Dyfeomorfizm
ajatollah
Liczba postów: 1 076
Dołączył: Oct 2020
|
RE: 1990s - top 50 płyt
03. DJ Shadow "Endtroducing..." (1996)
w kontekście "endtroducing..." bardzo często pojawia się zwrot "jako pierwszy"; dj shadow jako pierwszy w dziejach hip hopu miał bowiem stworzyć tak potężną instrumentalnie płytę; jako pierwszy miał tak umiejętnie żonglować samplami, by stworzyć coś absolutnie odrębnego od wykorzystywanego dzieła; jako pierwszy miał osiągnąć tak oniryczny efekt i jako pierwszy miał samymi samplami zbudować tak bardzo miejski klimat; z perspektywy współczesnego słuchacza wszystkie te zasługi są jednak bez znaczenia
znaczenie ma za to fakt, że żaden album przed ani po premierze "endtroducing..." nie zdołał nawiązać jakościowo do przedstawionych powyżej cnót; nie trzeba być szczególnym specjalistą od hip hopu żeby zauważyć, jak bardzo różny od głównego nurtu jest to krążek, a jednocześnie jak bardzo wpasowuje się w jego najwspanialsze składowe; rytmy, zmiany tempa, zmiany nastroju i aranżacje dalece przebijają wszystkie rapowe płyty, gdzie podobne efekty próbowano uzyskać przy pomocy słów; tutaj żadne słowa nie są potrzebne, może oprócz tych że zbliża się północ - kończy się trudny dzień w smutnym mieście i trzeba szykować się na kolejny, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystać te ostatnie chwile na kontemplację sennej, alienującej i niepokojącej scenerii
siła tej płyty tkwi jednak przede wszystkim w gwieździstej warstwie instrumentalnej, zdominowanej przez cymbałki i pianino, które jednak co jakiś czas ustępują miejsca perkusji, brudnym efektom dźwiękowym i niespodziewanie pojawiającym się pojedynczym zdaniom; najlepsze jest jednak to, że czasem absolutnie kojące dźwięki współwystępują z dźwiękami siejącymi niepokój; przede wszystkim dostrzec to można na środkach ciężkości krążka, czyli fenomenalnych "building steam with a grain of salt", "stem / long stem" oraz "midnight in a perfect world"
istnieje kilka płyt hip hopowych, które wsiąkają w słuchacza i napełniają go swoją istotą, jak "atrocity exhibition" czy "to pimp a butterfly", ale rzadko kiedy zdarza się album hip hopowy, który wprawia w ów stan bez jednoczesnego przytłoczenia; opus magnum dja shadowa po prawie 30 latach nie straciło ani grama swojej emocjonalności i impresyjności, a bardzo wiele świetnych płyt XXI wieku pożyczało wykorzystane tu patenty; wydaje się wręcz, że po mocnym kryzysie ideowym w muzyce pierwszej połowy lat 90. dj shadow był jednym z tych, którzy dowiedli, że istnieje gigantyczna niezagospodarowana dotąd przestrzeń
02. Lauren Hill "The Miseducation of Lauryn Hill" (1998)
jako że w latach 90. żyłem zaledwie rok (a i to przy zaliczeniu okresu prenatalnego), nie mam z tej dekady zbyt wielu wspomnień - w szczególności nie słuchałem wówczas świadomie żadnej płyty; gdy jednak przyszło mi te braki nadrobić, szybko zauważyłem, że w kanonie znajduje się kilka płyt, których nie wypada nie lubić; wśród nich dominują cztery - debiut wu-tang clanu, "loveless", "ok computer" i jedyny album lauryn hill; sam należę do wielbicieli całej tej czwórki, natomiast choć początkowo właśnie wobec lauryn byłem najbardziej sceptyczny, dziś uważam, że to jedyny album lat 90., który faktycznie stanowi swoisty znak czasu
nawet nie dlatego, że lauryn jest ikoną hip hopu, środowiska skrajnie mizoginicznego, nie dlatego że do dzisiaj można usłyszeć na gargantuicznej ilości nowych krążków odniesienia do "miseducation", ani nie dlatego że na zbudowanych tu fundamentach wyrosły całe pokolenia twórczyń, które zmieniły oblicze gatunku; fenomen płyty zasadza się bowiem w tym, co z hip hopem nie jest aż tak inherentnie związane; dobrym tego przykładem jest "lost ones", które od początku do końca brzmi rewelacyjnie, ale żaden moment nie przebija tego, gdy lauryn porzuca rapowanie na rzecz pełnego emocji, delikatnego wokalu; w "to zion" palmę pierwszeństwa znów trzeba oddać eschatologicznemu wokalowi, wspieranemu przez cudowne brzmienie gitary; transcendencję czuć też w pogodniejszym "everything is everything", który również można by określić bardziej mianem gospelowego soulu niż czystego rapu
nie znaczy to oczywiście, że hip hop przegrywa tutaj do zera, bo najsłynniejszym (i być może nawet najlepszym) utworem na płycie jest "doo wop (that thing)", na którym lauryn daje się poznać przede wszystkim jako wybitna raperka; ale nawet tam najbardziej imponuje mi wokal i zaangażowanie emocjonalne lauryn; tu docieramy do konkluzji - tym co tak uwodzi kolejne pokolenia słuchaczy jest piękno barwy głosu, które sprawia, że kolejne utwory hipnotyzują, a wszelkie przerywniki nie tyle nie wytrącają z atmosfery błogości, co wręcz ją wzmacniają; inna sprawa, że zawarte tu rozmowy same w sobie bywają genialne i zawierają szereg smaczków, jak choćby moment w "doo wop", gdy na pytanie "do you think you're too young to really love somebody?" odpowiedź pada po słowie "young" bez czekania na dookreślenie o co chodzi
wracając do postawionej na początku tezy - "miseducation" w przeciwieństwie do "enter the wu-tang" składa się wyłącznie z bardzo dobrych albo świetnych utworów, w przeciwieństwie do "loveless" nie jest przeznaczone wyłącznie dla "muzycznych świrów", z kolei w przeciwieństwie do "ok computer" nie jest po prostu podsumowaniem najlepszych aspektów swojego gatunku, tylko proponuje zupełnie nowe ścieżki, dlatego uważam, że to obiektywnie najważniejsza płyta dekady i mocny kandydat do miana najlepszej
01. Fishmans "Long Season" (1996)
w pewnym uproszczeniu można stwierdzić, że rozwój intelektualny człowieka polega na tym, że wraz z każdą kolejną przyswojoną informacją rośnie w nim przekonanie o własnej świetności i w ten sposób standardowy dziewięciolatek uważa się (i słusznie) za mądrzejszego od standardowego pięciolatka; utopijność korelacji upływu czasu i poczucia własnej erudycji zostaje jednak nadwątlona w pewnym krytycznym momencie, gdy kolejne informacje okazują się odsłaniać kolejne uproszczenia, które uprzednio uznawało się za pewnik; w rezultacie następować zaczyna zjawisko odwrotne - im dalej w las, tym poczucie własnej wiedzy staje się mniejsze; oczywiście powyższy opis też jest skrajnym uproszczeniem, wszak ów zwrot zwykle następuje tylko na niektórych polach poznania, lecz tylko tam, gdzie nastąpi, pycha zaczyna ewoluować w realną wiedzę
w moim "muzycznym" życiu takim punktem zwrotnym był "long season"; do chwili, w której go poznałem, czułem się relatywnie swobodnie we wszelkich muzycznych dyskusjach, a za usprawiedliwienie tego stanu rzeczy miałem niezłą znajomość kanonu rocka, przyzwoite obeznanie w hip hopie czy nieustanne śledzenie rozmaitych rankingów; ta sielanka mogłaby trwać jeszcze długo, ale fishmans otworzyli mi uszy na szereg stylistyk, których istnienia nie byłem świadomy; pal licho, że prawie w ogóle nie znam muzyki nieanglo- oraz niepolskojęzycznej - prawdziwym problemem jest to, że nawet dobrze znane mi płyty znałem w zdecydowanej większości przypadków powierzchownie; bo dwa czy trzy przesłuchania nie pozwalają prawdziwie poczuć danej muzyki, a jedynie intelektualnie ją przeanalizować, co jednak w przypadku sztuki zawsze obarczone jest ryzykiem wynikłym z koniunkcji własnej ignorancji, własnych przedzałożeń i czynników społecznych
"long season" było płytą, którą poczułem całym sobą; nie chcę pisać nic o jej przebiegu, bo ani nie czuję się do tego kompetentny, ani nie widzę większego sensu w rozbieraniu na czynniki pierwsze tak perfekcyjnej całości, natomiast pragnę podkreślić, że fishmans zdołali w niepojmowalny sposób stopić sen z jawą i sacrum z profanum, co owocuje doświadczeniem wręcz mistycznym; podczas 35 minut całe życie może przebiec przed oczami i ożywić melancholijne wspomnienia, które dotychczas były toksyczne, ale dzięki pięknu tej muzyki i zaklętemu w niej transcendentnemu przekonaniu, że w ostatecznym rozrachunku wszelkie zło jest jedynie częścią natury, toksyczne myśli nabierają odcieni szlachetności
to jeden z tych albumów, po których chce się doświadczać muzyki, a nie kolekcjonować ją i klasyfikować; to także jeden z tych albumów, po których można poczuć się w jakiś sposób rozliczony z rzeczywistością; jednak "long season" to nie tylko płyta, którą ochoczo obleka się w podniosłe epitety - to przede wszystkich kapitalna, porywająca od początku do końca muzyka z przepięknym i melodyjnym motywem głównym; dlatego nie trzeba nastawiać się na zmieniające życie doświadczenie - w zupełności wystarczy najzwyklej w świecie zanurzyć się w tej onirycznej atmosferze
|
|