AC/DC HIGHWAY TO HELL 1979 Highway to Hell
w BTW od: ok. 2006? (znałem oczywiście dużo wcześniej, conajmniej od 1996)
(niedawno wrzucałem Police z Holandii, teraz też stamtąd, konkretniej Arnhem 1979)
Zespół, który od lat gra w zasadzie jedną piosenkę i jest nią właśnie ten numer. W takim znaczeniu, że wystarczy usłyszeć ten jeden kawałek, by wiedzieć wszystko o stylu "ac piorun dc" (i ile dowcipów o nazwie! W tym historia, która dotarła także do mej mieściny, że niby przyszedł u nas do sklepu "u Polaczka" jakiś chłopak i poprosił o kasetę zespołu o właśnie takiej nazwie . Później się dowiedziałem, że to była miejska legenda, słyszana w wielu miastach). A styl jest prosty jak rock'n'roll: świetne, krótkie, rwane riffy, sekcja rytmiczna grająca w średnich tempach, przyciągająca uwagę solówka zagrana dość szybko i zdarty wokal, ni to krzyczący ni to śpiewający, momentami wchodzący w rejestry Kaczora Donalda. Niezależnie od tego, kto był wokalistą (ja pewnie jakbym nie wiedział, to bym myślał że to zawsze ten sam gość śpiewał). A do tego niemal zawsze ten sam wstęp do utworu: zaczyna gitara, potem rzecz przyśpiesza z wejściem perkusji i za chwilę mamy wokal. Plus jajcarski, nieco kiczowaty image, włącznie z maskotką zespołu Angusem Youngiem czyli gitarzystą-maturzystą, naśladującym na scenie Chucka Berry'ego (a nie pisałem, że jeszcze do Berry'ego wrócimy?).
Numer który wyniósł zespół do sławy, a ponura historia jaka zdarzyła się chwilę po wydaniu tej przełomowej dla zespołu płyty sprawiła, że zespół z miejsca okrył się legendą i za chwilę miał się stać światowym monstrum sprzedaży płyt (tylko "Thriller" Jacksona sprzedawał się lepiej niż "Back in Black"! ). Ponura historia była "standardowa" dla rock'n'rolla: pół roku po wydaniu singla wokalista grupy, Bon Scott dołączył do kilku już osób z BTW: mianowicie, podobnie jak chociażby Hendrix, czy chwilę później Bonham, zadusił się wymiocinami we śnie po ciężkiej nocnej alkoholowej libacji. Jak to mówiliśmy z kolegą: "klasyczna śmierć rockmana". Zespół przez chwilę rozważał nawet zakończenie działalności, ale m.in. po namowach rodziny Scotta, postanowił grać dalej. I nagrać płytę jego pamięci, nie mając kompletnie pojęcia, jakim ogromnym sukcesem się stanie.
Po raz pierwszy mamy do czynienia z zespołem z Australii.
Ciekawostka: numer wbrew tytułowi opowiada o życiu w trasie. Zespół przez kilka lat przed wydaniem płyty bardzo intensywnie koncertował, starając się zdobyć wreszcie większą popularność. W jednym z wywiadów zapytani o wrażenia jak to jest, opowiedzieli że to niczym jazda prosto do piekła (kiedy np. śpisz na siedzeniu w autobusie, mając przed swoim nosem czyjąś stopę odzianą w śmierdzącą skarpetę). Stanowczo też odżegnywali się od posądzeń o satanizm, choć oczywiście marketingowo tytuł był pod tym względem wykorzystany (np. okładka singla).
Ciekawostka 2: pierwszy raz o Scott'cie usłyszałem w moim kalendarzyku z ósmej klasy (czy 7?) w którym było dużo fajnych ciekawostek z różnych dziedzin, niekoniecznie dotyczących spraw szkolnych. Jedną z nich była strona przestrzegająca przed narkotykami (jak mniemam), gdzie wymieniono sławnych muzyków zmarłych wskutek przedawkowania używek. Było także nazwisko Bona Scotta, wiek 33 lata się zgadzał, ale wydawcom chyba coś się pomyliło (albo nie do końca wywalili jedną linijkę tekstu), bo widniał koło niego dopisek "perkusista zespołu Led Zeppelin". Kolega fan Zeppelinów (o którym już pisałem) dokonał natychmiast erraty, wpisując właściwe nazwisko. A ja po kilku latach się dowiedziałem, że Bon owszem też, ale nie ten zespół.