Dyfeomorfizm
ajatollah
Liczba postów: 1 076
Dołączył: Oct 2020
|
RE: 2000s - top 50
05. Fleet Foxes "Fleet Foxes" (2008)
fleet foxes zadebiutowali albumem zawieszonym w czasie, ewokującym jednocześnie aurę średniowiecznej osady, amerykańskiego siedemnastowiecznego miasteczka i wielkiego skandynawskiego lasu położonego z dala od wszelkich śladów cywilizacji; ta anturażowa żonglerka została jednak osadzona na solidnych fundamentach - prześlicznych harmoniach wokalnych kojarzących się z beach boysami i 60sowymi bardami, subtelnie budowanym nastroju i synergii wokalu i instrumentów, co i rusz wychodzących na pierwszy plan, by po chwili oddać pole do popisu pełnym emocji słowom; aranżacyjne zależności przepełnione są bezlikiem pozytywnej energii i kojącym ciepłem, które jest bardzo potrzebne, szczególnie w obliczu tak rozdzierających tekstów jak "he doesn't know why", bazujący na niedopowiedzeniach, najpiękniejszy, najsmutniejszy utwór na płycie; niewiele ustępuje mu najbardziej przebojowy "white winter hymnal" i trącący americaną "tiger mountain peasant song"; debiutancki krążek zespołu z waszyngtonu sprawił, że poszukiwanie własnej tożsamości stało się głównym zadaniem aspirujących do ponadczasowej wielkości muzyków - ciężko sobie wyobrazić, by bez mistycyzmu "fleet foxes" intymność aż tak zdominowała songwriterstwo następnej dekady
04. Björk "Vespertine" (2001)
cztery lata, które dzielą "vespertine" od "homogenic" björk wykorzystała do niemal całkowitego zrewolucjonizowania swojego brzmienia; aby to unaocznić, płyta rozpoczyna się od znakomitego "hidden place", mocno kojarzącego się z wieńczącym poprzedni krążek "all is full of love"; kolejne utwory przechodzą jednak płynnie w kierunku elektroniczej awangardy - introspektywnym tekstom towarzyszą potęgujące chłodny nastrój glitche, co wytwarza ambientową przestrzeń, na której co jakiś czas rozbrzmiewają budujące romantyczną aurę instrumenty takie jak harfa czy czelesta; album siłę czerpie jednak przede wszystkim z przepełnionych dramaturgią wokali - nakładanie się prześlicznych motywów smyczkowych z wręcz anielskimi chórkami i ogólnym lodowatym nastrojem tworzy mieszankę wybuchową, która zresztą niejednokrotnie eksploduje; największe ciśnienie panuje w emocjonalnym "pagan poetry", najlepszym utworze w dorobku islandzkiej wokalistki, głównie z uwagi na przejście z podstawowej części do poruszającego lamentu a-capella i następującego po nim pół-dialogu między chórkiem a bezradną wokalistką; "vespertine", mimo eksperymentowania, nie ucieka od piosenkowej formy, z tym że posiada znacznie lepszą produkcję niż 90sowe albumy björk, będąc też najbardziej intymnym i świadomym dziełem w jej karierze; choć w momencie wydania płyta spotkała się z mieszanymi recenzjami, dziś nie ma wątpliwości, że to przełomowe stadium wizjonerstwa, na które ówczesna publika nie była gotowa
03. D'Angelo "Voodoo" (2000)
d'angelo przywitał nowe tysiąclecie albumem wieńczącym wysiłki soulquarians, kolektywu dążącego do ocalenia, propagowania i dostosowania do nowoczesnych standardów kanonicznych brzmień czarnej muzyki; "voodoo" opiera się na soczystych, funkujących liniach basu i doskonale przestrzennej produkcji; całość nabiera dużo bardziej wyrafinowanego charakteru niż wydany pięć lat wcześniej "brown sugar", nie tracąc jednak jego melodyjności; prawie każdy kawałek został nagrany na żywo bez korzystania z zaawansowanej obróbki, co dodaje dźwiękom naturalności i wydobywa z tej neo-soulowej, perfekcjonistycznej estetyki dzikość, namiętność i psychodelię; "voodoo" ani na moment nie przestaje być skoncentrowane na chwili obecnej, pozwalając poczuć ulatniający się zewsząd zapach marihuany, kropelki potu wywołane słonecznym żarem i wielkomiejski zgiełk obserwowany zza szyby; pochodzący z wirginii muzyk od zawsze wychodził z założenia, że nie ma sensu dzielić się z publiką dziełami niebędącymi w każdym calu arcydziełem, wskutek czego kolejny album wydał po prawie piętnastu latach; d'angelo nie musi jednak robić nic, by utrwalać swój wizerunek wizjonera i proroka nowego pokolenia czerpiącego z niego garściami - "voodoo" oddziałuje na emocje i dostarcza czystej rozrywki, jak w "untitled (how does it feel)", ale pozostaje przy tym dziełem głęboko intelektualnym, wielowątkowym i świadomym; także gdy prawi się peany na cześć franka oceana, tylera, the creatora i wielu wielu innych, należy pamiętać, że to właśnie tu wszystko się zaczęło
02. Electric Wizard "Dopethrone" (2000)
po przełomowym dla całego doom metalu "come my fanatics...", członkowie electric wizard skupili się głównie na zażywaniu narkotyków; okazuje się jednak, że może być to całkiem twórcze zajęcie, gdyż wydany trzy lata później "dopethrone" stanowi raczej niekwestionowanie największe arcydzieło w obrębie całego gatunku; bardzo wolne tempo i stłumiony, psychodeliczny, schowany za przepotężnym brzmieniem przestrojonych do granic gitar wokal wydobywają całe pokłady agresji i brudu, czego zasługę można przypisać potęgującej szorstkość produkcji; "funeralopolis", choć emanuje furią, zachowuje pewną dozę melodyjności; "weird tales" składa się z trzech części, w trakcie których hipnotyzuje i pozwala zachować balans między okultystycznym natarciem a momentami wyciszenia; "barbarian" oraz "i, the witchfinder" wyróżniają się bodaj najdoskonalszą na płycie sekcją rytmiczną i rozmytymi liniami basu; emanacją tego szalenie ciężkiego klimatu jest jednak wieńczący krążek utwór tytułowy, będący bliżej szatana niż 90% blackmetalowych wizjonerów; ciężkie riffy stworzyć może każdy w miarę rozgarnięty gitarzysta, dużo trudniej nadać im transgresywną moc - electric wizard tego dokonali, a enigmatyczność tekstów jedynie pogłębia owe wrażenie
01. Radiohead "Kid A" (2000)
słuchaczowi rozpoczynającemu przygodę z radiohead sukces "kid a" może wydawać się delikatnie mówiąc dziwny; o ile gołym okiem łatwo dostrzec geniusz grupy na poprzednich albumach - w łączącym gitarowy rock i psychodeliczny pop "ok computer" i w ocierającym się o shoegaze "the bends" - tak ich następca nie tylko kompletnie ucieka od ustalonego w latach 90. brzmienia, ale wręcz zdradza miłośników rocka, porzucając gitarę na rzecz zabawy elektroniką; "kid a" nie zawiera też zbyt wielu łatwo zapamiętywalnych momentów; wprawdzie "everything in its right place" i "optimistic" są tego bliskie, ale ponad wszelką wątpliwość nie są utworami emanującymi piosenkowością; siła albumu kryje się jednak właśnie w awangardzie - eksperymentalne "the national anthem" i przede wszystkim najmocniejszy "idioteque" spajają elektronikę z dęciakowo-smyczkową improwizacją; zabiegom tym towarzyszy rozmyty wokal i aura wszechobecnej tajemnicy; w rezultacie "kid a" z dziwnego szybko zaczyna jawić się jako transcendentny, oniryczny i delikatny; skoncentrowanie się na oddaniu rozmytego uczucia ewoluującego na przestrzeni kolejnych utworów w nieuchwytne wrażenie i związane z tym odrzucenie prostych riffów pozwala sądzić, że to właśnie ten album wieńczy erę muzyki rozrywkowej zapoczątkowaną przez beatlesów, rozpoczynając z przytupem trzecie tysiąclecie
|
|