsze wiem, że będzie dobra. Nie inaczej było ze „Strays”. Równa płyta, super piosenki z „True Natue” czy „The Riches” na czele i ta najważniejsza. Która dotarła na szczyt mojego zestawienia „Just Because”. To utwór, który uderza siłą już od pierwszych dźwięków. Dave Navarro to taki gitarzysta, którego nie da się nie zauważyć, można w ciemno rozpoznać, że to jego gra. Potężne brzmienia, które idealnie współgra z głosem Perry Farrell’a, który jak zwykle śpiewa z niesamowitą pasją i często długo wyciąga głosem główne słowa swoich tekstów. Oczywiście nie mogło w takim utworze zabraknąć popisowej solówki Navarro. To wszystko razem sprawia, że „Just Because” to kwintesencja stylu Jane’s Addiction.

PLACEBO - THIS PICTURE





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ’03

Ten singiel i to pierwsze miejsce nierozłącznie kojarzy mi się z wycieczką do Warszawy na polski koncert zespołu na Hali Towaru. Do dzisiaj jestem niezmiernie szczęśliwy, że miałem szansę zobaczyć wtedy Placebo. „Sleeping with Ghosts” to tak naprawdę ostatni wielki album tego zespołu, a także, co by nie mówić apogeum ich popularności w naszym kraju. „This Picture” Już chyba kiedyś pisałem, że utwór realizacyjnie nie przetrwał próby czasu. Jest w nim jakby za mało brzmienia. Wiem, że to był taki celowy zabieg i wtedy wydawać by się to mogło uzasadnione, ale mam wrażenie, że piosenka mogłaby zostać nagrana o niebo lepiej. Muzycznie jest to, bowiem kwintesencja stylu Placebo, zaczynając od nostalgicznego tekstu, poprzez specyficzny wokal Braiana na super przebojowym refrenie kończąc. Ciekawe jest też to, że niektóre stylizacje się strasznie starzeją, bo choć wtedy dziesięć lat temu Brian Molko zdawał się być trendy to dziś już raczej nie można spokojnie oglądać tych teledysków.

THE WHITE STRIPES - SEVEN NATION ARMY





Na pierwszym miejscu: Październik ’03

Nie ma sensu rozpisywać się nad nagraniem, które znają chyba wszyscy. Tak „Selen Nation Army” to chyba najbardziej reprezentatywne działo Jacka White’a. W ostatnich latach utwór stał się też nieoficjalnym hymnem stadionowym. Pod czas ostatnich Mistrzostw Świata i później na naszych Mistrzostwach Europy całe stadiony nuciły tę parę tak prostych, ale jakże niezwykle chwytliwych dźwięków.

„Selen Nation Army” pochodzi oczywiście z najlepszego albumu The White Stripes „Elephant”. Premiera tej płyty to było wydarzenie, mam wrażenie, że dzisiaj coraz rzadziej pojawiają się takie płyt, które nie pozostawiają wątpliwości. Takich płyt, które od razu przechodzą do historii. Znałem już wcześniej The White Stripes, bo poprzednia płyta „White Blood Cells” też wywołała spore poruszeni, ale do tego utworu „Selen Nation Army” i od tej płyt zespół stał się ogólnoświatową gwiazdą. Strasznie się z tego cieszę, bo powiem, że nie spodziewałem się, że ludzie pokochają znowu taką muzykę.
14.01.2013 09:14 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #24
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
MUSE - HYSTERIA





Na pierwszym miejscu: Listopad ’03

Pierwszy numer jeden Muse na mojej liści, ale nie mogło być inaczej. „Histeria” to jeden z najbardziej wciągających i uzależniających kawałków dwudziestego pierwszego wieku. Z krakowskiego koncertu Muse pamiętam, że żadna z piosenek nie wywołała takiej euforii i takiej zabawy jak właśnie ten utwór. Sztandarowy, jeden z najlepszych, takimi słowami można posumować ten utwór. Całą siłą piosenki jest niewątpliwie umiejętność Muse w tworzeniu swoistego napięcia w kompozycji. Aranżacja i kompozycja jest podporządkowana temu by prowadzić do kulminacji w refrenie. Tej piosence się po prostu wierzy, gdy Matt Bellamy wykrzykuje wręcz:

„I want it now!
Give me your heart and your soul!”


To robi to z taką niesłychana pasją i agresją, że od razu te emocje przenoszą się na odbiorcę. Gdy dodamy do tego niesłychany wręcz, kipiący sfrustrowaniem i niemocą teledysk, dostajemy piorunującą mieszankę. I ta dziewczyna na końcu! „Histeria” to zdecydowanie mój numer jeden, jeśli chodzi o Muse.

HEY - MUKA!





Na pierwszym miejscu: Grudzień ’03

Już dwa lata po wspaniałym powrocie w nowym składzie Hey wydał płytę „Music, Music”. Pierwszym singlem z albumu była wlanie „Muka!”. Niezapomniany motyw gitary, która przeplata całą kompozycję jest naprawę prosty, ale czasem w prostocie jest metoda. Kasia śpiewa tutaj o tym, czego się nie boi, o: legendarnej czarnej Wołdze, naczelnych pism i takich tam zwykłych czasów klątw. Naprawdę zabawny z jednej strony, a z drugiej refleksyjny tekst. To typowy kawałek Hey’a i chyba najbardziej nietypowe jest to, że jako pierwszy singiel wprowadził chyba mylny obraz tego albumu. To płyta, gdzie cały zespół łącznie z Nosowską cały czas eksperymentuje, szuka formy brzmień, a efekt najprościej rzecz ujmując zaskakuje. Dziś jestem już przyzwyczajony do tego albumu, ale na początku nie mogłem go zrozumieć. Zupełnie też inaczej patrzę na tą płytę mając jeszcze w uszach dwie ostatnie płyty Hey’a. Wtedy „Music, Music” wydawał się ekstrawagancki, teraz jawi się jednak jako zwykła gitarowa płytę Hey’a. Ciekawe, jaki będzie brzmieć „MURP” za pięć czy sześć lat? Wszystko się z czasem zmienia.

THE MARS VOLTA - INERTIATIC ESP





Na pierwszym miejscu: Styczeń ‘04

Kiedyś już pisałem skąd wziął się mój nick na forum początkowo lp3, a potem i mycharts. Przypomnę, że jest to pozostałość po nicku z sieci akademickiej na MS-AGH. Dlatego, że akurat w tym okresie formował się zespół The Mars Volta, a cały czas byłem pod wrażeniem „Relationship of Command” poprzedniego zespołu Cedric i Omara oczywiście At the Drive-In. Tak się przyzwyczaiłem i tak już zostało. Zresztą nazwa jest uniwersalna i na dodatek piszę ją razem bez „The”.

Przy okazji podsumowania dekady z przed dwóch lat napisałem już też bardzo dużo o tym utworze, a nie ma sensu się powtarzać, więc dodam, że „Inertiatic Esp” do dzisiaj budzi we mnie spore emocje. Ilekroć słyszę ten numer od razu powracam myślami do niezwykłej płyty „De-Loused in the Comatorium”, bo choć to tylko jedna piosenka, to doskonale reprezentuje to, co ważne muzycznie na tym albumie. Chodzi o świeżość, pozytywną progresywność, przebojowość, energię. Wszystko zamknięte w dość ostrej formie, co naturalnie od razu mi się spodobało. Dodatkowo pod względem realizacji, aranżacji, technicznej maestrii muzyków, niezwykłych muzyków (min. Flea i John Frusciante, ale przede wszystkim Omar Rodríguez-López) to mistrzostwo świata. Tak, Omar Rodríguez-López to jeden z najbardziej kreatywnych gitarzystów na świecie, a zarazem doskonały technicznie. Szkoda, że wciąż jeszcze tak wielu fanów muzyki nie poznało tego zespołu. Dla mnie takie utwory i takie płyty powinny być jak lektura obowiązkowa.

Piosenka „Inertiatic Esp” wygrała oczywiście podsumowanie pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Dziś moja lista jest trochę bardziej dynamiczna, więc chyba żaden utwór nie wyprzedził tego nagrania. Dlatego ciągle pozostaje jest najlepszym utworem tego wieku statystycznie. Natomiast praktycznie także, bo nawet bez takiego podsumowania uważam, że to bezsprzecznie najlepsza kompozycja od lat.

LOST PROPHETS - LAST TRAIN HOME





Na pierwszym miejscu: Luty ‘04

W czasach, gdy niemiłosiernie panował nu-metal Lostprophets zostali jakby naturalnie przypisani do tego gatunku. Takie postawienie sprawy jest jednak zbyt proste. Walijczycy daleko wykraczali poza swój gatunek. Na pierwszym albumie obok hitów jak niezapomniane „Shinobi vs. Dragon Ninja” znalazła się cała gama bardzo alternatywnych kompozycji takich jak „Five Is A Four Letter Word” czy „Kobrakai”, którym daleko było do było do typowego nu-metalu z pod znaku Linki Park czy Limp Bizkit. W pewien sposób Lostprophets byli bardzo progresywni w tym, co robili. Skomplikowane pokręcone melodie, nietuzinkowe efekty i linie melodyczne. To wszystko pod względem artystycznym pozostawiło konkurencję daleko w tyle. Jednak sukcesu komercyjnego na dużą skalę nie osiągnęli i prawdopodobnie, dlatego na drugim albumie postawili na przebojowość i chwytliwe melodię.

„Last Train Home” pochodzi właśnie z drugiej płyty Lostprophets „Start Something”. Płyty totalnie przebojowej i czasem jak jej słucham to nie mogę wyjść z podziwu, że w tamtym czasie udało im się napisać tyle chwytliwych piosenek. Przebojowo nie oznacza wcale, że od razu zapomnieli, z jakiej muzyki się wywodzą. Idealnie łącza tu sprawdzone elementy z pierwszej płyty z nowymi pomysłami, ale mniej tu miejsca na eksperymenty. Dużo też lepiej wygląda realizacja nagrań. Efekt chóralnego refrenu w „Last Train Home” nie zestrzał się do dzisiaj, już widzę jak świetnie piosenka musi się sprawdzać na koncertach. Lostprophets to zespół, który zdecydowanie muszę w końcu zobaczyć na żywo. Natomiast „Last Train Home” mogę słuchać bez końca! Nie nudzi się motyw gitary, nie nudzą się przejścia, a o refrenie już wspominałem.

THE COOPER TEMPLE CLAUSE - BLIND PILOTS





Na pierwszym miejscu: Marzec ‘04

Najlepsza piosenka The Cooper Temple Clause to „Blind Pilots”? Odpowiedź jest prosta, przynajmniej w moim przypadku. Tak! Kolejny przykład na to, że nawet prosta piosenka oparta dosłownie na trzech, czterech chwytach może zachwycić. Bo nie o to chodzi, aby kombinować na siłę, ale o to by uchwycić melodię. Nie zarżnąć piosenki, nie dołożyć czegoś, czego nie potrzebuje. „Blind Pilots” to taki właśnie idealnie wyważony utwór, który jako piosenka sama w sobie jest już świetny, a aranżacja podkreśla, a nie określa melodię. Zawsze też polecając ten kawałek zachęcam do zapoznania się z teledyskiem. Świetne zrealizowana produkcja, a co chyba ważniejsze, niepowtarzalny klimat. Wieczór kawalerski albo jakiś inne spotkanie zakrapiane alkoholem, tak się zaczyna i ten klimat imprezy jest mi bardzo bliski. Warto też wspomnieć o doskonałym tekście piosenki, opowieść o przemijaniu, o oczekiwaniach opowiedziana w prosty aczkolwiek dobitny sposób. „Blind Pilosts” to absolutna czołówka moich ulubionych utworów. Szkoda, że The Cooper Temple Clause zakończyli działalność, naprawdę szkoda.
17.01.2013 10:47 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
prz_rulez Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 20 111
Dołączył: Jun 2007
Post: #25
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
Mam takie wrażenie, że niestety większość hymnów nu-metalu nie przetrwała próby czasu i nie widzę tego, by wielu nowych słuchaczy miało chęć poznawać tę muzykę.
Co do Metalliki - skąd opinia, że ta płyta jest taka zła i coś "nie grało"? Icon_smile Jakoś tego nie poczułem. Chyba, że trafiłem na tę "lepszą połowę" Icon_razz2 - przyznaję się, że całości nie słuchałem.
A z "This Picture" się nie zgadzam, być może to kwestia mniejszego ogrania, ale dziś brzmi mi nawet bardziej świeżo niż "The Bitter End" Icon_smile.
18.01.2013 04:53 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #26
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
prz_rulez napisał(a):Co do Metalliki - skąd opinia, że ta płyta jest taka zła i coś "nie grało"? Jakoś tego nie poczułem.
Fajnie, że Ci się płyta podoba. Ja natomiast od wszystkich w koło słyszę nieustanne narzekanie. Też narzekam, bo brzmienie tego albumu nie pozwala mi go słuchać. Mam za to edycję z dodatkową płytą DVD, gdzie zespół gra na żywo, ale w studio i tam naprawdę tek kawałki brzmią fajnie.
prz_rulez napisał(a):dziś brzmi mi nawet bardziej świeżo niż "The Bitter End" .
Niemożliwe! "The Bitter End" cały czas świetnie się słucha. Do dzisiaj nie wiem jakim cudem nie doszło do u mnie pierwszego, ale czasem po prostu tak bywa.
18.01.2013 09:43 AM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #27
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
BREND NEW - THE QUIET THINGS THAT NO ONE EVER KNOWS





Na pierwszym miejscu: Kwiecień ‘04

Zespół Brand New, o czym wspominałem już niejednokrotnie utkwił mi w pamięci za sprawą muzyki do gry EA Sports NHL. Nie można jednak zapomnieć o MTV2 dzisiejszej MTVRocks, bo oni też bardzo mocno promowali dwa single z tego albumu. Może kariera Brand New nie rozwinęła się tak bardzo jakby mogła, ale pamiętam, że wtedy 2003 roku bez dwóch zadań byli objawieniem. Nie mogłem się uwolnić od nagrania „The Quiet Things That No One Ever Knows” przez naprawdę długi czas. Do dzisiaj pamiętam zresztą, jak zagrać ten numer na gitarze. Zaczyna się od czystej gitary, taki motyw otwierający, a zaraz po nim uderzają ostra przesterowane chwyty gitar. To właśnie ten fragment utworu i to przejście powoduje, że po prostu nie można tej piosenki nie lubić. Zresztą ten motyw wejścia powtarza się też w refrenie. Wykrzyczanym refrenie, na który wejście poprzedzone jest właśnie słowami.

„The Quiet Things That No One Ever Knows”

Do dziś wracam myślami do albumu „Deja Entendu”, a czasem nawet uda mi się go posłuchać. Natomiast sam zespół od 2009 roku nie wydał jeszcze nowego albumu, ale mam nadzieje, że w tym roku się to zmieni, tym bardziej, że od dłuższego czasu pracują nad nowym materiałem.

METALLICA - THE UNNAMED FEELING





Na pierwszym miejscu: Maj ‘04

Pisałem już dużo o „St. Anger” teraz przyszła pora na trzeci singiel z tej płyty. Jak się okazało drugi singiel z albumu „Frantic” nie dotarł do pierwszego miejsca. „The Unnamed Feeling” to dobra piosenka, która zdecydowanie wybija się na całym albumie. Wiadomo jest to tylko moja opinia, ale naprawdę podoba mi się budowa tego utworu. Tekst utworu opowiada o rozterkach człowieka, o walce ze swoim umysłem, o lęku przed nienazwanym uczuciem, które powoduje, że tracisz rozum. Muzycznie wolna piosenka z dosadnym prostym, wymownym riffem idealnie wypełnia ten przytłaczający przekaz płynący z tekstu piosenki. Pewnie nie jest to najlepsza kompozycja zespołu i nie jest to też oczywisty przebój, ale klimat utworu i przekaz nie pozostawia obojętnym. Nie da się nie zauważyć, że ówczesne problemy Hetfielda mocno odcisnęły się w „St. Anger”. W teledysku do „The Unnamed Feeling” pojawia się Edward Furlong znany głównie z roli Johna Connora w Terminatorze II. W sumie zapomniany fakt, a czasem warto przypomnieć. Na następny numer jeden zespołu musiałem czekać ponad cztery lata. Nie jest tajemnicą, jaki to będzie numer, bo oczywiście w 2008 listę publikowałem już na mycharts. Jak ten czas leci już za chwilę minie pięć lat od pierwszego postu na naszym forum.

PEARL JAM - MAN OF THE HOUR





Na pierwszym miejscu: Czerwiec ‘04

Jedna z najlepszych ballad zespołu Pearl Jam powstała do filmu Tima Burtona „Big Fish”. Jest to też jeden z moich ulubionych filmów Burtona. Wspaniałą podróż przez życie Ed’a Bloom’a, połączenie bajkowych wręcz scen i charakteryzacji z filmem obyczajowym. Piosenka rozpoczyna napisy końcowe filmu. Piosenka napisana w całości przez Veddera specjalnie na potrzeby filmu pasuje tam idealnie. Tekst utworu został napisany w taki sposób, jakby opisywał ostatnie sceny filmu i jego przesłanie. Dla mnie scena pożegnania Ed’a Bloom’a jest jedna z najwspanialszych scen w historii kina. Muzycznie jest to prosta piosenka z cudowną aranżacją gitary, w klasycznym układzie refren zwrotka. Siła utworu kryje się w melodii i głosie Veddera. Nie jest to smutna historia, raczej refleksyjna, ale zawsze pozytywnie mnie nastraja. Mam wrażenie, że energia i przekaz, jaki płynie z filmu idealnie współgra z klimatem tego nagrania. Zresztą ostatnie zdanie piosenki „I feel that this is just g'bye for now” musi nieść nadzieję.

INCUBUS - TALK SHOWS ON MUTE





Na pierwszym miejscu: Lipiec ‘04

Numeru jeden doczekał się też w końcu Incubus. Już „Are You In?” z poprzedniego albumu „Morning View” było bardzo blisko szczytu, ale ostatecznie dotarło tylko do drugiego. Przy „Talk Show On Mute” z „A Crow Left of the Murder...” nie było jednak żadnych wątpliwości. Z jednej strony świetna piosenka, a z drugiej strony cała otoczka, czyli świetny teledysk, który nawiązuje do tekstu, a zarazem tematu piosenki. Piosenka odnosi się do słynnej książki George’a Orwell'a „1984”. Brandon Boyd (wokalista zepołu) przyznał kiedyś w wywiadzie, że nie wie czy telewizja nie pokazuje już programu gdzie pokazują ludzi oglądających w telewizorze inny talk-show. Oczywiście to byłby koszmar, ale chyba nie ma od tego odwrotu. Natomiast w teledysku występują zwierzęta, co jest nawiązaniem do innej słynnej powieści Orewwll’a „Folwark zwierzęcy”. Zwierzęta przejmują kontrolę i zamykają muzyków zespołu w głupim programie telewizyjnym. Tak naprawdę jest jeszcze gorzej, bo ludzie sami godzą się na taką szopkę. Incubus poznałem dzięki utworowi „Drive” pewnie jak większość osób w tamtych latach. Potem już śledziłem kolejne wydawnictwa bardzo dokładnie, niezależnie czy grają ostro czy spokojnie zawsze przebojowo i chyb a za to lubię ich najbardziej.

THE MARS VOLTA – TELEVATORS





Na pierwszym miejscu: Sierpień ‘04

Drugim singlem The Mars Volta z albumu „De-Loused in the Comatorium” była piosenka „Televators”. Na singlu pojawiła się w kwietniu, a na pierwsze miejsce mojej listy doszła w sierpniu. Opowiada ona o śmierci, a dokładniej samobójstwie głównego bohatera albumu Cerpin Taxt’a. W teledysku pojawia się główny bohater, którego można dostrzec gdy stoi na moście, a potem leży już na ziemi jakby po skoku z niego, ale większość czasu skupiona jest na małym zwierzątku tarsjuszu żyjącym w lasach deszczowych Południowo-wschodniej Azji. Skok zwierzątka w stronę światłą symbolizuje odejście Cerpina z tego świata. „Televators” do dzisiaj pozostaje dla mnie najpiękniejszą piosenką zespołu. Klimat, który udało się im osiągnąć w tej piosence jest niepowtarzalny, wokal Cedrica w tej piosence wbija w fotel. Oczywiście, najważniejsze są te odlotowe numery, ale dla klimatu albumu, opowieści, przesłania czasem trzeba zwolnić. W tym roku minie dziesięć lat od wydania tego albumu, który stał się błyskawicznie jednym z najważniejszych w moim życiu. To naprawdę niesamowite jak ten czas leci i jak zmienia się perspektywa odległości lat na przestrzeni życia. Jedno jest jednak niezmienna dobra muzyka zawsze się obroni. I takie właśnie jest „Televators”, tak jest cała ta płyta.
22.01.2013 07:26 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
thestranglers Offline
Moderator
*****

Liczba postów: 31 118
Dołączył: Dec 2014
Post: #28
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
marsvolta napisał(a):THE COOPER TEMPLE CLAUSE - BLIND PILOTS
Cooperzy na pierwszym? Wow! Świetny numer, niesamowita płyta, ogromne dzięki za docenienie ich. To już nie istnieją? Nawet nie wiedziałem Icon_sad
22.01.2013 09:04 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #29
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
THE KILLERS - SOMEBODY TOLD ME





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ‘04

Zespól zobaczyłem pierwszy raz na MTV2, jeżeli dobrze pamiętam i do razu mnie zamurowało. Każdy dobrze zna to uczucie, kiedy poznaje się nową muzykę, która nie pozostawia wątpliwości. Od razu wiesz, że musisz kupić płytę, poszukać informacji, ogólnie rzecz biorąc nagle staje się to ważną sprawą. Tak właśnie było w przypadku pierwszego singla The Killers „Somebody Tyld Me”. Piosenka posiada zabójczo wciągający motyw główny. Aby go zagrać trzeba przestroić gitarę w dół o pół tonu i na wiolinowych strunach chwycić odpowiedni układ na strunach G i E naprawdę prosty, natomiast struna B zostaje pusta. Potem już tylko wystarczy przesuwać palce i według melodii. Niby proste, ale efekt olśniewający. Do tego wystrzałowy refren i idealnie wpasowana wstawka na kształt solówki. Wszystko to na tle syntezatorów, ale nie dominują one mocno przesterowanych gitar. Za to tworzą klimat i jak się później okaże styl dziś już jednego z najpopularniejszych zespołów na świecie. Oczywiście, czego muzycy nigdy nie ukrywali znaczący wpływ na ich muzykę na pochodzenie, czyli Las Vegas. To właśnie klimat tego miasta rozrywki, kasyn, muzyki, itd.. sprawił, że muzyka zespołu przesiąkła niespotykaną i unikalną przebojowością. Nie można też zapomnieć o słowach w „Somebody Tyld Me”. W końcu w zakręconym refrenie Brendon Flowers śpiewa tekst, który do dziś pozostaje dwuznaczny, a u mnie zawsze wywołuje uśmiech. Dlatego, że zawszę odnoszę wrażenie, iż część osób w ogóle nie zwraca uwagi na słowa tego refrenu. W moim podsumowaniu dekady piosenka zajęła bardzo wysokie trzecie miejsce. To pewnie największy przebój zespołu, ale w jak się okazało The Killers to na pewno nie jest zespół jednego przeboju. Z samej tylko debiutanckiej „Hot Fuss” wyszło kilka innych wielkich piosenek z „Mr. Brightside” na czele.

FRANZ FERDINAND - THE DARK OF THE MATINEE





Na pierwszym miejscu: Październik ‘04

Dlaczego “Take Me Out” nie zrobiło większej kariery na mojej liście? Naprawdę nie wiem? Z perspektywy czasu wydaje się to dziwne. Często tak jednak bywa, że nie od razu wpada pomysł, że ten utwór powinien znaleźć się na mojej liście, a potem jeszcze dojść do pierwszego miejsca. Wiem, że Paweł Kostrzewa grał Franza Ferdinanda od samego początku, dlatego zespół nie był mi obcy, ale chyba czekałem jak się to wszystko potoczy. Potem był już czas „Matinnee” i to dla tej piosenki przypadło pierwsze miejsce. Nawet po latach bardziej podoba mi się ta piosenka, ale cała pierwsza płyta jest świetna i nie ma, co robić wyścigów. „The Dark Of The Matinee” to piosenka kompletna, od basu zaczynając poprzez świetne zwrotki, niesamowity klimat, odpowiednią dynamikę. Do utworu powstał też niesamowity teledysk, który zaczyna się w szkolnej klasie, w której projektor wyświetla różne urywki starych filmów. Podoba mi się też motyw rewolwerowców, w którym muzycy Franza zamiast rewolwerów mają gitary. Stojąc w szeregu podchodzą i cofają się do tyłu w rytm muzyki, a to wszystko wzbogaca jeszcze animacja w postaci różnego rodzaju korektorów graficznych. Niewątpliwie od tej piosenki zdałem sobie sprawę z tego jak wielkim i ważnym zespołem będzie Franz Ferdinand. Szkoda tylko, że po pierwszych dwóch płytach zwolnili tempo i tak naprawdę pod koniec stycznia minią cztery lata od wydania ostatniego albumu „Tonight”. Mam jednak nadzieje, że w tym roku w końcu doczekamy się nowych nagrań.

RAMMSTEIN – AMERICA





Na pierwszym miejscu: Listopad ‘04

Wszyscy żyjemy w Ameryce. Takie proste i nie skomplikowane przesłanie, które jakby na to nie patrzeć jest prawdą. Rammstein zawsze miał sposób na pisanie przebojowych piosenek czy też przerabianie klasyków. Nie inaczej było tym razem, bo „Amerika” to miażdżący wręcz przebój, dosłownie i w przenośni. Główny riff jest ciężki, basowy, bardzo nisko nagrany i to sprawia, że kolejne dźwięki wydobywają się z siłą buldożera. Natomiast melodia sprawia, że nie słucha jak najbardziej przyjemnie. Mi najbardziej podoba się angielska wersja z singla do tego utworu, ale to norma w przypadku Rammsteina. Po prostu wolę jak nagrywają angielskie wersje swoich przebojów, nigdy niemieckiego się nie uczyłem i naprawę ani trochę tego języka nie znam. To nie jest piosenka o miłości śpiewa Till Lindemann i to prawda. To raczej manifest, próba uwidocznienia problemu, że to, do czego zmusza nas dziś współczesny świat kierowany najczęściej przez interesy wielkich koncernów głównie z USA to droga tylko w jedną stronę. Tańczymy jak nam zagrają, a jeżeli myślimy, że możemy przestać to tak naprawdę żyjemy w iluzji. Jak głosi jeden z wersów refrenu „Coca-Cola, sometimes war”. Jak zwykle w przypadku Rammstein’a mamy do czynienia z doskonałym teledyskiem. Zespół w strojach amerykańskich kosmonautów występuje na księżycu. Tak naprawdę jednak w studio, co pokazuje ostatnia scena. Przecież wszyscy widzieli lądowanie na księżycu.

HEY – MOOGIE





Na pierwszym miejscu: Grudzień ‘04

Drugim singlem z płyty „Music, Music” było „Mru, Mru”, ale to jest jedna z dosłownie niewielu piosenek Hey’a, która mi się nie specjalnie podoba. Jednak utwór stał się sporym przebojem, co w naturalnie jest zrozumiałe. W końcu „Mru, Mru”, ładna spokojna ballada, ale mnie nie przekonuje. Co innego trzeci singiel z tego albumu „Moogie” tutaj od początku wiedziałem, że to jedno z najlepszych nagrań na płycie. I z kolei to nagranie stało się na mojej liście dużym przebojem, ale w odróżnieniu od poprzedniego singla dziś w wiadomości większości słuchaczy radiowej „Trójki” na przykład, zupełnie nie istnieje. Szkoda, bo to naprawdę wyróżniająca się piosenka i to nie tylko na tym albumie, ale ogólnie w przekroju dyskografii zespołu. Pierwsze dźwięki zwrotki kojarzą mi się z największym przebojem Beck’a „Loser”. Nie wiem na ile był to zamierzony efekt, a w jakim stopniu przypadek, ale piosence ten pomysł zdecydowanie wychodzi piosence na dobra, ożywia ją. I bardzo dobrze, bo choć historia, która opisuje Nosowska normalnie nie należy raczej do najbardziej zabawnych, to jednak przedstawiana w taki sposób śmierć Jana od razu wywołuje uśmiech. Kasia kolejny raz pokazuje, swoje specyficzne poczucie humoru, które bardzo mi się podoba. Czarno biały teledysk do utworu, pokazuje szarą polską rzeczywistość. Pijaczków z pod bloku, sklepy, popijawy, a taki obraz świetnie współgra z historią zawartą w piosence.

GREEN DAY - BOULEVARD OF BROKEN DREAMS





Na pierwszym miejscu: Styczeń ‘05

„American Idiot” to wielki powrót Green Day na listy przebojów. Nie inaczej było na mojej liście i w styczniu 2005 roku na pierwszym miejscu znalazła się piosenka „Boulevard Of Broken Dreams”. Tutaj zespół postawił na album, który posiada swoją historię, w którą nie będę się wgłębiał, niemniej jednak utwory na płycie łączą się z sobą. Dlatego teledyski do utworów „Holiday” i „Boulevard Of Broken Dreams” też się łączą, a skoro jeden opisuje wakacje, imprezy i zabawę jednego z bohaterów Jezusa z przedmieść, to drugi jest tak zwanym kacem po tamtych hulankach. Oczywiście teledyski przedstawiają samych muzyków i to Oni w „Boulevard” idą opuszczoną ulicą. Realizacja tego nagrania po prostu zwala z nóg, to w tamtym czasie Rob Cavallo pokazał jak doskonałym jest producentem. Potężne i soczyste brzmienie basu, potem gitar w refrenie na zawsze pozostanie w pamięci. Tak samo jak otwierający nagranie śpiew Billego na tle gitary akustycznej. Wszystko splata prosta solówka, która jest w zasadzie melodią zaczerpniętą z zwrotki. Do dzisiaj piosenka brzmi świetnie i na zawsze zostanie jednym z sztandarowych hitów zespołu. Dziś Green Day wypuszcza trzy albumy w jeden rok, ale takiego przeboju przynajmniej w moim odczuciu próżno na nich szukać. Nie jest to zarzut, bo nie codziennie jest niedziela, a i główny nurt twórczości zespołu osaczony jest w bardziej punkowych brzmieniach, których zresztą na „American Idiot” nie brakuje, wystarczy wskazać choćby tytułowe nagranie.
24.01.2013 07:41 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
dziobaseczek Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 8 098
Dołączył: Nov 2008
Facebook Last.fm
Post: #30
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
Nie jest tajemnicą, że lubię czytać Twoje teksty. Są znakomite. „The Dark Of The Matinee” to piosenka kompletna, piszesz i właściwie podzielam tę opinię. Dobrze piszesz o Talk Show On Mute, The Quiet Things That No One Ever Knows i Blind Pilots. Świetnie. Trochę nie podzielam ekscytacji Metallicą, ale było by głupie gdybym ekscytował się wszystkim Icon_smile

http://www.mycharts.pl/forumdisplay.php?fid=111 Icon_wink
24.01.2013 09:29 PM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #31
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
IDLEWILD - LOVE STILL US FROM LONLYNESS





Na pierwszym miejscu: Luty ‘05

Szkocki Idlewild to zespół raczej mniej znany, ale za to bardzo dobry. Nie udało się im zrobić kariery, na jaką zasługiwał ich dorobek, ale i tak dla wielu osób to bardzo ważny zespół. I oczywiście do takich osób też się zaliczam. Utwór „Love Steals Us From Loneliness” pochodzi z czwartego albumu zespołu „Warnings/Promises”, czyli w momencie wydania tego albumu posiadali już pokaźny dorobek z takimi hitami jak „You Held the World in Your Arms” czy „American English”. Co zaowocowało jakąś tam popularnością, złotą płytą za album „The Remote Part”, ale w moim odczuciu powinno być zdecydowanie lepiej.

Taka piosenka jak „Love Steals Us From Loneliness” zdarza się po prostu w muzycznym świecie nie często. Od pierwszego przesłuchania, a dokładniej obejrzenia, od razu wiedziałam, że to jest to. Piosenka, która podoba mi się bezsprzecznie i bezdyskusyjnie. Doskonała melodia, świetny tekst, tytuł piosenki, brzmienie gitar od pierwszych sekund utworu, totalnie rozbrajający teledysk i oczywiście refren, w którym padają tytułowe słowa oraz życzenia szczęśliwych urodzin z ironicznym zapytaniem. Właśnie, dlatego z powodu takich utworów (cały album „Warnings/Promises” jest świetny), do dziś nie mogę zrozumieć, jakim cudem zespół Idelwild nie jest dziś wielką gwiazdą.

THE KILLERS - MR. BRIGHTSIDE





Na pierwszym miejscu: Marzec ‘05

Jedna z pierwszych piosenek zespołu, a tak naprawdę prawdopodobnie pierwsza. Brandon Flowers napisał słowa do melodii wymyślonej przez Dave’a Keuninga i wymyślił też refren na długo przed poznaniem reszty zespołu. Typowa historia podejrzeń i zazdrości została zainspirowana prze byłą dziewczynę Flowersa. Świetna melodia i motyw gitary powodują, że piosenka od razu zapada w pamięć. Nie dziwi, więc fakt, że utwór z miejsca zaskarbił sobie sympatię najpierw lokalnej publiczności w okolicach Las Vegas, a potem szybko zyskiwał popularność, gdy uformował się zespół The Killers. Do dziś w samych tylko Stanach zjednoczonych sprzedano trzy miliony sztuk tego nagrania. Piosenka wydana została jako drugi singiel z albumu „Hot Fuss”, a wraz z rosnącą popularnością zespołu doczekała się nawet drugiego teledysku. W tym drugim w reżyserii Sophie Muller niezapomniane rolę grają Izabella Miko i Eric Roberts oraz oczywiście zazdrosny Brandon Flowers.

Do dzisiaj uważam, że piosenki z pierwszej płyty The Killers są najlepsze. „Mr. Brightside” jest tego idealnym przykładem. Wsparte syntezatorowymi efektami mocne rockowe brzmienie stało się w tamtym czasie znakiem rozpoznawczym zespołu. Na następnych albumach ten kierunek, co naturalne trochę się zmienił, ale to nawet dobrze. The Killers stali się bardziej wszechstronnym zespołem, a do debiutu cały czas miło się wraca.

QUEENS OF THE STONE AGE - LITTLE SISTER





Na pierwszym miejscu: Kwiecień ‘05

Już pierwszy singiel „Little Sister” z płyty „Lullabies to Paralyze” rozwiał wszelkie wątpliwości odnośnie możliwości zespołu po odejściu charyzmatycznego, a zarazem doskonałego basisty, jakim był Nick Oliveri. Okazało się, że zespół nie stracił praktycznie nic z swojej energii i pomysłowości, które to cechowały doskonały poprzedni album „Songs for the Deaf”. Natomiast piosenka, „Little Sister” stała się doskonałym łącznikiem między dwoma wspomnianymi albumami. Jaj początkowa wersja nagrana jeszcze z Daven Ghrolem nie weszła na „Songs for the Deaf”. Piosenka zaczyna się od dźwięków ‘Jam Block’a’ co dokładnie widać w teledysku. Powtarzające się motyw idealnie wpasowuje się w dźwięk tego małego urządzenia perkusyjnego. Co ciekawe piosenka cały czas zachowuje suche brzmienie i to małe urządzenie często mylone z krowim dzwonkiem staje się jednym z najważniejszych elementów tego utworu, a już na pewno najbardziej zapadającym w pamięć. Na tym tle idealnie wypada równia skromna brzmieniowo, ale za to świetnie pomyślana solówka. „Lullabies to Paralyze” to niewątpliwie fenomenalny powrót zespołu po trzech latach! Płyta tak samo dobra jak jej poprzedniczka, ale za to bardziej mroczna, nagrana w niepokojącym kimacie, który świetnie oddaj ostatni singiel z albumu „Burn the Witch”.

Historia z krowim dzwonkiem wiąże się z występem zespołu w programie Saturday Night Live. Prowadzący odcinek Will Farrell pojawił się na scenie z krowim dzwonkiem podczas wykonania „Little Sister”. Will wcielił się w fikcyjną postać Gene’a Frenkla, którą stworzył parę lat wcześniej, kiedy był jeszcze stałym członkiem załogi SNL na potrzeby skeczu „More cowbell”. W skeczu przedstawiona została również fikcyjna historia nagrania piosenki Blue Öyster Cult „(Don't Fear) The Reaper”. Polecam obejrzeć, naprawdę zabawy epizod. W rolę producenta wciela się prowadzący odcinek Christopher Walkę jako sławny The Bruce Dickinson, a Will Ferrell gra już wspomnianego Gene’a Frenkla fikcyjnego muzyka zespołu.

SYSTEM OF A DOWN - B.Y.O.B.





Na pierwszym miejscu: Maj ‘05

System Of A Dawn z nowym albumem powracali po prawie czteroletniej przerwie. To wtedy wydawało się strasznie długo. W między czasie „Toxicity” stało się niemal kultowe i oczekiwania związane z nowym materiałem były oczywiście wielkie. Nie będę oceniał czy te dwie wydane w krótkim odstępie czasu płyty „Mezmerize” i „Hypnotize” spełniły oczekiwania, bo różnie można się na ten temat wypowiedzieć i nigdy nie dojdzie się prawdy. Natomiast na pewno są to płyty bardzo dobre, co dociera do mnie nawet bardziej po latach. Co do jednego natomiast nie miałem wątpliwości żadnych, pierwszy singiel „B.Y.O.B.” to po prostu petarda, bomba i absolutny odlot. Utwór rozpoczynają odgłosy marszu, a zaraz potem charakterystyczna dla Malakian’a partia gitary, po której dosłownie uderza niesamowity, drapieżny riff. Pierwsze słowa w utworze też wykrzykuje Daron Malakian, a co ważne są to chyba najważniejsze słowa w piosence.

„Why do they always send the poor?!”

Piosenka jest jasną manifestacją sprzeciwu przeciwko wysyłaniu do Iraku amerykańskich żołnierzy. Potem oczywiście świetnie śpiewa już Serj Tankian, a właściwie recytuje i wylicza. Prawdziwy śpiew przychodzi dopiero w przejściu, które jest chyba najbardziej przebojowym momentem.

“Everybody's going to the party have a real good time
Dancing in the desert blowing up the sunshine”

Niesamowite jest połączenie agresji zwrotki i refrenu z doskonale melodyjnym i wpadającym w pamięć przejściem. Nie można też zapomnieć niesamowitym przełamaniu, kiedy to z całych sił wydziera się znowu Daron Malakian. Robi to tak sugestywnie, że można się niemal przestraszyć, a skojarzenia z death metalem stają się jak najbardziej poprawne.

Aż ciężko uwierzyć, że SOAD udało się nagrać tak brutalną, a zarazem melodyjną i przebojową piosenkę. Wypowiadając się na tak przecież poważny i frustrujący wielu ludzi temat nie mogli chyba stosować taryfy ulgowej i tu wszystko jest na sto procent z serca. Należy też zwrócić uwagę na niesłychaną jakość nagrania. Tutaj wszystko jest na najwyższym poziomie od kompozycji zaczynając, te wszystkie zagrywki przejścia, dynamika, a na realizacji nagrania i produkcji kończąc. „B.Y.O.B” to po prostu brzmieniowy majstersztyk.

AUDIOSLAVE - BE YOURSELF





Na pierwszym miejscu: Czerwiec ‘05

Druga płyta Audioslave “Out of Exile” w mojej ocenie jest trochę gorsza od debiutu. Kompozycyjnie może jest nawet ciekawsza, ale jako całość nie pozostawia tak dobrego wrażenia. Niemniej jednak to cały czas świetne granie i kilka niezapomnianych piosenek, zwłaszcza z tą jedną „Be Yourself” na czele. Kto wie czy to nie jest największy przebój zespołu? Ciężko to ocenić, przecież choćby „Like A Stone” z debiutu spokojnie mogłoby konkurować o takie miano. Tak czy inaczej „Be Yourself” to niezmiernie melodyjna wpadająca w ucho, a za razem mądra w swoim przekazie piosenka. Cornell zawsze miał rękę do pisania świetnych tekstów i to nie zmienia się na przestrzeni lat. Jest to też bardzo fajnie pomyślana muzycznie kompozycja. Zaczyna się od pełnego pociągnięcia po wszystkich strunach w chwycie B-mol (polskie H-mol), a potem po małym uderzeniu i odpuszczeniu struny B w układzie chwytu każda ze strun zagrana jest oddzielnie. Jest to naprawdę proste, a jednak świetnie brzmiące intro, które co by tu nie mówić jest bardzo charakterystycznym elementem tej piosenki. Potem wchodzi gitara prowadzą Morello, która brzmi prawie jak solówka. Na jej tle Chris Cornell śpiewa zwrotki. Nie mogę wyjąć z podziwu jak świetnie to wymyślili, a co ważniejsze jak rewelacyjnie to wszystko brzmi. Refren to już pełen gitarowy, przester, natomiast w solówce Morello jak to On ma w zwyczaju, wykonuje trochę gitarowych fajerwerków, ale to wszystko bardzo ładnie i spójnie splata się z tematem i motywem utworu.

Nie tracę nadziei, że jeszcze kiedyś Audioslave zagrają razem, bo przecież wszystko jest możliwe. Niemniej jednak na razie wszystko wróciło do normy i na nowej płycie Soundgarden, Cornell z kolegami pokazał się z wyśmienitej strony. Fajnie, by było gdyby RATM też coś nagrali, ale na to chyba jeszcze przyjdzie poczekać.
29.01.2013 07:59 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #32
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
FOO FIGHTERS - THE BEST OF YOU





Na pierwszym miejscu: Lipiec ‘05

Pierwszy singiel Foo Fighters „The Best Of You” z płyty „In Your Honor” bez trudu doszedł do pierwszego miejsca. Zarazem był to pierwszy singiel zespołu, który dotarł na mojej liście do szczytu. Nic w tym dziwnego, bo chociaż znałem zespół od dawna, to na mojej liście pojawił się dopiero przy okazji płyty „There Is Nothing Left to Lose” trzeciego krążka zespołu. Ma to oczywiście związek z tym, że wcześniej listy nie prowadziłem. Za to jak tylko pojawiło się „Learn To Fly” Foo Fighters zadebiutowali. Z perspektywy czasu trudno mi też uwierzyć, że aż tak bardzo pominąłem „Times Like These” z kolejnej płyty zespołu „One by One”. Takie są jednak prawa listy i nic wstecz się nie poprawi.

„The Best Of You” to bardzo mocny i sugestywny numer. Dave niemalże z wściekłością wykrzykuje kolejne słowa utworu. Taka pasja towarzyszy mu praktycznie przez cały czas z tylko małymi wstawkami spokojnego śpiewu. Można odnieść wrażenie, że w przypadku tej piosenki cała muzyka podporządkowana jest tej ekspresji wokalnej i stara się za nią podążać. Nawet dzisiaj po tylu już latach utwór cały czas świetnie brzmi i ta ekspresja, pasja złość cały czas brzmią tak mocno jak na początku.

Do piosenki powstał jedne z najbardziej niezapomnianych wideoklipów. Mark Pellington reżyser teledysku postanowił ukazać w nim emocje związane z bólem, gniewem i depresją. I tutaj posłużył się serią różnorodnych krótkich klipów, które w migawkach ukazują różne postacie, zdarzenia i obrazy, które mają za zadanie przywołać żądany efekt. Inspiracją dla obrazu była dla Pellington'a śmierć jego żony. I chciał ukazać w swoim obrazie jak człowiek zmaga się z takimi emocjami w życiu. Niesamowity obraz i ciężko sobie wyobrazić lepszą ilustracją do takiej piosenki i zarazem piosenkę do takiej ilustracji.

STEREOPHONICS – DAKOTA





Na pierwszym miejscu: Sierpień ‘05

„Dakota” to taka piosenka, która od pierwszego przesłuchania wpada w ucho i po prostu od razu wiesz, że to będzie przebój. Nie jestem jakimś wielkim fanem Stereophonics, ale oczywiście jak większość osób interesujących się muzyką, po prostu wiem kto gra. Do czasu, gdy usłyszałem pierwszy raz tę piosenkę najbardziej podobała mi się ich kompozycja „Have a Nice Day” z dobrej płyty „Just Enough Education to Perform”. Zresztą do dzisiaj wracam do tamtych nagrań. Jednak od czasu poznania płyty „Language. Sex. Violence. Other?”, to właśnie tę produkcje uznaję za swoją ulubioną. Czy najlepszą nie wiem, ale tak jak już wspominałem nie jestem jakimś zagorzałym fanem kapeli Kelly Jones’a. Od razu spodobał mi się też teledysk do piosenki i w pewien sposób wpisał się on w moje wyobrażenie o niej. Bardzo kojarzy mi się z drogą, a zaś sam tytuł, który nawiązuje do jednego ze stanów w Ameryki Północnej jeszcze bardziej potęguje to uczucie. Zresztą teledysk do piosenki powstał dokładnie w Dakocie Południowej i przedstawia zespół w takiej właśnie podróży. To właśnie jest najcenniejsze w tej piosence, że pomimo swojego mocno rockowego zabarwienia, ostrych gitar i wykrzyczanego refrenu, potrafi sprawić, że słucha się jej jak pięknego wspomnienia. Wspomnienia o miejscu, odczuciach, może miłości, bo przecież Dakota to też żeńskie imię. I w tym wypadku takie dwuznaczne postawienie sprawy nadaje tej piosence swoistej zagadkowości, która też jest piękna.

BILLY CORGAN - WALKING SHADE





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ‘05

Gdy nie było The Smashing Pumpkins, bo najzwyczajniej w świecie się rozpadli, Billy Corgan nie próżnował. Najpierw założył nieodżałowany zespół pod nazwą, Zwan. Potem, gdy i ten zespół nie przetrwał postanowił wydać solowy album. Ta solowa płyta „TheFutureEmbrace” nie przyniosła mu zbyt wielkiej chwały, bo jakby na to nie patrzeć sukcesu komercyjnego nie było, a recenzje też nie zawsze były pozytywne, ale mnie się podobała! Najbardziej oczywiście ten pierwszy, a w gruncie rzeczy jedyny singiel z albumu „Walking Shade”. Corgan postawił tu na elektronikę, a ponadto postarał się, aby zredukować tu klasyczne rockowe brzmienie. Dlatego ograniczył tu do minimum konwencjonalne instrumentarium. Chęć odcięcia się od korzeni nie końca się jednak udała, bo chociaż partie basu czy perkusj są jak najbardziej stworzone przy użyciu elektronicznych narzędzi to jednak duch The Smashing Pumpkins pozostał. Jest to poniekąd nieuniknione, bo sposób, w jaki Billy śpiewa jest na tyle charakterystyczny, że od razu nasuwa skojarzenia z twórczością macierzystego zespołu. Melodie też nie odbiegają znacząco od tego, do czego zdążył nas przyzwyczaić jako autor praktycznie większości repertuaru ‘dyń’. I ja tak sobie myślę, że to wspaniale, że w czasie, kiedy The Smashing Pumpkins zawiesili działalność mogliśmy dostać taką właśnie płytę. Wtedy nie było przecież jeszcze wiadomo czy kultowy zespół powróci. Wtedy taktowałem ten album jako nowy rozdział działalności jednego z moich ulubionych muzyków. I słuchając „Walking Shade” czułem się tak świetnie, jak kilka lat później słuchając nagrania „Taratula” nowego singla The Smashing Pumpkins po reaktywacji.

GREEN DAY - WAKE ME UP WHEN SUPTEMBER ENDS





Na pierwszym miejscu: Październik ‘05

Wrzesień się skończył, a na pierwszym miejscu znalazł się ponownie Green Day z jakże w tym wypadku adekwatnym tytułem piosenki „Wake Me Up When September Ends”. Przecudowna piosenka, zaczynająca się od dźwięków gitary akustycznej, do której stopniowo dołączają inne instrumenty, a w końcu akustyczny temat zwrotki zmienia się w mocno przesterowane brzmienie gitary elektrycznej. Wszystko zwieńcza oczywiście mocny i wymowny, niezapomniany refren, który z kolei kończą tytułowe słowa „Wake me up...". Z perspektywy czasu w pamięci najbardziej zapada niesamowity teledysk, który przygotował jak zawsze świetnie Samuel Bayer. Profesjonalnie i z rozmachem przedstawił historię pary nastolatków, którą rozdzieliła wojna w Iraku. Źle pojęte dobro ukochanej dziewczyny, skierowało w tamtych czasach niejednego Amerykanina, Kanadyjczyka czy nawet Polaka na misję, która nie zawsze jak wiadomo dobrze się kończy. W rolach głównych wystąpili Jamie Bell oraz Evan Rachel Wood. I już w tamtym czasie była to bardzo mocna obsada. W zasadzie rok później Bell zagrał też w filmie wojennym w reżyserii Clint’a Eastwood’a „Flag Of Our Fathers”. Natomiast o świetnej Evan Rachel Wood nie muszę chyba wspominać. Chociaż piosenka jest oczywistym antywojennym manifestem, to niczego nie ocenia, a raczej w empatyczny sposób przedstawia historią, miłości i wojny, która pomimo upływu lat ciągle się powtarza.

PIOTR BANACH FEAT. DZIUN - JEJ PIOSENKA O MIŁOŚCI





Na pierwszym miejscu: Listopad ‘05

Piotr Banach od najmłodszych moich lat mocno odcinał się w moim życiu. To za sprawą oczywiście zespołu Hey, który co tu dużo ukrywać był pierwszym naprawdę ważnym dla mnie zespołem. To jak widać nie zmieniło się do dziś, z tą małą różnica, że w pewnym momencie pod koniec zeszłego wieku Banach odszedł z założonego przez siebie zespołu i od tego czasu nagrywa troszkę inną muzykę. Chodzi oczywiście o jedną z wielkich Piotra miłości, czyli Reggae. Poznając życiorys, nawet poprzez jego artykuły w Tylko Rocku, bez trudu można zauważyć jego zafascynowanie i przynależność do takiej muzyki. Nawet słuchając nagrań Hey’a można bez trudu znaleźć wpływy muzyki reggae. Dlatego można było przewidzieć, w którą stronę skieruje swoją solową działalność. Zanim odszedł z Hey’a zdążył przecież jeszcze opublikować debiutancki album pod szyldem banach & Indios Bravos „Part One”, a nawet wcześniej można było posłuchać płyty dołączonej do magazynu „Brum”, która pomógł wydać Kuba Wojewódzki. Połączenie elektroniki i reggae, tak najprościej można opisać muzykę zawarta na tamtych wydawnictwach. W tam tym czasie Banach nie krył też przecież swojej fascynacji elektroniką. Już w 1997 roku w tytułowym numerze z czwartego albumu Hey’a „Karma” można było już znaleźć próbki takiej twórczości. Później z tej pierwszej płyty banach & Indios Bravos zostało tylko Indios Bravos, które przekształciło się w jeden z największych zespołów muzyki regge na naszym rynku, co zbiegło się w czasie z niesłychanie narastającą modą na ten gatunek muzyki w naszym kraju. I właśnie, dlatego na prawdziwy solowy album Piotra Banacha trzeba było czekać tak naprawdę kolejne sześć lat.

Z albumu pochodzi „Jej Piosenka O Miłości”, która na pierwsze miejsce dotarła w listopadzie 2005 roku. Na płytę „Wu-Wei” składają się kompozycje w całości napisane, nagrane i wyprodukowane przez Piotra. Natomiast w kwestii wokalnej wspierają go tu inni artyści. Przede wszystkim Gutek, który współpracuje z Piotrem od płyty „Part One”, a nawet wcześniej, bo Śpiewał również chórkach na ‘stop’ Hey’a. Pojawia się też dobry znajomy Gutka, czyli Abra Dab oraz trochę niespodziewanie Ala Janosz. W chyba najlepszej na płycie piosence „Dusza” śpiewa legenda muzyki Tomek Lipiński. Nie zabrakło też ówczesnej partnerki Piotra Dziun, która śpiewa właśnie w „Jej Piosenka O Miłości”. Co ciekawe na płycie znalazła się też jakby przeciwstawna wersja utworu „Jego piosenka o miłości”, którą wykonuje Gutek. Ja zdecydowanie wolę tę pierwszą kobieca wersję, bo właśnie głos Dziun sprawie, że piosenka staje się bardziej wymowna i zdecydowanie bardziej do mnie trafia. Tekst piosenki jest wyznaniem miłości, zamkniętym w kilku linijkach prostego tekstu. Intrygujące jest to, a dowiadujemy się tego z ostatniej zwrotki, że to wyznanie jest tak naprawdę marzeniem, które nie może się spełnić. Piękna piosenka!
04.02.2013 07:16 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
dziobaseczek Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 8 098
Dołączył: Nov 2008
Facebook Last.fm
Post: #33
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
marsvolta napisał(a):Aż ciężko uwierzyć, że SOAD udało się nagrać tak brutalną, a zarazem melodyjną i przebojową piosenkę
hehe, też tak uważam, to aż jest niemożliwe Icon_smile

http://www.mycharts.pl/forumdisplay.php?fid=111 Icon_wink
05.02.2013 09:38 AM
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #34
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
ARCTIC MONKEYS - I BET YOU LOOK GOOD ON THE DANCEFLOOR





Na pierwszym miejscu: Grudzień ‘05

Rok 2005 na pierwszym miejscu zamknął jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy zespół poprzedniej dekady, czyli Arctic Monkeys. I był to od razu debiut na pierwszym, miejscu. Nie miałem przy tym żadnych najmniejszych wątpliwości, po prostu siła, z jaką ten zespół wtargnął do mojej świadomości była niewyobrażalna. Oczywiście w tym szaleństwie nie byłem odosobniony, bo rekordy sprzedaży pobite przez tą płytę na wyspach nie wzięły się z nikąd. Nie można się temu jednak w żaden sposób dziwić. „I Bet You Look Goud on the Dancefloor” to piosenka, z taką dawką energii, świeżości, młodzieńczej ekspresji, która chwyta tak mocno, że do tej pory się z niej chyba nie uwolniłem. To jedno z tych nagrań, które powoduje, że noga, głowa z miejsca zaczynają się kiwać. Bo tutaj zarówno perkusja i pierwsze jej dźwięki, gitara i główny jej motyw oraz bas powodują, że nieważne czy zwrotka czy refren cały czas muzyka się kręci. Wszystko tak wspaniale zagrane bez kompleksów na luzie, może nawet trochę arogancko. I już sama muzyka zapiera dech, a nie wspomniałem tekście piosenki i śpiewie Alexa Turner’a. To On jest chyba największą siłą napędową tej formacji. Jego teksty są lekkie, życiowe, bezpośrednie, ale nie banalne. Cały czas nawet po latach zaskakuje poziomem i niesamowita łatwością pisania przebojów. Gdy z ust artysty płyną jego własne słowa, to wtedy możemy mówić o autentyczności, którą ciężko uzyskać w innym wypadku. Turner stał się głosem swojego pokolenia, jednym z najbardziej cenionych artystów w Wielkiej Brytanii.

Najbardziej w pamięci utkwił mi teledysk do tego utworu, bo w takiej formie pierwszy raz usłyszałem to nagranie. Zespół postanowił odtworzyć klimat studia telewizyjnego z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Zespół wykonuje w nim cały utwór na żywo. I wykorzystanie starych kamer do uchwycenia takiego właśnie dawnego obrazu było absolutnym strzałem w dziesiątkę. Gdyby ktoś nie zobaczył daty w opisie mógłby pomyśleć, że to jakiś stary zapomniany punkowy zespół.

KULT - KOCHAM CIĘ A MIŁOŚCIĄ SWĄ





Na pierwszym miejscu: Styczeń ‘06

Od nagrania płyty „Ostateczny Krach Systemu Korporacji”, Kult mierzy się, co kolejny album z nie lada wyzwaniem nagrania albumu, który z jednej strony będzie spełniał wymagania artystyczne, samych muzyków, a dodatkowo jeszcze zaspokoi ogromną grupę fanów. Bo właśnie dzięki tamtej płycie Kult zyskał niesłychaną popularność, a co za tym idzie niesamowite grono słuchaczy. Nie można się zresztą temu dziwić, w końcu na tamtym albumie każdy z singli okazał się wielkim hitem. Cała zaś płyta to prawdopodobnie najlepszy album zespołu w latach dziewięćdziesiątych. Wydany w 2001 roku, czyli trzy lata później album „Salon Recreativo” stał na całkiem wysokim poziomie, mi podoba się do dzisiaj, mam na tej płycie parę utworów, do których lubię wracać. Niemniej jednak nie był to już tak samo popularny album i piosenki z tej płyty raczej nie okupowały list przebojów. Była, co prawda „Brooklyńska Rada Żydów”, która do dzisiaj jest jednym z bardziej ciepło przyjmowanych utworów na koncertach, ale do hitów z ‘krachu’ jednak tej płycie daleko. Tak samo sprawa się na z następnym albumem zespołu „Poligono Industrial”. Świetny, mocny, naprawę dobry album, którego super się słucha, ale jeden wielki hit „Kocham cię a miłością swoją” to za mało, aby odzyskać popularność z końca lat dziewięćdziesiątych.

Jednak jak powiedziałem „Kocham cię a miłością swoją” to wielki hit i bez dwóch zdań musiał się znaleźć na pierwszym miejscu mojej listy. Super melodyjna z świetnym tekstem, o miłości, o przemijaniu i wspomnieniach. Co ciekawe nawet Ja mam super wspomnienia z okresu studiów związane z tym utworem i ilekroć go słucham to od razu poprawia mi się humor. Jest w tum utworze jakaś niesamowita witalność i energia. Wszystko to w charakterystycznej dla Kultu aranżacji, jak zwykle najwyższy poziom i wielka klasa muzyków. Do piosenki powstał bardzo fajny artystyczny teledysk, który naprawdę miło się ogląda.

Na częściowe nawiązanie do „Ostatecznego Krachu”, przyszło nam czekać do płyt „Hurra” sprzed trzech lat i późniejszego albumu dla MTV.

THE STROKES – JUICEBOX





Na pierwszym miejscu: Luty ‘06

Dzisiaj wydaje się to dla mnie nieprawdopodobne, ale tak jest „Juicebox” to pierwsza piosenka The Strokes, która dotarła na mojej liście do pierwszego miejsca. W czasach wyśmienitego debiutu moja lista nie była jeszcze tak bardzo otwarta na nową muzykę. To nawet nie chodzi o to, że nie słuchałem nowych rzeczy, ale po prostu inne rzeczy wydawały mi się wtedy ważniejsze. To nawet szybko zaczęło się zmieniać, ale w zasadzie dopiero w okolicy końca 2002 roku. Wtedy niewątpliwie nastąpił na mojej liście zasadniczy zwrot na nowe brzmienia i nowych wykonawców. Dlatego „12:51” z drugiego albumu The Strokes było już na mojej liście, ale nie doszło do pierwszego, bo znowu drugi album „Room On Fire” takiego wrażenia jak debiut na mnie nie zrobił. Potem to wszystko się oczywiście zmieniło, ale lista poszła już na przód.

Kiedy zatem wychodził nowy album „First Impressions of Earth” miałem już lekko mówiąc delikatnego fioła na punkcie The Strokes. Natomiast ta piosenka „Juicebox” spełniała dokładnie moje ówczesne oczekiwania odnośnie nowej muzyki zespołu. Chciałem, żeby nowy album był bardziej gitarowy, ale nacechowany ekspresyjnością i polotem z okresu „Is This It?”. Nie trudno zauważyć, że „Juicebox” jest dokładnie takim właśnie utworem. Mocna linia basu, wybija się od razu na pierwszy plan i staje się zarazem znakiem rozpoznawczym piosenki. Wszystko to podbudowane świetnymi i zadziornymi partiami gitar, a gdzieś w środku wokal czasem wręcz krzyk Casablancas’a. I jakby tego było mało do piosenki powstaje rewelacyjny, aczkolwiek kontrowersyjny wideoklip, gdzie muzyka i obraz idealnie zgrywają się i podkreślają siebie nawzajem. Szybkie cięcia idealnie współgrają z tempem piosenki.

HEY -A TY?





Na pierwszym miejscu: Marzec ‘06

O płycie „Echosystem” zawsze myślę pozytywnie. Nie był to album na miarę niepowtarzalnego, „[sic!]”, ale za to powrót do fajnego rockowego brzmienia zespołu. Mniej tu eksperymentów, jak to miało miejsce na poprzednim albumie „Music, Music”. Nie oznacza to jednak, muzyka taka rockowa formuła spowodowała cofnięcie się zespołu. Wręcz przeciwnie, kompozycyjnie ten album naprawdę stoi wysoko. Oczywiście można doszukać się tu klasycznych inspiracji, co nieodzowne, to jednak jako całość naprawdę brzmi świeżo. Drugi singiel z albumu „A ty?”, który dotarł w marcu 2006 roku do pierwszego miejsca mojej listy jest tego jak najlepszym przykładem. Mocna gitarowa piosenka z przepięknym tekstem Kasi Nosowskiej, do razu mi się spodobała. Gitary brzmią tutaj naprawdę świetnie, zarówno te główne partie, nadające kształt zwrotce, jak również klimatyczna solówka, która stanowi jakby wariacją na temat melodii utworu i idealnie się wpasowuje w tą piosenkę. Z perspektywy paru lat trochę szkoda, że album promowały głównie dwie ballady „Mimo Wszysko” oraz „Byładym”. Nie przeczę dobre piosenki zwłaszcza ta druga, ale jednak zabrakło mocniejszych reprezentantów. Na przykład „To tu”, „Leżę tu, leżeć chcę” czy w końcu najbardziej czadowego kawałka, a zarazem mojego ulubionego z tej płyty "Luli Lali". Piosenka z prześmiesznym tekstem najbardziej zbliżona brzmieniowo do [sic!].

THE RACONTEURS – STEADY, AS SHE GOES




Wersja Jima Jarmuscha




Wersja z Pee-Wee Hermanem

Na pierwszym miejscu: Kwiecień ‘06

Dziś już wiadomo, ze nie istnieje The White Stripes, Jack White założył dwie nowe kapele, z którymi wydał po dwa albumy, a dodatkowo w ostatnim czasie rozpoczął też działalność muzyczną pod własnym nazwiskiem. Wtedy jednak w pierwszej połowie 2006 roku, informacje o projekcie White’a poza macierzystym zespołem naprawdę ekscytowały. Pierwszym zwiastunem tego projektu o nazwie The Raconteurs był singiel „Steady, As She Goes” i co tu dużo owijać w bawełnę, był to wybór jak najbardziej trafiony. Jest to dla mnie na bank najlepsza kompozycja na debiutanckim albumie „Broken Boy Soldiers” W klimat piosenki wprowadzą już pierwsze dźwięki gitary grane na strunie G. Potem fantastyczna tłumiono odpuszczana partia w zwrotce i absolutnie przebojowy dwuczęściowy refren na pełnym przesterze. Śmiem twierdzić, że Jack White dokładnie tego potrzebował w tamtym okresie, czyli pełnego zespołu, z basem i dwoma gitarami, a dodatkowo Brendan Benson też śpiewa, więc czego można chcieć więcej. Nie oznacza to bynajmniej, że umniejszam możliwości duetu z Meg White, ale po prostu w końcu White mógł zrealizować się w pełnokrwistym brzmieniu.

Najbardziej niesamowita jest jednak promocja tego utworu, bo na dwa miesiące przed ukazaniem się tego albumu, MTV puszczał już wideoklip Jima Jarmuscha do „Steady, As She Goes”. I jakby tego było mało, bo w końcu Jarmusch to nie byle kto, zespół zrealizował jeszcze jeden wideoklip do piosenki. Może nawet lepszy, a na pewno zdecydowanie zabawniejszy i kolorowy. Temat wyścigu i trzymania się drogi jak najbardziej pasuje również do tytułu piosenki.
11.02.2013 07:42 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #35
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
RED HOT CHILI PEPPERS - DANI CALIFORNIA





Na pierwszym miejscu: Maj ’06, Czerwiec ‘06

„Stadium Arcadium” do dzisiaj budzi u mnie skrajne emocje. Z jednej strony to świetna płyta, prezent dla fana, bo w końcu podwójny album to masa muzyki i wszyscy powinni być zadowoleni. Czasem jednak myślę, że co za dużo do niezdrowo i gdyby z tych dwóch krążków zrobić jeden, to po prostu powstałby kolejny wspaniały album papryczek. Nie da się, bowiem ukryć, że na „Stadium Arcadium” przebojowych kompozycji nie brakuje. Wystarczy choćby wymienić taki piosenki jak „Charlie”, „Tell Me Baby”, „Especially in Michigan”, „Snow”! I w końcu największy przebój z tego albumu „Dani California”! Piosenka, która na pierwszym miejscu mojej listy utrzymywała się przez dwa miesiące, a w tamtym okresie był to wypadek jak najbardziej odosobniony. Piosenka opowiada tragiczną historię dziewczyny o imieniu Dani. Anthony Kiedis utrzymuje, że w postaci Dani zawierają się wszystkie relacje łączące go z różnymi kobietami w jego życiu. Co ciekawe Kiedis umieścił już wcześniej Dani w piosence „By The Way”.

„Dani the girl
Is singing songs to me
Beneath the marquee
Overload”


Można się też doszukać wcześniejszego nawiązania w tytułowej kompozycji z albumu „Californication”. Tak, więc widać, że ta historia jest dla Kiedis’a bardzo ważna.

Muzycznie piosenka nawiązuje do tradycyjnego amerykańskiego brzmienia rocka z pod znaku Lynyrd Skynyrd. Bardzo wyraźny groov’e basu jest najbardziej charakterystycznym i wybijającym się elementem kompozycji. Nie można też zapomnieć o świetnej solówce Frusciante w stylu Hendrix’a. Na koniec trzeba jeszcze przypomnieć teledysk, który bez wątpienia był strzałem w dziesiątkę. Przebieranie się i zabawa na scenie bardzo fajnie komponuje się z znanym i odlotowym charakterem zespołu.

THE STROKES - HEART IN A CAGE





Na pierwszym miejscu: Lipiec ‘06

Drugim singlem z „First Impressions of Earth” było nagranie „Heart In A Cage”. Jest to też prawdopodobnie najlepsze nagranie na tym albumie. Na pewno dla mnie, bo ilekroć po latach myślę o tych nagraniach to pierwsze skojarzenie, jakie wpada do głowy to właśnie „Heart In A Cage”. Jest to piosenka oparta o niestarzejący się motyw gitary, który od razu przywodzi na myśl „For Whom The Bell Tolls” z repertuaru Metallici czy też „Fairies Wear Boots” i klasyczne już Black Sabbath z płyty „Paranoid”. Taka gitara nadaję tej piosence świetne szybkie tempo, trzyma w go w napięciu i cały czas rozkręca. Julian Casablancas napisał tu świetny tekst, prawdopodobnie o miłości, ale po części o ludziach, którzy próbują na nas wpływać, mówić nam, co mamy robić. Tak naprawdę nie mają o niczym pojęcia, bo są czasem takie dni, kiedy po prostu sami musimy sobie wszystko poukładać. Te słowa wykrzyczane i wyśpiewane współgrają tutaj świetnie z muzyką i sprawiają, że emocje w głosie Casablancasa są bardzo wymowne. Dziś po latach nagranie nadal brzmi świetnie, a przy okazji jest moim ulubionym utworem The Strokes.

W teledysku do piosenki Samuel Bayer wykorzystał motyw znany już wcześniej z „Love Is Strong” The Rolling Stones. Oczywiście, nie występują tu słynne modelki, ale sama estetyka teledysku i Nowy York sprawiają, że takie porównanie nasuwa się samo. Najbardziej charakterystycznym zaś momentem teledysku jest ten, w którym Casablanca leży na ulicy. Niewiarygodne, że minęło już siedem lat od premiery tego singla!

THE STROKES - YOU ONLY LIVE ONCE





Na pierwszym miejscu: Sierpień ‘06

To zdecydowanie był rok The Strokes na mojej liście. Wszystkie trzy utworu wydane na singlach, dotarły do pierwszego miejsca. Na ostatni ogień poszła piosenka „You Only Live Once” i przy okazji narobiła dużego zamieszania. To wszystko za sprawą podobieństwa piosenki, do klasycznego już „I Want To Break Free” grupy Queen. To prawda nie da się ukryć jawnej inspiracji i podobieństwa partii basu w obu piosenkach. Niemniej jednak jak zwykle w takich przypadkach młody artysta się wybroni, bo przecież to nie ujma inspirować się klasyką rocka, albo nawiązywać do stylu i rozwiązań starszych muzyków. I tak właśnie jest tutaj, bo „You Only Live Once” to o wiele więcej niż powtórzenie paru dźwięków. To zupełnie nowa jakość! Piosenka utrzymana w estetyce zespołu, tak jak cała płyta ostrzejsza od początkowego okresu działalności. Z świetnym tekstem, genialną melodią i cudownym brzmieniem gitar. To taka piosenka, która wpada do głowy i już nigdy się z niej nie wydostaje. Po wysłuchaniu w zasadzie zapomina się o początkowym podobieństwie do Queen. Co ciekawe pierwsza wersja demo tej piosenki miała trochę inny tytuł „I'll Try Anything Once”. Można ją odnaleźć na singlu „Heart in a Cage”. Po latach Sofia Coppola użyła też tej wczesnej wersji w zwiastunie swojego filmu „Somewhere”. Natomiast, co ciekawe na soundtrack’u do tego filmu widnieje tylko „I'll Try Anything Once” – Julian Casablancas.

THE KILLERS - WHEN WE WERE YOUNG





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ‘06

Nowy album, nowe wyzwanie, zmiana stylu, a może po prostu rozwój. Takie myśli przychodzą mi do głowy, kiedy wracam do tego nagrania. „When You Were Young” było pierwszą odsłoną drugiego albumu The Killers „Sam’s Town”. Bez wątpienia utwór stał się jednym z największych przebojów zespołu. Od tej piosenki zmieniło się w muzyce The Killers bardzo wiele. Nie będę kolejny raz dokonywał oceny tej przemiany, po prostu powiem, że mi cały czas podobają się nowe nagrania. To idealnie łączy muzycznie pierwszy niezapomniany album zespołu z nowymi nagraniami. Z jednej strony mamy tu, więc partie gitar przypominające na przykład „All These Things That I've Done” czy nawet ducha tej piosenki. Z drugiej jednak strony następuje tu znany zwłaszcza z ostatnich nagrań („Battle Born”) zwrot w stronę monumentalnej, najprościej rzecz ujmując hymenowej produkcji. Nie jest to jednak nieznośne, bo głos Flowersa jest stworzony do takich utworów, a tempo tej piosenki i przejścia doskonale redukują wrażenie nadmiernej pompy. Ilekroć wysłucham piosenki, zawsze pozostawia ona dobre i pozytywne wrażenie. Dlatego zapewne „When You Were Young” najczęściej kończy koncerty grupy, co łączy się chóralnym śpiewem publiczności. Wtedy najlepiej można zaobserwować magię i siłę tej piosenki, która nie znikła do dziś. Sam miałem okazje zobaczyć trzy koncerty zespołu i wszystkie trzy były jednymi z najlepszych, jakie widziałem w życiu.

THE KOOKS - NAIVE





Na pierwszym miejscu: Październik ‘06

Tak zespół The Kooks naprawdę pozamiatał pierwszą płytą. Pokazali, że można w całym tym alternatywnym szaleństwie znaleźć swoje miejsce i dzięki fajnym piosenką zyskać niezłą popularność. Proste wydawałoby się piosenki posiadają moc, której tak często brakuje we współczesnej muzyce. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy tu do czynienia z mniej ambitnym materiałem. Wręcz przeciwnie, The Kooks zasypują morzem pomysłów i melodii, które po prostu trzeba docenić. Jest to, bowiem sztuka i dar pisania muzyki, który nie każdemu jest dany. Idealnym tego przykładem jest piosenka „Naive”, która dotarła do pierwszego miejsca na mojej liście. Wciągająca od pierwszych dźwięków partia gitary i tekst o sercowych rozterkach młodego człowieka, sprawiają, że udaję się uchwycić klimat tak bliski sercu każdego z nas. Świetnie napisane słowa niemalże cały czas się rymują, przez co utwór, ani na chwilę nie spuszcza z tonu. Potem nie można już zapomnieć tej piosenki, a słowa refrenu z miejsca zapadają w pamięć. Teledysk do utworu jest próbą pokazania życia niejednego dzisiejszego nastolatka. Jego rozterek, problemów, zawodów miłosnych i nieskończonych imprez. Jest w tej muzyce i słowach też prawda i autentyczność, która do mnie trafia. Dlatego właśnie „Naive” to niezwykła piosenka. Tak samo zresztą jak cała płyta „Inside In/Inside Out”.

Może dziś The Kooks nie sprzedają już tylu płyt i nie cieszą taką popularnością jak na początku kariery, ale cały czas potrafią pisać świetne piosenki. Natomiast ich koncerty są po prostu niesamowite, tam najlepiej widać, jak mocne są te piosenki. Miałem okazje widzieć ich dwa razy i zwłaszcza ten krakowski koncert przed wydaniem trzeciej płyty na długo zapamiętam. Totalny kocioł pod sceną i wszyscy znają słowa! Bezcenne!
14.02.2013 06:44 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
thestranglers Offline
Moderator
*****

Liczba postów: 31 118
Dołączył: Dec 2014
Post: #36
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
marsvolta napisał(a):Wszystkie trzy utwory wydane na singlach, dotarły do pierwszego miejsca.
U mnie też, u mnie też Icon_smile bo to genialna płyta jest i koniec kropka.
14.02.2013 06:52 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #37
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
PANIC! AT THE DISCO - LYING IS THE MOST FUN A GIRL CAN HAVE WITHOUT TAKING HER CLOTHES OFF





Na pierwszym miejscu: Listopad ‘06

Kiedy pierwszy raz usłyszałem to nagranie, to dosłownie mnie zamurowało. Nie mogłem przestać myśleć o tej piosence. Z jednej strony intrygujący teledysk z akwarium na głowie dziewczyny, a z drugiej ta niesamowita i wciągająca melodia. To jedno z tych nagrań, które po pierwszym przesłuchaniu chce się usłyszeć jeszcze raz i jeszcze raz, a potem w kółko. „Lying Is The Most Fun A Girl Can Have Without Taking Her Clothes Off” to dla mnie przede wszystkim niezapomniana linia basu. Od tego zaczyna się ta piosenka i nie jest to nic skomplikowanego, ale klimat, jaki tworzy na tle zwrotek jest nie do zapomnienia. Tak samo jak niesamowity tekst utworu, który opowiada o zdradzie, a raczej jest wyrzutem w stronę byłej. Cała energia skumulowana w tej gorzkiej opowieści eksploduje w refrenie piosenki, który jest tak bardzo przebojowy, że aż ciężko w to uwierzyć, mając na uwadze temat utworu. Tak się jednak często składa, że najbardziej osobiste i odważne piosenki, mają największą moc. I nie inaczej jest tutaj.

Tytuł piosenki został zaczerpnięty z filmu „Closer” opartego na sztuce Patrick’a Marber’a pod tym samym tytułem, gdzie Alice (postać grana przez Natalie Portman) wypowiada słowa:

"Lying is the most fun a girl can have without taking her clothes off,
but it's better if you do”


“But It's Better If You Do” to tytuł innej piosenki, również singla z debiutanckiego krążka „A Fever You Can't Sweat Out”. Bardzo lubię ten film, tak samo zresztą jak i Natalie Portman. Polecam, jeżeli ktoś jeszcze nie widział. Świetna obsada i świetny reżyser, naprawdę warto.
Na uwagę zasługuje jeszcze fakt fantastycznej aranżacji utworu. Tak samo jak utwory na całej płycie zawiera subtelne elektroniczne smaczki, ponadto można doszukać się tu też dźwięków niemalże musicalowych o kabaretowym charakterze.

MY CHEMICAL ROMANCE - WELCOME TO BLACK PARADE





Na pierwszym miejscu: Grudzień ‘06

Gdy ukazała się płyta „The Black Parade” cały czas byłem pod wielkim wrażeniem poprzedniego krążka zespołu „Three Cheers for Sweet Revenge”. Na pewno nie był to dla mnie zespół anonimowy, zdawałem sobie sprawę, że następny album może być przełomowy dla kariery zespołu. Tak też się stało, bo niewątpliwie „The Black Parade” to ważna płyta zarówno pod względem komercyjnym, jak i artystycznym. Ta płyta to koncept album, którego tematem przewodnim jest śmierć, przechodzenie na drugą stronę. I właśnie pierwszy singiel „Welcome to the Black Parade” jest najważniejszym punktem tego przejścia.

Historię zawartą w piosence doskonale podkreśla muzyka. Dlatego piosenka zaczyna się od monumentalnego intro, gdzie progresja chwytów podgrzewa napięcie, a na jej tle wyśmienicie prezentuje się gitara prowadząca Ray’a Toro. Nie pozostawia tutaj wątpliwości, że jest doskonałym gitarzystą. W drugiej części piosenki mamy znowu do czynienia z dynamiczną melodią charakterystyczną dla stylu MCR. Cały czas utrzymana jest ona jednak w delikatnie podniosłej atmosferze, natomiast centralnym punktem piosenki, jest oczywiście solówka i przejścia z nią związane. Tutaj znowu następuje też powrót do otwierających utwór elementów. Wszystkie te klocki idealnie pasują do siebie i zlewają się w całość, która już na zawsze pozostanie klasykiem współczesnej muzyki. Porównania do Queen, Pink Floyd czy David’a Bowie z okresu „Ziggy Stardust” są jak najbardziej uzasadnione, bo sami muzycy chętnie przyznają się do takich inspiracji. Natomiast ukoronowaniem sukcesu piosenki i ostateczną nobilitacją i uznaniem dla zespołu niech będzie fakt wspólnego wykonania tej piosenki z Brian’em May podczas zeszłorocznego Reading Festiwal.

Do piosenki powstał wyśmienity teledysk Samuel’a Bayer’a, który prezentuje historie pacjenta (The Patient) na szpitalnym oddziale, który umiera i przenosi się do dziwnego zniszczonego świata. W nowym świecie pacjenta wita czarna parada na czele, której znajduje się zespół w kostiumach stylizowanych na Pruskich żołnierzy (kostiumy przygotowała Colleen Atwood laureatka trzech Oskarów, nominowana również w tym roku za „Snow White and the Huntsman”). W nowym świecie ukazane są też dwie postacie kobiet, które reprezentują strach i żal i w niektórych momentach towarzyszą przybyszowi. Ponadto spotyka jeszcze jedną kobietę ubraną w wielką wiktoriańska suknię i maskę gazową. Jest ona matką wojny, która to postać odnosi się bezpośredni do innego utworu z tego albumu, czyli „Mama”. Liza Minnelli, która zaśpiewała gościnnie w tyj piosence wciela się głosem w tą postać.

MY CHEMICAL ROMANCE - FAMOUS LAST WORD





Na pierwszym miejscu: Styczeń ‘07

Stary rok kończył się z „Welcome to the Black Parade” na pierwszym miejscu, a nowy zaczął z „Famous Last Words”. Dla My Chemical Romance był to świetny czas, nie tylko zresztą na mojej liście, ale tak ogólnie, w mediach. Telewizje muzyczne grały w zasadzie na przemian obie piosenki. Trochę dziwiło mnie to, że na drugiego singla zespół wybrał właśnie „Famous Last Words”, bo jako utwór kończący album, idealnie pasowałby na podsumowanie promocji albumu. Niemniej jednak zdecydowano się, że nie będzie ostatni tylko drugi.

Tak jak wspominałem to idealna piosenka na zakończenie i właśnie na końcu albumu się znajduje. Nie chodzi tu tylko o sam tytuł utworu, ale również, o przekaz w nim zawarty oraz muzykę, która idealnie go ilustruje. Piosenka została napisana pod wpływem silnych przeżyć Gerarda Way’a związanych z jego bratem (Mikry Way basista zespołu). Nie mógł on poradzić sobie z narkotykowym uzależnieniem i bliska wizja straty brata skłoniła Gerarda do napisania tak bardzo osobistego utworu. Z kolei przesłanie tego piosenki idealnie wpasowało się w temat płyty „The Black Parade”. Pogodzenie się ze światem i nadzieja, to główne odczucia, jakie „Famous Last Words” przywodzi. Jest jak promyk słońca po ciemnej i strasznej nocy. Muzyka w „Famous Last Words” sprawia wrażenie zapętlonej i jest to nieprzypadkowe odczucie. Tak właśnie poukładane są partie gitar w piosence, aby cały czas trzymała w napięciu. Uczucie skończonego rozdziału, drogi, doskonałej płyty, tak mogę opisać własne odczucie odnośnie „Famous Last Words” i „The Black Parade” zarazem.

FALL OUT BOY - AIN'T A SCENE IT'S AN ARMS RACE





Na pierwszym miejscu: Luty ‘07

W końcu i Fall Out Boy doczekali się numeru jeden na mojej liście! Strasznie lubiłem ten utwór, co zresztą do dzisiaj zbytnio się nie zmieniło. Dzisiaj słucham tej płyty trochę rzadziej, ale to bardzo świadomy wybór, bo aby te piosenki smakowały bardziej to po prostu nie można przesadzić. „This Ain't A Scene, It's An Arms Race” to połączenie rozbujanych rytmów, z pogranicza funku i soulu, z klasycznym punkowym brzmieniem Fall Out Boy, zdanym z poprzednich albumów. To właśnie za sprawą tej bezkompromisowej w swojej przebojowości muzyki, tak bardzo polubiłem poprzednią płytę zespołu „From Under the Cork Tree”. Chodzi przede wszystkim łatwość pisania chwytliwych numerów. Te wszystkie utwory są takie naturalne, teksty nie są napisane na siłę, a przy okazji zespół nie próbuje zbawić świata swoją muzyką. I dokładnie wszystkie te atrybuty posiada „… Arms Race”, a w połączeniu z wspominanym już funkowym klimatem nagrania powstaje mieszanka niemalże wybuchowa. Nie ma, więc przypadku w tym, że to właśnie nagranie stało się największym przebojem zespołu.

Do piosenki powstał też świetny teledysk, w którym dzieje się tak dużo, że nie sposób wszystkiego opisać, ale na pewno najbardziej pamiętna jest scena, w której Pete Wentz wypada przypadkowo przez okno podczas hotelowej balangi. Na ceremonii pogrzebowej pojawiają się niektóre postacie z wcześniejszych, klipów Fall Out Boy. Wszystko to okazuje się jednak snem, Wentz’a z 2003 roku.

IDLEWILD - NO EMOTION





Na pierwszym miejscu: Marzec ‘07

„No Emotion” dość niespodziewanie stało się wielkim hitem na mojej liście, a co jeszcze bardziej niesamowite wygrało w 2007 roku podsumowanie roku. Zespół anonimowy nie był, o czym pisałem wcześniej, ale i tak sukces tej piosenki może zaskoczyć. Jest to jednak jeden z tych utworów, które powoli się rozkręcają, a potem nie można już o nich zapomnieć. Piosenka jest w pełni charakterystyczna dla stylu grupy. Pełne brzmienie gitar, szybkie tempo, klasyczna rockowa melodia, super refren, można wymieniać bez końca. Coś sprawia, że nie można zapomnieć o tej piosence. Prawdopodobnie są to, jak zwykle doskonałe słowa, zwłaszcza w refrenie, które tak bardzo zapadają w pamięć.

„And Whatever We Say You Show No Emotion
We Show No Emotion
When We Get Back Into The World Of Motion
We Show, We Show No Emotion”


Tak często zatracamy się w świecie Internetu, że zapominamy o tym jak wiele emocji, uczuć kryje się za niewerbalnym kontaktem, który w świecie online ginie. Nie potrafimy już jednak wypełni wrócić do świata bez tego medium. W muzyce Idlewild kryje się niesamowita siła, na pozór sposób w jaki śpiewa, Roddy Woomble (wokalista zespołu) wydaje się być smutny i melancholijny, tak naprawdę jednak prawda zawarta w tym głosie przełamuje to odczucie. Wtedy właśnie najbardziej trafia do mnie, jak bardzo ważne są w muzyce szczere intencje i prosty przekaz. I taki właśnie jest „No Emotion”.

Zespół zawiesił działalność, cały czas liczę na to, że jednak wrócą z nowym materiałem.
21.02.2013 07:40 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #38
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
ARCTIC MONKEYS – BRAINSTORM





Na pierwszym miejscu: Kwiecień ‘07

Druga płyta Arctic Monkeys „Favourite Worst Nightmare” promowana była przez równie wielki przebój jak pierwsza. „Brainstorm” to piosenka, która chyba rozwiała wszystkie obawy, jeżeli ktoś je w ogóle miał, że druga płyta może nie być tak dobra jak pierwsza. Wiadomo po debiucie, zawłaszcza tak spektakularnym, jak „Whatever People Say I Am, That's What I'm Not”, często nie można uwolnić się od jego bagażu. W „Brainstorm” sprawa od razu postawiona jest jasno, nie oglądamy się za siebie, jedziemy dalej i to z przytupem. Jeżeli, bas charakterystyczny dla „When the Sun Gors Down”, był niezapomniany na pierwszej płycie! To, co można powiedzieć o jego linii w tej piosence. Agresywny, mocny i stawiający stempel jakości arktycznych małp, który do dzisiaj stanowi o wyjątkowości zespołu. Oczywiście zmiana jest widoczna, jest szybciej, ostrzej, ale Alex Tuner pozostaje taki sam. Tutaj nic się nie zmienia, dalej pisze świetnie i ciągle potrafi porwać swoim głosem, który co by nie mówić nagrany jest w taki sposób, że bardzo przypomina Juliana Casablancas’a (The Strokes). Jak na burzę mózgu przystało, słowa w piosence wypowiadane są szybko, brzmią jak slogany, a najbardziej charakterystyczne dla utworu jest to fakt, że zabrakło w nim miejsca dla refrenu. Pozostaje, więc tylko okrzyk, którym i ja zakończę dzisiejszy opis:

„Well see ya later Innovator!”

FALL OUT BOY - THNKS FR TH MMRS





Na pierwszym miejscu: Maj ‘07

Klimat płyty „Infinity on High” najlepiej przedstawia według mnie drugi singiel z tego wydawnictwa, a zarazem mój numer jeden w Maju ‘07. I zupełnie naturalnie w związku z tym, że słuchałem tej płyty bardzo często pierwsze miejsca są jak najbardziej zasłużone. Piosenka pozostaje w charakterystycznym dla zespołu styl, ale nie da się ukryć, że duży wpływ na końcowy efekt ma bardzo zgrabna aranżacja. Poszerza ona brzmienie utworu o takie instrumenty jak trąbka czy waltornia, a można też doszukać się lekkich smyków. Takie urozmaicenie brzmienia wypełnia jego przestrzeń i sprawia, że wydaje się on trochę filmowy. Ten fakt sprawdza się zresztą bardzo fajnie w teledysku, który też jest niezapomniany i to nie tylko dla mnie. Zapewne dla Fall Out Boy plan filmowy z szympansami musiał być wielkim przeżyciem. Wcielają się one w rolę ekipy filmowej, która kręci występ zespołu. Sam rozmach teledysku uświadamia jak wielką gwiazdą w tamtych latach stał się zespół Fall Out Boy. Nie może to jednak dziwić, zważywszy na fakt, że większość piosenek zespołu, wliczając w to „Thnks fr th Mmrs”, to absolutnie przebojowe kompozycje z refrenami, które można nucić do dziś.

Tytuł „Thnks fr th Mmrs” jest oczywiście skrótowym zapisem „thanks for the memories”, a co ciekawe, został on skrócony umyślnie, jest to odpowiedź na sugestie wytwórni płytowej zespołu, która sugerowała im, aby skracali tytuły swoich piosenek. No i chyba nie posłuchali, bo dalej niektóre tytuły są bardzo długie.

THE SMASHING PUMPKINS – TARANTULA





Na pierwszym miejscu: Czerwiec ‘07

Powrót The Smashing Pumpkins z nową płyta „Zeitgeist” może nie zwalił wysokich z nóg, ale na pewno można go uznać za udany. W końcu z dość dużymi perturbacjami w składzie grupa przetrwała do dziś. Wiadomo zaś, że Billy Corgan jest indywidualistą i tak naprawdę On sam praktycznie napisał wszystkie piosenki zespołu na przestrzeni kariery. Oczywiście Są wyjątki, ale naprawdę nieliczne. Inna sprawą jest sam skład podczas nagrywania albumu, bo na „Zeitgeist” Corgan nagrał wszystko sam, oprócz perkusji oczywiście. W tamtym czasie w zespole ciągle był jeszcze, Jimmy Chamberlin. Zresztą uczestniczył też w produkcji materiału. Już właśnie pierwszy singiel z albumu „Tarantula” pokazał, że muzyce zespołu niewiele się zmieniło, bo tam naprawdę niewiele się zmienić mogło i ciągle można liczyć na fantastyczne piosenki The Smashing Pumpkins.

„Tarantula” rozpoczyna się od niezapomnianego dźwięku gitary wydobytego za pomocą zjazdu wzdłuż gryfu gitary i harmonicznych ruchów ręki. Potem wchodzi charakterystyczny dla Corgana motyw gitary i już wiadomo, że mamy do czynienia z znakomita piosenką. Natomiast, gdy Billy zaczyna śpiewać to niemożliwym jest pomylenie tego zespołu z jakimkolwiek innym.

Świetne, intro do piosenki przez ładnych parę studenckich lat sprawdzało się jako doskonały budzik do komórki. Dlatego po jakimś czasie miałem jej już trochę dość, a szczególnie współlokatorzy, ale dziś po latach pozostało tylko świetne wspomnienie z tamtych czasów oraz oczywiście znakomita płyta „Zeitgeist”, na której kryje się tyle znakomitych piosenek z „Tarantula” na czele, ale nie tylko, bo choćby dla „Doomsday Clock”, „Starz” czy „That's the Way (My Love Is)” naprawdę często wracam do tego albumu.

NOSOWSKA - ERA RETUSZERA





Na pierwszym miejscu: Lipiec ‘07

Płytą “Unisexblues” Nosowska wracała do solowej twórczości po siedmiu długich latach. Naprawdę szmat czasu upłynął od poprzedniego solowego albumu „Sushi”. W tym czasie Hey zdążył wydać trzy albumu studyjne, oraz jeden koncertowy! Dlatego właśnie z niecierpliwością czekałem na kolejne solowe wydawnictwo mojej ulubionej wokalistki.

Utwór „Era Retuszera”, w którym Nosowska świetnie bawi się słowami, rymując do powtarzanych kilkakrotnie pierwszych sylab wersów piosenki okazał się strzałem w dziesiątkę. Nagranie od razu mi się spodobało i do dziś uważam, że jest to jedna z najlepszych piosenek w polskiej muzyce na przestrzeni ostatni lat. Rytmicznie podążająca za głosem gitara idealnie współgra z ta rymowanką. W utworze znajduje się też trochę smaczków aranżacyjnych, za które odpowiada Marcin Macuk. Na przykład orientalne dźwięki sitaru czy trochę elektroniki, ale tak naprawdę siłą kompozycji jest podstawowe instrumentarium bas, perkusja, gitara.

Marcin Macuk to osoba, bez której ten album by nie powstał i tak naprawdę jego kompozycje, pomysły sprawiły, że Nosowska znowu mogła powrócić z nową jakością. Jak zwykle trzy kroki przed innymi, nie wiem jak Ona to robi, ale zawsze jest na czasie i zawsze jest świetna.

MY CHEMICAL ROMANCE - TEENAGERS





Na pierwszym miejscu: Sierpień ‘07

Ostatnim singlem, który promował płytę „The Black Parade” była piosenka „Teenagers”. Piosenka opowiada o odczuciach Gerarda Way’a, który podróżując nowojorskim metrem zaobserwował grupkę nastolatków. Poczuł się wtedy pierwszy raz w życiu strasznie staro, jak rodzic, jak cel. Oczywiście piosenka opowiada o przemocy wśród nastolatków, przez co stanęła przed dobrzałem krytyków i moralistów. Zwykle w takich przypadkach przekaz jest zupełnie odwrotny. Jest to w zasadzie protest song przeciwko tym wszystkim ludziom, którzy nie rozumieją młodych osób. Na pewno nie rozwiązują ich problemów, częściej stosują nieadekwatne do sytuacji środki przymusu, aby zaspokoić swoje poczucie bezpieczeństwa, swoją strefę komfortu. Tak często bywa, że gry chcemy o kogoś zadbać, tak naprawdę dbamy własne ewentualne wyrzuty sumienia.

Piosenka znacząco odstaje od stylu zespołu, jest zwyczajnie prostsza, bardziej punkowa. Gdy pierwszy raz ją usłyszałem pomyślałem The Offspring! Teraz się już zupełnie do niej przyzwyczaiłem, ale na początku wydawała się dziwna, aczkolwiek niesamowicie przebojowa. Mogłem słuchać tego nagrania bez końca. Ta prostsza formuła idealnie pasuje to buntowniczego charakteru utworu, wpisuje się to w pewien nurt takich piosenek. Wszystko idealnie spaja cudowna pokazowa, mocno wyeksponowana solówka Ray’a Toro i przebój gotowy.
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.03.2013 06:51 PM przez marsvolta.)
27.02.2013 06:12 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #39
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
EDITORS - AN END HAS A START





Na pierwszym miejscu: Wrzesień ‘07

„Smokers Outside The Hospital Doors” to było duże wydarzenie na mojej liście, ale to właśnie tytułowe nagranie „An End Has a Start” dotarło do pierwszego miejsca. Od razu wiedziałem, że tak będzie, bo nagranie jest bardziej dynamiczne od pierwszego singla, przy czym zachowuje wysoki poziom, tak jak i cały album. Jednak ta szybsza i bardziej energiczna piosenka, zdecydowanie wybija się, jeśli chodzi o taką klasyczną przebojowość. Po wspaniałym debiucie i przebojach takich jak „Bullets” czy „Munich” oczekiwania były jak to zwykle bywa wyśrubowane. Myślę, że akurat Editors udało się spełnić te wymagania i wyjść obronną ręką z syndromu drugiej płyty. „An End Has a Start” to też wspaniały teledysk, który w pewien sposób przenosi nas w lata osiemdziesiąte. Jest kolorowy, z artystycznymi kreacjami pięknych dziewczyn w kolorowych getrach, z drugiej strony wyczuwalny jest klimat z pod znaku Joy Devision.

Najbardziej dziwny jest jednak fakt, że nie widziałem jeszcze zespołu na żywo. Było tyle okazji, a mimo to zawsze układało się tak, że nie mogłem iść na ich koncert. Najbardziej szkoda mi tego krakowskiego w Studio. Akurat zachorowałem i zamiast się bawić to leżałem, jednym słowem katastrofa. Mam nadzieje, że w tym roku nic mi nie wyskoczy i line up Openera ułoży się tak, że bez problemu będzie można zobaczyć ich występ. Bilet już mam i już nie mogę się doczekać.

BABYSHANBLES - DELIVERY





Na pierwszym miejscu: Październik ‘07

Płyta „Shotter's Nation” to niewątpliwie dobry materiał, ale co by nie mówić, po prostu szkoda, że ostatni. W tym roku minie sześć lat i nie wiem czy można w tym momencie liczyć na nowe nagrania Pete’a Doherty. Podobno są takie plotki, ale tak naprawdę nic nie wiadomo. Kate Moss to takie pierwsze skojarzenie, kiedy pomyślę o„Shotter's Nation”. Niewątpliwie ówczesna partnerka Pete’a miała wielki wpływ na jego twórczość w tamtym czasie. Kiedy wychodził album nie byli już razem i ten fakt jeszcze bardziej podkreślił, smutny klimat tego albumu. Nie można też pominąć faktu, że Kate Moss przyczyniła się jako współautor do powstania kilku piosenek na tej płycie oraz jest inspiracją dla kilku innych min. mojego numeru jeden, niezapomnianego i wspaniałego wyznawania miłości w formie piosenki „Delivery”. Tak ten utwór to niewątpliwie jedna z moich ulubionych piosenek w twórczości Babyshambles! Obok „Fuck Forever” oczywiście. Już od pierwszych dźwięków „Delivery” wiadomo, że będzie to kolejna doskonała piosenka zespołu. Na delikatne dźwięki wiolinowych strun gitary wchodzi bezczelnie prosty, ale zarazem świetny riff gitary rytmicznej. Zgodnie z tym rytmem padają kolejne słowa piosenki, a wszystkiego dopełnia wspaniały refren. Klimatu piosence dodają małe gitarowe smaczki charakterystyczne dla brzmienia zespołu. Można podsumować, że na „Shotter's Nation” Pete Doherty cały czas ma się dobrze i ciągle potrafi napisać fajne piosenki.

AGAINST ME! - THRASH UNREAL





Na pierwszym miejscu: Listopad ‘07

Płyta „New Wave” okazała się przełomowa dla kariery Against Me! Przede wszystkim doskonały producent, jakim jest bez wątpienia Butch Vig pozwolił mi osiągnąć wysoki poziom tego wydawnictwa. Tej płyty słucha się świetnie od początku do końca. Na tej albumie nie nawiązują już tak bardzo do folkowych brzmień. Mniej tu irlandzkiego grania z pod znaku Dropkick Murphys, ale za to dostajemy absolutnie przebojową porcję punkowych brzmień. Tom Gabel śpiewa w tych piosenka bardzo mocno, czasami też wydziera się niemiłosiernie, ale gdy się tego słucha to zupełnie się tego nie czuje. Ciężko sobie wyobrazić, by można było oddać taką prawdę, bunt, sprzeciw, gdyby nie tek potężny zastrzyk energii wokalisty. „Thrash Unreal” to idealny reprezentant tego albumu. Piosenka oparta o fajną melodię, która idealnie uwypukla przekaz liryczny. Słowa zaś są tak mocne i dosadne, że bez problemu można sobie wyobrazić osobę, o której traktuje piosenka. Dziewczyna, która tak długo imprezowała, włóczyła się, nadużywała narkotyków, że nie zauważyła upływu czasu. W jaj głowie ciągle gra melodia „rebel yell” Billy Idola, a ona przecież nie będzie już młodsza. To jednak nie Ona lecz cywilizowane społeczeństwo z normami, ma z nią problem. Tak naprawdę w swoim życiu nic by nie zmieniła. Bardzo lubię wideo do tej piosenki, z jednej strony piękne i ładne, a z drugiej smutne i refleksyjne w momencie, gdy zapada się grunt pod nogami.

Na koniec jeszcze o Laura Jane Grace. Dziwne jest to, że czasem sami nie możemy się pogodzić z szczęściem innych. Do dziś tego nie rozumiem, a jednak to nie moje życie.

ARCTIC MONKEYS - TEDDY PICKER





Na pierwszym miejscu: Grudzień ‘07

„Fluorescent Adolescent” było chyba za bardzo przebojowe, albo sam nie wiem, co sprawiło, że nie stało się przebojem na mojej liście? Natomiast do „Teddy Picker” nie miałem wątpliwości żadnych i Arctic Monkeys po raz kolejny wylądowali na pierwszym miejscu. Piosenka posiada zabójczy motyw. Charakterystyczny basowy gitarowy patent to norma w piosenkach Arctic Monkeys, ale tutaj rozpędza się on do takiego tempa, że brzmi jednak inaczej, bardziej funkowo. Z drugiej strony patrząc Alex Tuner śpiewa tutaj z pasją i złością, tak naprawdę „Teddy Picker” to piosenka sprzeciwu. Utwór taktuje o dzisiejszym świecie celebrytów z przypadku. Jest taka maszyna ‘teddy picker’, którą możemy złowić sobie zabawkę w supermarkecie czy parku rozrywki. Tak właśnie Tuner postrzega dzisiejszy świat gwiazd z reality show. Nie ważne jest, co sobą reprezentujesz, ważne, że ktoś podniósł Cię dźwigiem do góry i postawił na świeczniku. Teledysk do piosenki wyreżyserował Roman Coppola. Arctic Monkeys wykonują piosenkę w studio nagraniowym. Na przebitkach ukazana jest codzienna praca zespołu w takim studio oraz szwendanie się po Londynie. Trochę to wszystko przypomina dawne filmy o The Beatles i ma to swój urok. Jacy Oni byli wtedy młodzi? Dziś po raz kolejny przyjadą do nas jako gwiazdy, byłem na tym pierwszym polskim koncercie i z pewnością nie zabraknie mnie na drugim.

THE WHITE STRIPES - CONQUEST





Na pierwszym miejscu: Styczeń ‘08

Żaden utwór Jack’a White’a na pierwszym miejscu mojej listy nie może dziwić. Z perspektywy czasu dziwić może za to, że tylko dwie piosenki The White Stripes doszły tak wysoko. Właśnie „Conquest” i oczywiście „Seven Nation Army”. Na taki obrót spraw złożyło się wiele czynników i drugich miejsc. Pewne jest natomiast to, że w przypadku „Conquest” nie miałem żadnych wątpliwości i styczniu 2008, bez problemu nagranie dotarło do pierwszego miejsca. Problemów nie miało z tego powodu, że na pierwszym miejscu zadebiutowało. Nagranie po prostu porywa, bo jeśli lubi się stare amerykańskie westerny, klimat filmów z Zorro, to nie można się oprzeć dźwiękom, które serwuje nam tutaj Jack White. W wprost genialny sposób łączy brzmienie The White Stripes z dźwiękami trąbek meksykańskich Mariachi. Cała zaś piosenka zbudowana jest w taki sposób, że najpierw White wykrzykuje „conquest”, a później następuje dorzuca kolejne słowa piosenki. Wszystko to pięknie zlewa się z teledyskiem, w którym Jack występuje w roli torreadora, walczącego z bykiem na arenie korridy. Wszystko kończy się zabawnym odwróceniem roli. Całe nagranie jest stosunkowo krótkie, bo trwa niespełna trzy minuty (trochę dłuższa jest wersja wykorzystana w wideo). Jednak gdy się go słucha to ma się wrażenie, że jest zdecydowanie dłuższe. White kolejny raz pokazuje swój kunszt w popisowej gitarowej ekspresji. Jak tu nie kochać The White Stripes! Naprawdę szkoda, że zakończyli już muzyczną działalność. Jednak takie utwory jak „Conquest” już na zawsze nie pozwolą mi o nich zapomnieć.
05.03.2013 07:16 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
marsvolta Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 1 504
Dołączył: Mar 2008
Post: #40
RE: WSZYSTKIE NUMERY JEDEN MOJEJ LISTY
THE MARS VOLTA - WAX SIMULACRA





Na pierwszym miejscu: Luty ‘08

Po bardzo długiej przerwie kolejny numer jeden The Mars Volta stał się faktem. To, dlatego, że zespół nie wydawał zbyt wiele singli, a dodatkowo te piosenki, które się nimi stawały niekoniecznie mi odpowiadały. Najbliżej pierwszego miejsca był utwór „The Widow” z drugiej płyty „Frances the Mute”. Zresztą bardzo dobrej drugiej płyty, czego nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć o trzeciej „Amputechture”, ale to oczywiście kwestia gustu. Za to od pierwszego przesłuchania utworu „Wax Simulacra” czułem, że płyta „The Bedlam in Goliath” będzie dobra. Szybki konkretny numer od razu przywodzi na myśl najlepsze dokonania zespołu z debiutanckiego albumu. Taka ekspresyjność, tempo i zaangażowanie, to można by powiedzieć znaki firmowe „De-Loused in the Comatorium”. „Wax Simulacra” to zaledwie dwie minuty i czterdzieści sekund, ale właśnie ten niesamowity pęd w utworze powoduje, że nie czuje się żadnego niedosytu. Tutaj wszystko jest szybkie od wokalu Cedric’a poprzez perkusję, po krótkie saksofonowe wstawki. Natomiast w tle słychać jakby oderwaną, wolniejszą zupełnie wydawałoby się niepasującą gitarę. To jednak tylko wrażenie, bo tak naprawdę wszystko tutaj ze sobą świetnie współgra. Zresztą dzięki „The Bedlam in Goliath” na powrót odzyskałem wiarę w ten zespół.

Szkoda, że w tak niesamowicie dziwny sposób zespół zakończył działalność. Po takim rozstaniu nadzieja na to, że Omar Rodríguez-López i Cedric Bixler-Zavala nagrają jeszcze coś razem też zupełnie umarła. Tak samo jak i na powrót At the Drive-In, który po zeszłorocznych koncertach wydawał się prawdopodobny. Zostało jednak tyle wspaniałej muzyki i to chyba najważniejsze.

THE KOOKS - ALWAYS WHERE I NEED TO BE





Na pierwszym miejscu: Marzec ‘08

Bez wątpienia drugi album The Kooks „Konk” nie miał już tej siły przebycia, która charakteryzowała debiut. To oczywiście bardzo fajna płyta z masą porywających melodii i potencjalnych przebojów. Czegoś jednak zabrakło, może odpowiedniej promocji, a może większego rozwoju. Nie wiem gitarowe zespoły grające proste melodyjne rockowe piosenki mają dzisiaj naprawdę ciężko. Niemniej jednak na płycie są i takie utwory jak „Always Where I Need To Be”, które od razu wpadają w ucho. Mocniejsza gitara i fajny melodyjny temat przewodni od razu mi się spodobały. Zresztą ta piosenka jest niezwykle energiczna i świetnie wypada na koncertach, o czym miałem okazję dwukrotnie się przekonać. Pamiętam, że utwór rozpoczynał krakowski koncert zespołu z przed dwóch lat. Akurat byłem jeszcze w strefie gastronomicznej, gdy usłyszałem pierwsze dźwięki „Always Where I Need To Be”. Nie zastanawiając się długo przechyliłem browar do końca i pobiegłem pod scenę. Nie wiem jak to się stało, ale rozbawiony i skaczący tłum tak bardzo falował do przodu i tyłu, że już po minucie znalazłem się samą pod sceną. Taka zresztą jest muzyka The Kooks po prostu porywa, choć muzycy wcale nie muszą porywać się na pisanie wielce ambitnych kompozycji. The Kooks to nie Radiohead i niech tak zostanie. Zawsze będę popierał tradycyjne brytyjskie rockowe brzmienie z pod znaku początkowego okresu działalności The Beatles.

THE RACONTEURS - SALUTE YOUR SOLUTION





Na pierwszym miejscu: Kwiecień ‘08

Jeszcze dobrze nie zdążyłem się otrząsnąć po debiucie The Raconteurs oraz „Icky Thump” The White Stripes, a tu nagle i nieopowiedzianie zespół wydał swój drugi album. Każdy przyzna, że tempo pracy Jacka było wtedy zawrotne. Jeszcze bardziej imponują owoce tej aktywności, bo co ty nie mówić to druga płyta zespołu „Consolers of the Lonely”, co najmniej dorównuje debiutowi „Broken Boy Soldier”, a kto wie czy nie jest nawet lepsza. Zespół postanowił w ogóle nie promować wydania tej płyty, dlatego też jej pojawienie się było naprawdę sporą niespodzianką, no a wraz z albumem dostaliśmy jeszcze pierwszego singla „Salute Your Solution” i fajne zgrabne wideo. I wszystko to razem zabrzmiało naprawdę wybornie. Tym bardziej, że główny riff tego utworu jest niemal uzależniający i oczywiście od razu wpada w ucho. Słychać tu echa wczesnego The White Stripes, albo nawet takiego z okresu „White Blood Cells”. Z tym, że w takim składzie brzmienie zdaje się być bardziej pełne. Bardzo podoba mi się montaż wideo do wideoklipu piosenki. Nie dość, że sama piosenka jest szybka i zwariowana, Jack White tak szybko wypowiada kolejne słowa w zwrotce, to jeszcze te nieregularne cięcia jeszcze bardzie podkręcają tempo i mętlik w głowie. Jednak, co by nie mówić dzisiaj „Salute Your Solution” to już klasyka, a nowych utworów jakoś na horyzoncie nie widać. To nieprawdopodobne, ale właśnie mija pięć lat od debiutu tego wydawnictwa.

THE LAST SHADOW PUPPETS - THE AGE OF THE UNDERSTATEMENT





Na pierwszym miejscu: Maj ’08, Czerwiec ‘09

Tak samo jak w przypadku The Raconteurs za chwilę minie pięć lat od wydania ostatniej płyty, a w tym przypadku jedynej płyty The Last Shadow Puppets! Chociaż Alex Tuner i Miles Kane nie raz zapowiadali, że zaraz zabierają się za kolejny album to jednak do dzisiaj nic takiego nie miało miejsca. Trochę to dziwne, bo Alex Tuner ściśle współpracował z Miles’em przy jego debiutanckiej płycie „Colour of the Trap”. Pewnie jednak napisanie tak dobrych utworów jak na „The Age of the Understatement” nie jest takie proste i chyba trochę trzeba będzie jeszcze poczekać. Tytułowy utwór z tego wydawnictwa, wybrany zarazem na pierwszego singla dosłownie zwalił mnie z nóg. Piosenka od pierwszych swoich sekund zachwyca. Zaczyna się od szybkiej galopującej gitary na tle orkiestracji. Potem wchodzi wokal, i to jaki! Na dwa głosy, które pasują do siebie tak świetnie, że można by pomyśleć, że Alex i Miles to bracia. W wideoklipie wszystko to dzieje się na tle rosyjskich elementów, jak lodowa tafla i łyżwiarstwo figurowe, czołgi czy chór rosyjskich żołnierzy. Naprawdę świetny pomysł i niezapomniany obrazek. Zwłaszcza sceny, kiery Alex i Miles jadą na czołgu czy też przed nimi idą. Nie można też zapomnieć o fantastycznych partiach gitary prowadzącej. Są to tylko takie małe wstawki i smaczki, ale doskonale się tutaj sprawdzają. Muzyka w tej piosence jak i na całym albumie stylizowana jest na brzmienie retro. I chyba w tym tkwi cała siła tego albumu, takie oderwanie się na chwilę od współczesności, od swojego zespołu. Do dzisiaj zresztą z miła chęcią wracam do tego nagrania oraz innych z tego albumu i nie ukrywam, że czekam na więcej.

THE LAST SHADOW PUPPETS - STANDING NEXT TO ME





Na pierwszym miejscu: Lipiec ‘08

Piosenka „Standing Next to Me” na płycie znajduje się zaraz za otwierającym tytułowym nagraniem „The Age of the Understatement”. Tak się składa, że również na liście moich numerów jeden obie piosenki w identycznej kolejności następują po sobie. I tak w maju i czerwcu 2008 królował pierwszy singiel, no a w lipcu to był już czas „Standing Next to Me”. To zresztą bez wątpienia byłby rok tego zespołu, gdyby nie powrót pewnego kalifornijskiego kwartetu, który parę miesięcy później przewrócił wszystko do góry nogami. Piosenka „Standing Next to Me” to chyba najbardziej pogodne i przebojowe nagranie na całej płycie, ale oczywiście posiada też pewną dozę melancholii zadumy. Idealnie wpasowuje się w charakter tego wydawnictwa, co zresztą nie jest trudne, bo aranżacja i orkiestrowe partie London Metropolitan Orchestra w znacznym stopniu to ułatwiają. Sama piosenka nie jest jednak zbyt skomplikowana. To prosta melodia wyjęta jakby z epoki The Beatles. W teledysku do piosenki widzimy nawet, że na gitarze gra tylko Kane, bo Turner przygrywa mu na tamburynie. I w rzeczy samej tak jest tutaj najbardziej liczy się ta prosta i przebojowa forma. To ona sprawia, że tak świetnie się tego słucha i potem od „Standing Next to Me” po prostu nie sposób się później uwolnić.
28.03.2013 06:16 PM
Znajdź wszystkie posty użytkownika Cytowanie selektywne Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości