Mistrzostwa Świata w toku. Na wszystko brakuje czasu, ale zgodnie z obietnicą po pewnym czasie aktualizuję ''saferłel poleca''. Aż pokusiłem się o trzy piosenki ponad wyznaczoną przez samego siebie normę
, no ale w końcu trochę czekaliście.
1. Wavves - King Of The Beach
Propozycja dla tych, którzy mają w lato smaka na małą imprezkę w stylu lo-fi gdzieś na rozgrzanych wybrzeżach Kalifornii. Nathan Williams, muzyk z San Diego, poczynił ogromny postęp względem swojej poprzedniej płyty nagranej pod pseudonimem Wavves i od razu wskoczył do pierwszej ligi gatunku.
Wydany w ubiegłym roku prawie-self-titled charakteryzował się dużym stopniem ''odczłowieczenia'' muzyki jaka wchodziła w jego skład, a sam artysta zasłynął głównie wykreowaniem na potrzeby promocji albumu terminem ''surf punk''. Resztę zamieszania wokół jego - jak mogło się wtedy wydawać - przeciętnej osoby zafundował nam niezastąpiony w takich momentach pitchfork.com. Ponieważ amatorskość i surowość nagrań zawartych na ''Wavvves'' zmęczyła nawet moje odporne na różne wynalazki ucho, nie czekałem na błyskawicznie zrealizowaną płytę numer trzy. A jednak.
Świat Wavves stał się kolorowy. Może główne założenia i pomysł na samo konstruowanie kawałków nie uległy znaczącej zmianie, ale widać, że chłopak wyszedł z piwnicy i nabrał w płuca trochę świeżego powietrza. W efekcie stworzył uroczy pop-swooshowy krążek, na czele z otwierającym go ''King Of The Beach''. I mając na uwadze tytuł samej kompozycji napiszę w sposób pretensjonalny, że to nagranie po prostu rządzi.
PS - w ogóle cała płyta świetna. Polecam!
2. Local Natives - World Eyes
Najwcześniej wystartowali w Zjednoczonym Królestwie. W końcu stamtąd pochodzą. Serca amerykanów zaskarbili sobie nieco później. Teraz - mam nadzieję - czas na Polskę. Grupa Local Natives od około pół roku w bardzo sumienny sposób buduje swoją pozycję w hierarchii szeroko pojętego alternatywnego folku.
Wychodząc z założenia, że szczególnie w ostatnich miesiącach na tej scenie nagrano i napisano już prawie wszystko, muzycy Local Natives nie mieli innego wyjścia jak tylko spróbować kolejnej nietuzinkowej kombinacji w celu stworzenia dobrych, ale nie zahaczających o rażącą wtórność kawałków. Myślę, że próbę zaliczyli na piątkę. ''World Eyes'' mogłoby pochodzić z repertuaru Fleet Foxes, ale co robi tu ten odważny, zachęcający wręcz do jakiegoś ubogiego tańca beat? Z drugiej strony, gdyby dorzucić trochę syntezatorowych bąbelków wyszedłby pop pierwszej klasy z rejonu Skandynawii (a tam wiedzą, co czynią w tej materii). Z kolei trudny do precyzyjnego zrecenzowania ''śmiały'' klimat singla przywodzi na myśl Talking Heads - chociaż to raczej czysto ideowe porównanie. Album ''Gorilla Manor'' spłodził już cztery małe płytki, co pokazuje, że zapotrzebowanie na Local Natives istnieje. W dodatku ich względna anonimowość wynika z braku zaangażowania we wszelkiego rodzaju kampanie hajperskie. Sama ciężka praca, ale przede wszystkim dobry materiał. Dlatego znaleźli się w tym miejscu.
3. Egyptian Hip Hop - Wild Human Child
Daję słowo, że nie wiem jak brzmi hip hop z Egiptu, ale jeśli muzycy z Londynu czerpią z niego garściami, to wierzę, iż jest to najciekawsza odmiana tego bogatego gatunku.
Samo nagranie nie wykazuje jakichś szczególnych powiązań z nazwą zespołu. Mam raczej nadzieję, że na forum znajdzie się kilku fanów The Cure, bo to jakby spełnienie ich marzeń o nigdy nie zrealizowanych płytach ekipy Roberta Smitha. Zacznijmy od wokalisty. Po tym co ujrzałem w teledysku zakładam, że nie osiągnął jeszcze wieku nie-nastolatka, ale co istotniejsze brzmi zupełnie jak wspomniany lider Kurczaków. Głos w głos. Formuła nagrania też zbytnio nie odchodzi od początków twórczości pionierów ''gothic popu''. I to jest wielce OK. Któż z nas nie chciałby dzisiaj usłyszeć The Cure grających w klimatach pierwszych czterech, pięciu płyt? W tym momencie można machnąć ręką na niebezpiecznie bliskie naśladownictwo ze strony Egyptian Hip Hop. Czy The Cure nie zasługują na jeden genialny sobowtór nowej generacji?
4. Papa Topo - Oso Panda
Mojego znajomego ogarnęła ostatnio mania słuchania hiszpańskiej muzyki pop. To najkrótsze wyjaśnienie pojawienia się duetu Papa Topo w ''saferłel poleca''. Wiem jak krucho na mycharts.pl z takim bardziej osobliwym spojrzeniem na popular music (nie wspominając już o twee), lecz wierzę głęboko w akceptację nie tylko ze strony
prz-a, który singlem ''Oso Panda'' powinien być zachwycony (hehe). Papa Topo śpiewają o niczym, a przynajmniej tak zdaje się osobie nie znającej zbytnio języka hiszpańskiego. Pomińmy więc ten punkt. Każde ewentualne uchybienia na tamtym polu wynagradza nam za to świetna melodia, tak dobrze kojarzona z grupami pokroju Camera Obscura, The Field Mice, Heavenly czy wczesnym The Cardigans. To w końcu pacta conventa każdej udanej produkcji tego typu. Nie liczy się mdląca słodkość bijąca z wnętrza ''Oso Panda'', jak również wyraźnie zauważalna infantylność i humorystyczne zabarwienie całej grupy (polecam teledysk!). Cel został osiągnięty. Nagrano godny, reprezentatywny kawałek, który - jeśli komuś poprawi to humor - jest wbrew pozorom piosenką alternatywną (hehe po raz drugi). Czekam na pełnoprawny debiut fonograficzny!
5. Delays - Unsung
O tej kapeli być może słyszeliście.
Kilka singli w top 30 UK, mniej lub bardziej luźne powiązania z Manic Street Preachers czy The La's oraz sklepowa kategoria ''britpop revival'' wystarczyły Delays do znalezienia swojej ''niszy ekologicznej''. Dlaczego pojawią się w tym dziale? Po pierwsze, po wydaniu krążka ''Everything's The Rush'' byli już prawie ''po drugiej stronie'' i nic nie wskazywało, że takie ''Unsung'' ujrzy kiedyś światło dzienne. Po drugie, zespół popadł ostatnimi laty w kompletne zapomnienie i większość osób nie zwróciłaby uwagi, gdyby wstawić ich przypadkowo do działu z debiutantami.
Obserwując forumowe trendy jestem w stanie założyć się, iż Delays mogą być najcieplej przyjętą z dzisiejszych nowości z mojej stajni. Wszak od ewidentnych przebojów nikt jeszcze nie uciekł. Przerwa w wydawniczej działalności ekip pokroju Coldplay, The Bluetones albo Athelete działa na korzyć ich kolegów z podwórka. Język jakim przemawiają jest zrozumiały dla wszystkich miłośników pop/rocka, tak więc o odzew mogę być spokojny (o ile pewne osoby zajrzą w ten temat
). Dodajmy do tego interesujący wokal, młodzieńczy urok i rekomendację otrzymaną od mojego znajomego: ''sliczna piosenka na lato, czego chcesz więcej?''. Tego się trzymajmy.
6. Free Energy - Bang Pop!
Czy muszę dodawać coś więcej? Czy ''Bang Pop!'' już samo w sobie nie jest wystarczająco motywującym hasłem, by posłuchać debiutu Amerykanów? Przykład Free Energy pokazuje, że są jeszcze dzieciaki, które słuchają Stonesów i przedkładają Beach Boysów nad Backstreet Boysów. To melodyjna fala zapraszająca do
sięgnięcia po wytarte kasety VHS z zapisem koncertów T-Rex czy Thin Lizzy, bo to ta sama siła przekazu i podobne działanie na wyobraźnie setek młodych ludzi. Free Energy nie trafili widocznie w gatunkowy prime-time, spóźniając się o jakieś 30 lat. Przekonanie, że nie zmienią swoją muzyką obrazu współczesnej sceny rozrywkowej nie powinno jednak
zabrać nam przyjemności ze słuchania ''Bang Pop!''. O rozczarowaniach nie ma mowy. Jak widać licea w Stanach to nie tylko świątynie kultu Eminema czy Metallici. Zabawa trwa tam 24 godziny na dobę, a dzisiejsi bohaterowie są gwiazdą wieczoru.
8. Boy & Bear - Rabbit Song
WARP? Nie, Angular Recordings Corporation, ale skojarzenia z legendarną wytwórnią Autechre i innych fisiów elektronicznego plądrowania całkiem słuszne.
Gyratory System to brytyjski duet specjalizujący się w muzyce instrumentalnej, która w erze grania na wszystkim i jednocześnie na niczym czuje się bardzo dobrze. Zapomnijcie o nadzwyczajnej technologii, stosie zapisanych pięciolinii i innych świadectwach muzycznego wykształcenia. Czwórka z Londynu wrzuca na ruszt prosty rytm, który z każdą chwilą obraca się w całkiem innym towarzystwie. Trąbki, klarnety, bębny - to czyni ich muzykę zapamiętywalną, nie odwracając jednocześnie od słuchaczy ceniących sobie od czasu do czasu pogwizdać, potupać czy poklaskać. Nie wiem czy ''Yowser, Yowser, Yowser'' potrafiłoby zaaklimatyzować się na półce z propozycjami do list przebojów,
ale wyobraźcie sobie spędzić 45 minut przy podobnej soft-awangardzie. Bez presji miejsc w top 10, bez szukania na siłę potencjalnych singli i zawracania sobie głowy setką innym spraw.
W Australii zawsze znajdzie się jakaś fajna nuta. Teorię tę zdaje się potwierdzać zapewne dziewicza dla wielu formacja Boy & Bear. Muzycy pochodzą z Perth i lubują się w dźwiękach spod znaku Fleet Foxes albo Band of Horses. Żeby nie być posądzonymi o nadmierny plagiat starają się grać z większym przytupem, przedstawiając swoją twórczość w nieco bardziej plemiennym wydaniu. Kompozycja jest/była zwiastunem EP-ki ''Emperor Antarctica''. Ot, przyjemne granie. Jak ja to mówię - bez zobowiązań, ale może wciągnąć.