Rhye - The Fall – Amerykański kolektyw Rhye to zarówno jeden z najbardziej tajemniczych projektów we współczesnej muzyce rozrywkowej (wciąż nie wiadomo kto za nim stoi), jak i jedna z największych nadziei na objawienie 2013 roku (trochę ich już obserwuję). Ten pochodzący (podobno) z Los Angeles duet specjalizuje się w trudnej sztuce podawania wysmakowanego popu opartego o soulowe i jazzowe inspiracje, przy czym nie jest to odgrzewanie znanych receptur wypróbowanych przez Simply Red czy Prefab Sprout, ale w pełni autonomiczne oraz nowoczesne podejście. Tak, Rhye gra sophisti-pop. Wdzięczny podgatunek popu charakteryzujący się przenikającym go od stóp do głów romantyzmem, uczuciem i pożądaniem. "The Fall" to nagranie tytułowe z ukazującej się bodajże już w styczniu debiutanckiej płyty zespołu. Zbudowane wokół delikatnego piano-riffu oraz zmysłowych, androgenicznych wokali (wiadomo, że wokalistą jest mężczyzna, prawdopodobnie producent Mike Milosh) subtelnie wkrada się do moich uszu i daje nadzieję, że pop w swoim słownikowym, bardzo pierwotnym wydaniu jeszcze nie zginął, nie popadł w banał i wciąż może cieszyć nawet tak wymagające jednostki jak ja. Polecam każdemu "wrażliwcowi"
Purity Ring - Amenamy – Dobór drugiego singla od witch-house’owej rewelacji tego roku, kanadyjskiego duetu Purity Ring, był tylko formalnością, kwestią czasu. Krystaliczny pop wiążący album "Shrines" to doskonała ścieżka dźwiękowa pod grudniowe zmrożone noce, kiedy chce się popatrzeć z okien mieszkania na zimowe akty kreacji – i nie ma w tym żadnej przesady, Kanadyjczycy wiedzą co to niskie temperatury
. Dlatego właśnie w tym tygodniu wróciłem do "Shrines" i podczas jednego z takich spektakli ze śniegiem i muzyką zespołu w roli głównej zdecydowałem o wyborze "Amenamy" na listę. Kto nie kojarzy jeszcze zbyt dobrze twórczości Purity Ring, dla tego pomocną wskazówką mogą okazać pewne punkty wspólne duetu np. z Grimes. Warto jednak wiedzieć, że "Amenamy" to propozycja dużo bardziej "wyhamowana" od dokonań odrobinę szalonej rodaczki Megane James i Corina Roddicka. Przy całym podziwie dla zdolności w tworzeniu muzycznego DNA i zabawy z samplowaniem genów poszczególnych dźwięków, nie da się nie zauważyć, że cały czas na pierwszym planie pozostaje u Purity Ring chwytliwa, popowa melodia. Przyjemność płynie tu z najprostszych źródeł.
Piano Magic - Judas – Co prawda płyta "Life Has Not Finished With Me Yet" czekała ponad pół roku na pozostawienie po siebie pierwszych śladów na moim profilu last.fm, lecz już efekty naszego spotkania dały o sobie znać błyskawicznie. "Judas" to pierwszy – nie licząc minutowego intro – utwór z jedenastej studyjnej płytki Piano Magic, zespołu obdarzonego talentem do bezbłędnego poruszania się po najbardziej szlachetnych ścieżkach muzycznej krainy – od post-punku przez art-pop aż do nowoczesnego odłamu darkwave. "Judas" to reprezentant ostatniej z tych kategorii. Myślę, że idealnie wpisałby się w plan poprzedniej płyty Brytyjczyków, "Ovations", gdzie m.in. za sprawą gościnnego występu B.Perry z Dead Can Dance udało się Piano Magic osiągnąć niepowtarzalny, surowy klimat wydawnictw 4AD połowy/końca lat 80. W "Judas" zespół poszedł o krok dalej. Piosenka łączy w sobie plemienne (DCD-owy "Spiritchaser"), nieco afrykańskie (ten egipski klarnet!) wibracje z niezwykle mroczną aranżacją opartą na rewelacyjnym, nieco archaicznym basie (podobnie nastrojone to wszystko jak w "Spirit" DCD z albumu "Passage In Time") i poliwokalnym, dalekim od rzeczywistości refrenie. To propozycja dla miłośników "ciemnej strony mocy", którzy w muzyce kochają zagadki, znaki zapytania oraz częścią siebie samych utknęli gdzieś w przeszłości.
CocoRosie & Antony Hegarty - Tearz for Animals - To mój mały ukłon w stronę Tomka, który ostatnio powołał do życia na swojej liście pierwszą stronę A singla "We Are On Fire/Tearz for Animals" i przypomniał mi o istnieniu amerykańskiego duetu. Będę oczywiście trzymał kciuki za formę "We Are On Fire" na jego liście, lecz sam chciałbym zwrócić uwagę na drugi utwór z płytki, gdzie siostrom Casidy towarzyszy Antony z Antony & The Johnsons. Owocem tej skazanej na sukces kolaboracji mistrzów art-popu stał się hipnotyzujący, niemal ezoteryczny kawałek o galaktycznej produkcji, której "duszy użyczył" kojący i majestatyczny śpiew Hogarty’go. Niezwiązany formalnie z żadnym większym wydawnictwem singiel ukazał się latem tego roku, ale chyba nieprzypadkowo poznałem go na styku dwóch z moich ulubionych pór roku. To jesienna ballada na długie, ciemne wieczory.