Here We Go Magic - Hard to Be Close - Brakowało mi w tym roku płyty pokroju "A Different Ship" zespołu Here We Go Magic. Czegoś co pozwoliłoby mi trochę zwolnić, zatrzymać się i posłuchać muzyki z niego innej perspektywy, a jednocześnie nie było zbiorem przegadanych, przepłakanych oraz wysapanych w agonii ballad. Takim art-popowym majstersztykiem okazała się kilkanaście miesięcy temu trzecia studyjna pozycja w katalogu Wild Beasts, do której Here We Go Magic pośrednio odwołują się na nowym LP. Podobieństw jest sporo, np. precyzyjna, oparta wręcz na milimetrowych detalach konstrukcja piosenek, które składają się z bogatych, wysmakowanych zdobień, chociaż wewnętrznie pozostają jedynie delikatnymi szkicami. Piosenka jako taka jest tu jedynie punktem odniesienia, rodzajem trampoliny dla "działań" muzyków oraz producenta. Producentem jest Nigel Godrich, człowiek odpowiedzialny za poprowadzenie "pod rękę" grupy Radiohead niemal od początku ich fonograficznej kariery, spec od wydobywania maksimum informacji z każdej nuty zapisanej na pięciolinii. "Hard to Be Close" to nagranie reprezentatywne dla "A Different Ship". Jeśli nie mieliście styczności z nowym materiałem Anglików, to mój prywatny singiel szybko zweryfikuje Wasze podejście do muzyki wymagającej innego rodzaju percepcji oraz kąta spojrzenia. Moim zdaniem Here We Go Magic zrobili milowy krok w swojej karierze. Zrezygnowali z uprawiania sztuki w konwencjonalny sposób, przenosząc się o poziom wyżej, gdzie możliwości kreacji są nieograniczone. Jasne, tu też można popełnić błędy i popaść w samozadowolenie. Czemu jednak miałbym obawiać się o przyszłość, skoro tu i teraz jest tak dobrze?
Tame Impala - Feels Like We Only Go Backwards - Tame Impala na dobre zatopili się w hipisowskich latach 60. i prawdopodobnie obrali w ten sposób stały kurs, który ma zagwarantować im przetrwanie na wybrednym rynku muzyki alternatywnej. Taktyka daje na razie doskonałe rezultaty, bo krążek "Lonerism" stanie się najwyraźniej jednym z podstawowych składników wielu tegorocznych podsumowań płyt. Ja nie miałem jeszcze przyjemności porządnie go przesłuchać, czego nie jestem w stanie sam zrozumieć biorąc pod uwagę historię kapeli na mojej liście, ale jestem na jak najlepszej drodze ku zaspokojeniu swojej ciekawości. Singiel "Feels Like We Only Go Backwards" to perfekcyjne przetarcie. Jest niczym wyjęty z przepastnej historii muzyki rockowej. Gdyby nie kilka producenckich sztuczek, nie sposób byłoby go odróżnić od repertuaru czołowych psychodelicznych kapel lat 60. i początku 70. To niezwykłe, że młode kapele potrafią tak bezczelnie podszywać się pod trendy z innej epoki, robiąc to jednocześnie tak dobrze, że wszelkie podobieństwa należy im automatycznie wybaczać. Tame Impala są w swojej interpretacji nad wyraz dosłowni, co nie przeszkadza rozpływać się przy anachronicznie brzmiącej perkusji, organach oraz skumulowanej sile wokali Kevina Parkera.
Rufus Wainwright - Bitter Tears - "Bitter Tears" to mój numer jeden z ostatniej płyty Rufusa, "Out of the Game". Jedyną przeszkodą, która do tej pory oddzielała go od DLP było zmęczenie materiału, odstawienie LP na półkę i odczekanie z ponownym odsłuchem do końca listopada. O ile większość rzeczy skompilowanych na tym krążku to hołd dla Eltona Johna, Franka Sinatry czy "klasycznego" Billy'ego Joela, o tyle "Bitter Tears" wydaje się osamotnionym łącznikiem albumu z poprzednią pozycją w dyskografii Kanadyjczyka, czyli "Release the Star" (wpadki w postaci "Lulu", jak wiecie, nie liczę). Z obdukcji wynika, że "Bitter Tears" to soczysty syntezatorowy numer nagrany z nieco barokowym kaprysem, przywołujący skojarzenia z twórczością ELO (o których zresztą dzisiaj jeszcze napiszę). Bardzo przypadło mi do gustu rozłożenie napięcia pomiędzy pierwszym fragmentem kompozycji, gdzie Rufus odgrywa rolę histeryka i czarnowidza w odpowiednio zaaranżowanym na tę okazję środowisku oraz nowym otwarciem, następującym bezpośrednio po instrumentalnym moście, kiedy do głosu dochodzi bezwstydny beat-ekshibicjonista, a nagranie powoli zmierza ku optymistycznemu finałowi.
Junk Culture - Growing Pains - Zawsze wzrusza mnie, kiedy młodzi artyści brzmią jak moi "bohaterowie z dzieciństwa" i jest to brzmienie oparte na co najmniej 192 kb/s muzycznej jakości
. Junk Culture to pseudonim artystyczny niejakiego - uwaga, będzie dziwnie - Deepaka Mantany ze Stanów Zjednoczonych, który opisuje swoje poczynania jako cosmic R&B/future oldies/brorock. Na potrzeby komentarza wybieram środkową pozycję - future oldies. Bliżej jest bowiem (mimo, że wciąż daleko) Deepakowi do muzyki tworzonej chociażby przez użyczających mu nazwy OMD (album "Junk Culture", 1984 rok) niż międzygalaktycznych odmian rhythm and blues. "Growing Pains" jest niczym czarna dziura - wsysa wszystko. Odnajdujemy tu odniesienia do post-punku, muzyki psychodelicznej, dream popu, trip hopu oraz pospolitego indie. Świetne wrażenia robi kręgosłup nagrania, czyli space-beatowa siatka połączeń, po której swobodnie pląsa nieco stępiona gitara. Fani wielu zapomnianych kapel znajdą w "Growing Pains" chwile warte uniesień. Jego atmosfera jest nie do podrobienia!
ELO - Point of No Return - Pytano mnie tu i ówdzie:
"czemu nie masz jeszcze ELO na liście?", a ja nie potrafiłem znaleźć sensownego wytłumaczenia. Przede wszystkim zaskoczyła mnie informacja, że zespół (obecnie duet) przygotował w ogóle jakieś premierowe nagranie, pierwsze od bodajże dekady. W międzyczasie wydał za to około dziesięciu (!!!) kompilacji z różnymi wariantami swoich największych hitów, tak więc pojawienie się zestawu "Mr. Blue Sky" nie zrobiło na mnie najmniejszego wrażenia . Za "Point of No Return" wziąłem się w tym tygodniu, lecz zanim jeszcze zdążyłem odpalić kawałek do głowy wpadła mi myśl, że tytuł brzmi wybitnie znajomo. Natychmiast sięgnąłem po swoją komórkę, wklepałem komendę umożliwiającą przejście do kalendarza i zatrzymałem się na 8 listopada, gdzie widniała notatka:
''It was getting to the point of no return". Bingo! Słyszałem przecież ten numer już wcześniej w Trójce. Tak bardzo mi się spodobał, że postanowiłem wyjąć z niego najbardziej charakterystyczną frazę, wpisać do telefonu i znaleźć rozwiązanie zagadki w późniejszym czasie w google. Jak się okazało zapomniałem zrealizować ten plan, ale co się odwlecze to nie uciecze. "Point of No Return" wydał mi się w momencie pierwszego kontaktu totalnie niedzisiejszy, więc tym większym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że to nowy singiel cenionej przeze mnie kapeli Electric Light Orchestra. Nagranie nie jest być może idealną wypadkową ich stylu, ponieważ nie ma tutaj odważnej klamry zaciśniętej z elementów rocka oraz elektroniki, ale refrenem nie pogardziłoby wielu współczesnych artystów. Tylko ten początek, kilkanaście sekund zanim dotrzemy do refrenu....hmmm...brzmi jak wariacja na temat "Hotel California" The Eagles.